Vittorio Messori - Życie jako dowód wiary

„Tu stoję, inaczej nie mogę”/ I rozdział V. Messoriego: Życie jako dowód wiary/

A.T. Na początku naszej drogi zadam ci proste, a zarazem trudne pytanie: Jak doszło do twojego spotkania z wiarą, po tym jak dorastałeś z dala od Kościoła?

V.M. W tej rozmowie — do której, jak dobrze wiesz, ciężko mnie było przekonać — zastanawiając się nad tym, co wydarzyło się w Turynie w lecie 1964 roku, po raz pierwszy publicznie spróbuję odpowiedzieć na to pytanie.
Ażeby do tego dojść, będziemy musieli odwołać się do faktów dość odległych temu wydarzeniu. Wspomnę na przykład, że jakiś czas temu wraz z Rosanną udaliśmy się do miejsc związanych z Marcinem Lutrem. Byliśmy w Brandenburgii i w Saksonii, spędziliśmy parę dni w Wittenberdze, gdzie zostały wywieszone słynne „tezy”, które ku zdumieniu samego ich autora, magistra teologii, stały się iskrą zapalną (jego opinie nie były oryginalne, głosili je inni ludzie Kościoła; jest to sprawa tak dyskusyjna, jak rozpowszechnienie przez Galileusza systemu kopernikańskiego). Jak dobrze wiesz, idei nie da się narzucić zawsze i w każdych okolicznościach, ale tylko wtedy, gdy sprzyjają temu czasy. W Wormacji, w Nadrenii-Palatynacie widziałem pomnik (wiele razy czytałem o nim w książkach) upamiętniający wezwanie Lutra w 1521 roku przed sejm, na którym cesarz poprosił go osobiście, by odwołał swoją naukę, zważywszy na to, jaki uczyniono z niej użytek. Luter miał odpowiedzieć zdaniem, które stało się przysłowiowe i nadawało się, ażeby umieścić je na postumencie jego pomnika. Cesarz powiedział zbuntowanemu duchownemu: „Albo wycofasz się, albo też wyciągniemy z tego konsekwencje i przekażemy cię inkwizycji”. Augustianin (wtedy jeszcze wciąż nim był) odpowiedział, jak mówi tradycja: „Tu stoję, inaczej nie mogę”, dodając zaraz: „Boże, pomóż mi. Amen”. Oczywiście czołowi niemieccy uczeni poróżnili się na temat tego, co dokładnie powiedział wtedy Luter — nie dotyczy to jednak sedna sprawy.
Oczywiście, nie przywołuję tu postaci Marcina Lutra ani jako przykładu negatywnego, ani pozytywnego. Tak jak to bywa ze wszystkimi wielkimi postaciami historii, nie tylko religijnej. Im bardziej staram się zgłębić tego człowieka, tym lepiej rozumiem, dlaczego Jezus nie pozwolił nam go osądzać, pozostawiając sobie wydanie ostatecznego wyroku. Można, co więcej, trzeba poddawać pod osąd idee i, jeśli to konieczne, potępiać je. To nieprawda, że trzeba szanować poglądy wszystkich, jak chce tego biblia współczesnego konformisty, który pragnie pozyskać względy wszystkich i ze wszystkimi żyć dobrze. Są idee, którym trzeba się sprzeciwiać, a nawet zacięcie je zwalczać.
Tak naprawdę jednak, cóż możemy wiedzieć o tych osobach, które wyrażają czy ucieleśniają te idee? Wiesz, jestem przekonany, że aby ekumenizm był autentyczny i — podobając się Bogu — pożyteczny, potrzebuje prawdy, a nie uprzejmych ustępstw, oczywiście wszystkich na rzecz „braci w wierze”, podczas gdy od katolików zawsze oczekuje się tylko wyznania: moja wina. Obiektywnie rzecz biorąc, dzieło tego zakonnika było tragiczne w skutkach: na zawsze zburzył on jedność nie tylko religijną, ale także kulturalną Zachodu. Za jego sprawą Europa nie jest już jedną ojczyzną, jak to było w czasach średniowiecznego chrześcijaństwa. Jest winny śmierci tysięcy osób, wywołał lawinę zniszczeń, przyczynił się do wszystkich okrucieństw wojen religijnych, które przez dwa wieki budziły w ludziach tak wielkie przerażenie, że stały się zarodkiem agnostycyzmu i ateizmu Zachodu. Deklarując pragnienie odkrycia na nowo „wolności” chrześcijanina, w rzeczywistości poddał on go książętom, którymi stali się wówczas biskupi i papieże, niszcząc wyzwalające rozróżnienie, które Jezus uczynił między tym, co należy do Boga i tym, co cesarskie. Wybierając przeprowadzenie siłą rozłamu, doprowadził do skamienienia Kościoła, podczas gdy trzeba było kontynuować powolne oczyszczanie, które już się rozpoczęło; trzeba było wspierać ten proces przez wzmocnienie chrześcijańskiej broni, jaką jest trwająca nieustannie reforma. Reforma, którą każdy zaczyna od samego siebie; pragnienie i poszukiwanie osobistej świętości. Nic nie jest mniej chrześcijańskie od politycznego rewolucjonisty, który chce zmienić wszystko i wszystkich za wyjątkiem siebie. Do wielu innych nieszczęść przyczynił się ten człowiek, którego ostatnią prowokacją skierowaną przeciw papieżowi było poślubienie zakonnicy.
Skutki tych wydarzeń — na podstawie faktów — obiektywnie może ustalić historyk; subiektywnie zaś — chrześcijanin, pozostawiając Ojcu Wiecznemu sąd nad człowiekiem. Wieczność, pod każdy względem, będzie miejscem (albo „stanem”, jeśli wolisz, by pozostawać poza czasem i przestrzenią) najróżniejszych niespodzianek. Także jeśli chodzi o rozmieszczenie gości w różnych sferach...
Nie jesteśmy tu jednak po to, by rozmawiać o Lutrze.

Istotnie, właśnie zadawałem sobie pytanie, dlaczego przyszedł ci do głowy brat Marcin.

Będziesz musiał pogodzić się z moimi dygresjami, które — mam nadzieję — nie są bezużyteczne. Potrzebuję ich, by podążać za pewnym tokiem myśli. Po wielu latach studiów, refleksji, rozważań idee są dla mnie jak ogniwa łańcucha, który rozwijam w poszukiwaniu prawdy, umieszczając ją w jej kontekście i próbując w ten sposób obalić mity oraz przypomnieć obiektywne fakty, nawet jeśli są one niewygodne dla kogoś „teologicznie poprawnego”. Wracając do brata Lutra: przypomniałem sobie o nim, ponieważ pomimo mojej opieszałości — gdyby mnie ktoś przycisnął — i ja musiałbym wyznać: „Tu stoję, inaczej nie mogę”. Godząc się na wszystkie konsekwencje takiego wyznania, nawet te ostateczne.
Chcę powiedzieć, że ja nie dokonałem żadnego wyboru, nie mam żadnej zasługi (ani też winy, jak sądzili moi uniwersyteccy nauczyciele...) w tym, co mi się przytrafiło. Dlatego też mogę uczynić moimi słowa tego nieszczęsnego brata. Robię to oczywiście z pokorą, daleki od jakiegokolwiek zarozumialstwa; co więcej, ze strachem i z lękiem. Zdaję sobie doskonale sprawę, że wiara jest tajemniczym darem, który został ofiarowany człowiekowi jako propozycja ustrzeżenia jego wolności. Nawet jeśli — takie jest moje doświadczenie — zdarzają się wyjątki, przypadki, kiedy zostajesz przyparty do muru. Mógłbyś powiedzieć „nie”, jasne, ale gdybyś to zrobił, byłbyś skończonym osłem, który zamyka nie tylko serce, ale też oczy, odrzucając to, co oczywiste. I przez to obciążając swe sumienie ogromnym ciężarem wyrzutów. Coś takiego właśnie mi się przytrafiło.
Wiele razy zastanawiałem się nad tym i — ze szczerością oraz prostotą — muszę stanowczo wyznać, że jeśli zaistniałyby takie warunki jak w ubiegłym stuleciu w Hiszpanii, w Rosji, w Chinach, Meksyku czy Kambodży i ktoś przyłożyłby mi pistolet do karku, grożąc: „Powiedz, że Ewangelia to tylko orientalne żydowskie i greckie mity; że nie ma w niej nic z prawdy; że jest to tylko wielka iluzja, jakieś kuriozum, które trwało zbyt długo. Albo się z tym zgodzisz, albo pociągnę za spust”, musiałbym bez wahania powiedzieć: „Strzelaj, śmiało. Przykro mi, że popełnisz zbrodnię i że dajesz w prezencie twoim nieprzyjaciołom jednego męczennika więcej, nie mogę jednak przyznać ci racji”.
Mówię to — jeszcze raz powtórzę — z całą pokorą i może nieco wystraszony. Nie mam i nigdy nie miałem zamiaru wznosić sobie popiersia z marmuru, nie cierpię zarozumialców. Bardzo boję się fanatyków, nawet jeśli, jak sądzę, wśród darów, które otrzymałem, jest pewna intelektualna odwaga, dzięki której — czasami sam albo prawie sam, często z wyprzedzeniem — angażowałem się w to, co uważałem za słuszne. Ale w tej sytuacji naprawdę nie wiedziałbym, co robić: śmiało, niech strzelają, tym gorzej dla nich, nie potrafiłbym wyprzeć się niczego, co jest w Credo. Hier stehe ich, ich kann nichts anders — jak jest napisane na pomniku na Lutherplaz w Wormacji, co oznacza: tu stoję, inaczej nie mogę. I niech Bóg mi dopomoże w tym czasie, który jest mi dany, bym stał się bardziej godnym tej prawdy.

W porządku. Ty się nie wycofujesz nie dlatego, że nie chcesz, ale dlatego, że nie możesz. Tamten więc strzela. Co się dzieje dalej?

Co za pytanie! Wiadomo... W murze powstaje szpara, która jest o wiele cieńsza niż to się wydaje. Idę dalej, podążając w ślady miliardów braci i sióstr w człowieczeństwie, którzy byli przede mną i poprzedzając tych, którzy pójdą za mną, aż do skończenia historii. Oddalam się do prawdziwego świata i prawdziwego życia, do których znany nam świat i codzienne życie są tylko prologiem, przygotowaniem.

Dzisiaj, z perspektywy wielu osób wizja ta jest to nie do pomyślenia. Żyjemy pochłonięci światem doczesnym...

Nie do pomyślenia? Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego. Pascal zadał pytanie: Co jest trudniejsze? Urodzić się, czy urodzić się na nowo? Tu chodzi o coś podobnego. To, co może uchodzić za bardziej nieprawdopodobne, mamy już za sobą: „ujrzeliśmy światło dzienne”, wyszliśmy z ciemności kobiecego łona, z zamknięcia w owodni, wyswobodziliśmy się z więzów pępowiny. Gdy się rodziliśmy, już wtedy dokonała się „pascha” (pascha w języku hebrajskim oznacza 'przejście'). Cóż więc dziwnego w tym, że wierzy się, iż dokonuje się ona także w chwili śmierci? Gdyby płód przebywający w brzuchu matki rozumiał nas, czy uwierzyłby, gdybyśmy mu opisali to, co znajduje się na zewnątrz? A przecież wszystko to, na co oboje patrzymy rozglądając się wokół, istnieje. Co jest więc bardziej prawdopodobne: życie, czy to, co jest po nim? Dlaczego nie mamy zdumiewać się przyjściem na świat, a jednocześnie wątpić w to, że można zmierzać ku innym narodzinom, ku światłu, które nigdy nie zgaśnie?
Zwróć uwagę, że znajdujemy się w dość licznym towarzystwie. Jeżeli archeologia przede wszystkim zajmuje się badaniem grobów, to tylko dlatego, że każda kultura, każdego miejsca i czasu, wierzyła, że zmarli nadal istnieją. Zanim jeszcze myślano o domach dla żywych, starano się o przybytki dla zmarłych. Po co, jeżeli byli oni tylko mięsem, które miało się rozłożyć? Istnieje pewna „demokracja” w historii, nad którą warto się zastanowić. Jeżeli ogromna większość ludzi zawsze wierzyła, że śmierć fizyczna nie kończy wszystkiego, czyż nie jest to jakiś instynkt, który rozbudza się w kontakcie z rzeczywistością? Wszyscy zgadzają się co do tego, że istnieją przekonania nie do usunięcia, powszechne (na przykład to, że zawsze i wszędzie kradzież, zabójstwo, kłamstwo, zdrada były potępiane), a więc przekonania, które odsyłają do „prawd naturalnych”, tkwiących we wnętrzu każdego, które nie wynikają ani ze zwyczajów, ani z tradycji. Tak też jest z powszechnym przekonaniem o życiu po śmierci, nawet jeśli dochodzi się do niego na różne sposoby.
To, co widzimy, to tylko życie ziemskie, podczas gdy nie dostrzegamy — cielesnymi oczami — tych, „którzy poszli naprzód”. Co to oznacza? To tak, jak z czasami przed wynalezieniem mikroskopu: czy wyobrażano sobie wówczas, że wszędzie jest ruch i niesamowite zamieszanie, nawet jeśli nie widać tego gołym okiem? A zanim pojawił się teleskop: czy ktoś mógł sobie wyobrazić miliony, a może nawet miliardy galaktyk, które krążą w nieskończoności? To dzięki energii elektrycznej współczesny świat może funkcjonować, to energia utrzymuje świat przy życiu, a przecież energii nikt nigdy nie zobaczył, a przez wiele wieków nikt sobie jej nawet nie mógł wyobrazić. Obecnie, gdziekolwiek jesteśmy, napotykamy na miliony słów, obrazów, sygnałów pochodzących z radia i telewizji, telefonów komórkowych. Wszystko to jest naszym światem, którego jednak bez odpowiednich przekaźników nikt nigdy nie widział ani też nie zobaczy. Czy nie uważano za skończonych szaleńców tych, którzy twierdzili, że za słupami Herkulesa, na końcu „Wielkiego Atlantyckiego Morza” nie ma wodospadu spadającego w kosmos z płaskiej ziemi, ale ogromne tereny zamieszkałe przez innych ludzi?

Jaki jest ten świat za Bramą?

Kościół zawsze z całym przekonaniem twierdził, że istnieje „tamten” świat, nigdy jednak nie rościł sobie prawa, by tłumaczyć, „jaki jest”. Ważne, żeby wiedzieć, że warto robić wszystko, co w naszej mocy, ażeby osiągnąć stan radości — nieskończonej, wiecznej; że wieczność — jeśli tego chcemy — otrzymaliśmy w darze. Jednocześnie musimy mieć świadomość, że warto robić wszystko, by uniknąć równie prawdopodobnego stanu nieskończonego i wiecznego cierpienia. Raj, piekło, a także czyściec — pozwól, niech mówią niektórzy nowi teolodzy, o tyle nowi, że pół tysiąca lat po fakcie odkryli tezy reformacji — a więc te trzy „stany” Wieczności istnieją, mamy dowody na ich istnienie i wiemy, po co są w takim stopniu, na ile odkrył to przed nami Chrystus. Nie jesteśmy jednak w stanie ich opisać. Dante jest podziwiany jako największy poeta oraz osoba głęboko wierząca, a nie jako topograf Nieba i Piekła. Ważne, żebyśmy nieustannie pragnęli nieskończonej radości, obiecywanej nam w Ewangelii, i lękali się wiecznego cierpienia, zachowując się w odpowiedni sposób. Reszta to sprawa drugorzędna. Liczy się to, że ten, kto ma Wielką Nadzieję, nie zawiedzie się.
Nawiasem mówiąc, przypomniałeś mi, że pewnej nocy, dawno temu z tych tajemniczych, a mimo wszystko tak rzeczywistych miejsc, zadzwonił do mnie wujek. Uspokoił mnie, żebym się o niego nie martwił, nie powiedział mi jednak, jak „tam” jest.

Przepraszam, dobrze zrozumiałem? Naprawdę mówisz o telefonie „Stamtąd”? Brakowało nam tylko, żeby Messori był „medium”...

Zdaję sobie sprawę, że kiepsko zaczynam. Wiem, że teraz zaczniesz podejrzewać, że się pomyliłeś, że tracisz czas na rozmowę z wizjonerem, zamiast rozmawiać z kolegą, który — jak wynika z napisanych przez niego książek i artykułów — wydawał się zdrowy na umyśle, kompetentny. No powiedzmy: przynajmniej „normalny”. Wiem, ale co na to poradzę?
Chodziłem wtedy do liceum w Turynie i byłem jeszcze daleko od przełomu, który skierował mnie na drogę wiary. W związku z pierwszą rocznicą śmierci krewnego mamy wujka Aldo, który zmarł na udar mózgu, rodzice i mały jeszcze brat pojechali do Sassuolo, skąd pochodzimy. Zostałem sam w domu, była noc. Spałem pogrążony w głębokim śnie zdrowego młodego chłopaka, gdy nagle zbudził mnie dźwięk telefonu. Z trudem się pozbierałem, zanim jednak dotarłem do telefonu, który znajdował się w drugiej części mieszkania, oprzytomniałem zupełnie. Wiesz, jak kiedyś wyglądał telefon: czarne pudełko zawieszone na ścianie tuż przy wejściu do mieszkania... Podniosłem słuchawkę: usłyszałem straszny zgiełk szumów, świstów, zgrzytów, zakłóceń, jak to zwykle, gdy dzwonił ktoś z daleka. Po kilku „Słucham! Słucham!” usłyszałem — wyraźny oraz dobrze rozpoznawalny — znajomy mi głos wujka. Zadyszany powiedział: „Vittorio! Vittorio! Tu Aldo! U mnie wszystko w porządku! W porządku!”. Pamiętam te słowa, jakby to było wczoraj. Zaraz potem usłyszałem hałas: rozmowa została przerwana, koniec połączenia. Spojrzałem na zegarek. Potem, po powrocie rodzice powiedzieli mi, że było to dokładnie o godzinie — zgadzało się co do minuty — o której rok wcześniej zmarł wujek.
Próbowałem wszelkimi sposobami wyjaśnić to zdarzenie i w końcu doszedłem do wniosku — nie zachowując się jak ideolog, jak ateiści, którzy ponad fakty stawiają swój schemat a priori — że to był wujek Aldo, głos należał do niego. Podejrzenie o makabryczne żarty, pomyłkę, halucynacje nie wchodzi w grę. Nie był to też sen, zważywszy, że byłem przytomny zarówno w czasie rozmowy, jak i po telefonie. Tej nocy nie wróciłem już do łóżka, rozbudzony czekałem aż zrobi się jasno.

Wtedy byłeś jeszcze daleko od wiary. Ale czy zdarzenie tego rodzaju, niewątpliwie niezapomniane, nie wystarczyło, żebyś zaczął zadawać sobie pytania, żeby rozbudziło się w tobie zainteresowanie sprawami religijnymi?

Nie, nie wystarczyło. Minęło zaskoczenie, szybko zapomniałem o tamtej nocy, biorąc całe zajście za niewytłumaczalną osobliwość, która może przytrafić się każdemu. Przypominasz sobie, że sam Jezus ostrzegał nas przed taką postawą w przypowieści o biednym Łazarzu: zmarły bogacz prosi Abrahama, żeby mógł ostrzec swoich pięciu braci, by ci tak jak on nie skończyli w piekle. Abraham odpowiedział mu: „Jeśli Mojżesza i Proroków nie słuchają, to choćby kto z umarłych powstał, nie uwierzą” (Łk 16,31).
To jest jakieś tajemnicze zaślepienie, którego sam doświadczyłem. To samo tyczy się tych, którzy żalą się na „milczenie Boga”. Często to nie On milczy, ale my jesteśmy głusi. To prawda (porozmawiamy o tym później, bo warto), że Stwórca, szanując wolność stworzeń, wybrał „strategię światłocienia”. Ale — jak widać z samego słowa: światło-cień — obok ciemności jest także światło, właśnie to, którego często nie widzimy.

Przytrafiło ci się potem jeszcze coś podobnego?

Osobiście nie. Wiele lat później pojechałem jednak do Voralbergu, małej wioski położonej w górach w zachodniej Austrii, ażeby spotkać się tam w ubogim domu z Marią Simmą, prostą wieśniaczką, która została pustelniczką, oddając swe życie na służbę Madonnie. Chciała ona wstąpić do zakonu klauzurowego, jednak ze względu na bardzo słabe zdrowie, nie przyjęto jej. Była to starowina, która żyła z owoców swojej pracy w ogródku (nie przyjmowała żadnych ofiar). Miała ona charyzmat rozmawiania ze zmarłymi. Po wielu trudnościach i niedowierzaniu — co jest zrozumiałe i jak najbardziej słuszne — w końcu jej biskup dał za wygraną i musiał uznać tajemnicę tej na pozór zwyczajnej, a jednak wybranej, aby wypełnić tak kontrowersyjną misję. Przychodzili do niej nieznani jej zmarli i wyjawiali szczegóły, które potem wprawiały ich krewnych (często zmarli wskazywali kobiecie, do kogo ma się udać) w osłupienie; były to bowiem sprawy, o których mogli wiedzieć tylko najbliżsi. Przychodzili prosić o pokutowanie za ich grzechy oraz o msze, aby w ten sposób mogli wydostać się z czyśćca; upominali też żyjących, by ci zmienili swe życie. Proboszcz parafii Marii Simmy zebrał jej świadectwa i opublikował w książce nie bez przyczyny zatytułowanej wymownie: Pomóżcie mi stąd wyjść.
W ciągu całego życia badań i spotkań miałem czas i okazję natknąć się na wiele podobnych historii.

Jeszcze inne przykłady kontaktów świata żywych ze światem zmarłych? Zdajesz sobie sprawę, że jesteśmy na niebezpiecznym terenie. Nie mogę się jednak powstrzymać i nie poprosić cię, żebyś opowiedział coś jeszcze.

W czasach, gdy pracowałem jako reporter, najbardziej niesamowita była historia pewnego zamożnego mieszkańca Turynu. Zachorował on i potrzebował opieki w nocy, zadzwonił więc do pewnego domu zakonnego z prośbą o przysłanie pielęgniarki. Wiesz, wtedy nie było jeszcze opiekunek przyjeżdżających z Rumunii czy z Mołdawii, a posługą chorym zajmowały się siostry zakonne. Następnego wieczora w domu zjawiła się siostra ubrana w prosty habit. Od tamtej pory przychodziła każdej nocy, by czuwać u wezgłowia chorego. Kiedy mężczyzna wyzdrowiał i mógł wychodzić z domu, zaraz postanowił iść do zakonnic, by ją odwiedzić i jeszcze raz podziękować za opiekę. Na portierni zdziwiono się, kiedy usłyszano imię siostry, której szukał. Powiedziano mu, że kiedyś mieszkała tu taka. Pamiętano o niej, bowiem przez całe życie w przykładny sposób z całym oddaniem posługiwała chorym. Nie żyła jednak od wielu lat. Małżeństwo nie mogło w to uwierzyć, dlatego też zaprowadzono ich na mały cmentarz, znajdujący się na tyłach klasztornego ogrodu. Tam pokazano im grób siostry, a na nim zdjęcie przedstawiające zmarłą stojącą pod krzyżem. Oczywiście mogło się to źle skończyć dla małżeństwa, zważywszy na ich wiek i zdrowie. Obydwoje natychmiast ją rozpoznali. To z pewnością była ona.
O całym zajściu dowiedziałem się z krążących po mieście pogłosek (wiesz, że dobry reporter ma uszy otwarte). Na początku pomyślałem, że to swojego rodzaju miejscowa legenda, w końcu jednak postanowiłem sam poznać to małżeństwo. Bez wahania potwierdzili wszystko, choć z zawstydzeniem, bojąc się, że — jako cieszący się dużym poważaniem przedstawiciele burżuazji — zostaną uznani za nawiedzonych. Przyjęli mnie bardzo serdecznie, opowiedzieli dokładnie całą historię, zgodni co do najdrobniejszych szczegółów, ale równie zgodnie, mimo że nalegałem, prosili, żebym im obiecał, że nie rozpowszechnię tej historii na łamach prasy. Na koniec, dzięki znajomościom w środowisku duchownych, udało mi się zobaczyć grób siostry. Stanąłem nad nim poruszony, wtedy jednak odkrycie wiary miałem już za sobą.
Jeśli nie mogłem napisać o tym wszystkim wtedy, robię to teraz, bowiem prawdopodobnie — zważywszy na wiek tych ludzi — dawno już osobiście udali się w odwiedziny do tajemniczej pielęgniarki, by jej podziękować. Z tego, co udało mi się dowiedzieć, wydaje mi się, że już wiem, dlaczego doszło do tej wizyty. Dzięki cierpliwości, uprzejmości, przykładowi przebywającej już w Wieczności siostrze małżeństwo zbliżyło się do wiary. Dzięki niej na nowo odkryło sakramenty. Ta posługa była przedłużeniem apostolskiej działalności prowadzonej przez siostrę za życia.
Zauważ, w takich sytuacjach okazuje się, jak prawdziwie wolnym myślicielem jest osoba wierząca. Stwierdza ona fakty i, o ile są obiektywne i pewne, uznaje je, nawet jeśli nie mieszczą się one w racjonalistycznym schemacie i wykraczają poza powszechne doświadczenie. Niewierzący jest natomiast więźniem swojego ideologicznego schematu: jeśli fakty nie mieszczą się w nim, tym gorzej dla faktów; za każdą cenę trzeba szukać „naturalnego” wytłumaczenia, inaczej następuje kryzys przesądu. A wytłumaczenie? Jeśli nie teraz, to znajdzie się w przyszłości.

Jesteśmy więc zanurzeni w tajemnicy.

Tak. Uważajmy jednak, żeby nie stała się ona alibi. Nie zważajmy za bardzo na tych, którzy mówią, wzdychając i demonstrując — a może udając tylko? — przykładną zazdrość: „O, ty to masz dobrze! Możesz tak mówić, bo wierzysz”. Wiara proponuje swoje wytłumaczenie tajemnicy, która otacza nas z każdej strony, ale po to, by uznać, że jesteśmy w niej zanurzeni — i że tak będzie zawsze — nie potrzeba natchnień, wizji, medytacji, mistycznych objawień. Wystarczy powszechne odczucie, wystarczy realne stwierdzenie, na które stać każdego.
Kilka razy, wpatrując się w krzyż, który wskazuje cztery kierunki, pomyślałem, że te dwie belki, z ich czterema zakończeniami wskazują jakby tajemnicę, która otacza nas z każdej strony. W górze — Kosmos, Wszechświat, ze wszystkimi dosłownie: nie do zmierzenia wymiarami, których widzimy tylko namiastkę. I to nie tylko ze względu na nieskończone odległości, ale także dlatego, że tam, gdzie sięgają nasze przyrządy, większość przestrzeni zajmuje ciemna materia, niewidzialna, o której nie wiemy nic. Zaledwie przed trzydziestu laty odkryliśmy czarne dziury, które, jak się przypuszcza, są „wyrwami” we Wszechświecie i wydają się wskazywać, że za nim jest jakiś inny — ale jaki? W każdym razie także w tym Kosmosie, w którym jesteśmy — i zawsze będziemy — sami, ponieważ najbliższa planeta, na której możliwe byłoby życie (byłoby możliwe, założywszy, że znajdzie się miejsce, w którym sprawdzi się bardzo rzadka kombinacja substancji, dzięki której da się żyć), ta hipotetyczna planeta znajdowałaby się tak daleko, że życie astronautów musiałoby trwać wieki, żeby mogli się tam udać i stamtąd wrócić. Rozmnożyliby się w podróży i ich wnuki przesłałyby wiadomości przez radio lub przez telewizję? Odległość byłaby zbyt duża, by wymienić wiadomości w „ludzkim” czasie, zważywszy, że nie da się przekroczyć prędkości światła i że nawet poruszając się tak szybko, potrzeba by było wieków, by dotrzeć do Ziemi; kolejnych wieków natomiast, żeby dostarczyć naszą odpowiedź. Zgadzam się z Pascalem: „Przeraża mnie wieczne milczenie tych nieskończonych przestrzeni”, a także z Kantem: „Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie” — to właśnie napełnia mnie nieskończonym zdumieniem. Zgadzam się jednak także — co więcej i może przede wszystkim — ze zdrowego rozsądku bez zakłócania spokoju Wielkim Umysłom. To dzięki zdrowemu rozsądkowi wnuka rzemieślników i prawnuka wieśniaków z Niziny Padańskiej, którym jestem, z trudem pojmuję, jak można podnosić głowę do góry i nie zastanawiać się nad niezgłębioną tajemnicą, wewnątrz której dokonuje się nasza przygoda.
Wierzy pan w Boga? — zapytałem sławnego dwudziestowiecznego francuskiego pisarza. Czasami, nocą — odpowiedział. Nie tylko dlatego, że w ciemnościach często odkrywamy to, co w świetle dnia skrywamy w naszym wnętrzu, ale także dlatego, że sklepienie niebieskie jest zapiskiem tego, co budzi niepokój albo nadzieję, wątpliwości albo pewność. Nie pozostawia jednak, nie może pozostawiać nas obojętnymi.
Żeby powrócić do ramion krzyża: belka pionowa ma również koniec zwrócony ku dołowi, przypomina on, że wędrujemy po sferze o promieniu liczącym ponad sześć tysięcy kilometrów. Możemy na jej temat stawiać tylko hipotezy, nie mogąc dokonać konkretnej weryfikacji. Naszymi ukłuciami igły możemy tylko zadrasnąć cienką powłokę. Możemy sobie wyobrazić, że w środku w temperaturze tysięcy, jeśli nie milionów stopni spala się jądro. Możemy jednak tylko się domyślać, czym naprawdę jest nasza Ziemia i na jakiej zasadzie istnieje. Jak wiesz, nie brakło takich (nie tylko wśród wariatów), którzy byli przekonani, że to „jaskinia”, w której wnętrzu kryje się wyższe życie. Oczywiście myślę, że to nie tak, ale te istoty ziemskie, wierzące, że nauka rozwiąże każdą zagadkę, nie biorą pod uwagę, że także naukowcy poruszają się po powierzchni, pod którą znajduje się niewiadoma, a przecież „wiadome”, zgodnie z założeniami scjentyzmu, jest tylko to, co można zobaczyć, zakwestionować, sprawdzić, a więc dokładnie to, czego nie możemy zrobić z Ziemią, na której żyjemy tak długo, jak długo trwa nasza krótka egzystencja.
Żeby nie przedłużać, wracając do pionowej części naszego krzyża, jeden jej koniec wskazuje jakby początek życia w ogóle, a zarazem każdego z nas z osobna. To dopiero jest pytanie: Skąd przybywamy? Pytanie to, zanim odeśle nas do niewytłumaczalnej złożoności istot żywych, odsyła do innego pytania, które zadał nie kto inny, jak sam Einstein; jest ono naprawdę fundamentalne, poprzedzające każde inne: „Dlaczego jest 'coś', dlaczego istnieje Wszechświat, a w nim my, nie ma natomiast niczego?”. I niech nie rozśmieszają nas ci, którzy uważają się za rozumniejszych od wierzących, ponieważ zastępują Boga Stworzyciela absurdalnym idolem — to dopiero jest nieracjonalne — którym miałaby być Wieczna Materia! Jest jeszcze jeden koniec krzyża, ten, który przypomina nam dokąd zmierzamy, który wskazuje nam brązową bramę śmierci, tamten świat, w którym w najwyższym stopniu istnieje Tajemnica, na którą żadna nauka ani żaden naukowiec nigdy nie dadzą żadnej odpowiedzi.
A więc, mój drogi: kto jest realistą, kto naprawdę używa rozumu? Czy ten, kto siebie i wszystko, co go otacza, traktuje poważnie, zastanawiając się nad tym, czy też ten — choćby był to nawet naukowiec — kto zapewnia, że nie ma żadnej tajemnicy, że wszystko jest wyjaśnione albo przynajmniej da się wyjaśnić?

Nawet jeśli mówisz to ze spokojnym uśmiechem na ustach, a nie ze spojrzeniem fanatyka, mogę cię zapytać, skąd ta pewność odnośnie do prawd zawartych w chrześcijańskim Credo? Naprawdę jesteś przekonany, że, jak mi mówiłeś, nie zawahałbyś się i wolałbyś umrzeć niż zaprzeć się wiary? Nie przesadzasz przypadkiem?

Powtórzę jeszcze raz, że w żadnym wypadku nie zamierzam robić z siebie bohatera lub, co gorsze, kogoś, kto szuka męczeńskiej śmierci. Kościół nigdy nie dopuszczał do kanonizacji takich osób (przypomnij sobie choćby niektórych średniowiecznych duchownych, którzy udawali się do muzułmańskich krajów po to, by stanąć na środku bazaru i znieważyć Mahometa, nazywając go szalbierzem), ponieważ grzeszą oni przeciwko chrześcijańskiej cnocie, jaką jest roztropność. Cnocie, która powinna towarzyszyć każdej innej. A także dlatego, że taka śmierć byłaby rodzajem samobójstwa. Chrześcijańska perspektywa nie ma nic wspólnego z radykalnym islamem: zabić się, a razem z nami zabić również innych.
Wyznam ci, że rozumiem, dlaczego tylu ludzi przez wszystkie stulecia nie szukało męczeńskiej śmierci, ale jeśli zmuszały ich do tego okoliczności, przyjmowało ją jako dar, być może jako największy dar. Słowo 'męczennik', jak zapewne dobrze wiesz, oznacza 'świadka'. Ktoś, kto odczuwa potrzebę głoszenia prawd wiary, nie może dać wymowniejszego, bardziej przekonującego świadectwa, za które dostałby większą nagrodę. Tak też — Kościół uznawał to już od pierwszych wieków, tak bardzo dla niego krwawych — odpłatą za męczeństwo jest szczęśliwość życia wiecznego. Męczeńska śmierć gwarantuje miejsce pewne i „zarezerwowane”, a więc czymże są wszystkie grzechy i winy, jeśli Jezusa zapewnił: „Do każdego więc, który się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie” (Mt 10,32).
Nie przypadkiem, aby ogłosić męczennika błogosławionym, nie wymaga się swojego rodzaju pieczęci Nieba, którą jest uznanie cudu dokonanego za wstawiennictwem takiej osoby. Cudem jest całkowity dar z samego siebie: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15,13) — żeby powtórzyć za Ewangelią. Każda śmierć, nawet człowieka świętego, naznaczona jest tym niepokojem. Co zadecyduje o wieczności na Sądzie Ostatecznym? Zwycięży miłosierdzie czy też sprawiedliwość Najwyższego Sędziego? Pomyśl o niepokoju, o bojaźni Bożej, nawet jeśli towarzyszy mu to zaufanie, które ożywia dziewiętnaście strof przepięknej starożytnej liturgicznej sekwencji Dies irae, odśpiewywanej podczas każdego pogrzebu. Pomyśl też o błogim spokoju kogoś, kto nie mogąc zaprzeć się Chrystusa, oddaje swe krótkie życie. Z pewnością otrzyma on w zamian życie, które się nie kończy.
W każdym razie, myśląc logicznie, prawdopodobnie mogę wykluczyć, że ktoś kiedyś przytknie mi do skroni pistolet, stawiając przed wyborem: albo zbezczeszczenie Ewangelii, albo kulka w łeb. Nigdy nie dojdzie do tego i nie zrobię nic, żeby doszło. Nie mam na przykład zamiaru szukać najprostszego dziś sposobu poniesienia męczeńskiej śmierci, ściągając na siebie fatwę, islamski wyrok śmierci. Nie zrobię tego przede wszystkim dlatego, że kto jako chrześcijanin wierzy, że wszystko jest Opatrznością, musi nie tyle wyrażać poparcie synkretysty, ale przynajmniej mieć poszanowanie dla religii istniejącej od 1400 lat, która ma ponad miliard wyznawców. Co więcej, ze względu na przyrost naturalny w ostatnich latach przewyższyli oni pod względem liczebności katolików.
Nie wyobrażając sobie Boga w postaci antropomorficznej; wierząc, że wie wszystko i wszystko może, nie mogę się zgodzić z tym, że było dla Niego niemiłą niespodzianką, której konsekwencji nie mógł zahamować, objawienie się Mahometa. Człowiek ten ogłosił się ostatnim prorokiem, a Jezusa Chrystusa zdegradował do roli zwykłego zwiastuna wychwalanego ponad miarę Mahometa, jedynego, który mógł objawić się w sposób pełny... „Człowieczy, zbyt człowieczy!” — powiedziałby Nietzsche o Stworzycielu Wszechświata, który jednocześnie jest uwikłany w historię. Zgodnie z chrześcijańską koncepcją, koncepcją opatrznościową, w której Ojciec swą — równie ukrytą, co nieomylną — ręką kieruje historią, ważna jest zasada: „Nie wszystko, co się wydarza, jest zgodne z wolą Boga, który postanowił uszanować wolność Swoich stworzeń. Nie wydarza się jednak nic, na co On by nie przyzwolił”.
Wszystko w historii ma znaczenie i należy się nad tym zastanawiać, ażeby zrozumieć lekcję. Nie po to jednak, by się smucić albo wątpić w Jego wszechmoc, której nie mogą pokonać nieprzewidziane i przykre wydarzenia! Nie bez powodu Jezus bez żadnych oporów nazywa nas „sługami nieużytecznymi” (Łk 17,10). Znaczy to, że całkowicie musimy oddać się naszej sprawie, świadomi jednak, że nie jesteśmy niezależni, że wzywa nas do współpracy, ponieważ traktuje nas poważnie i chce, żebyśmy ćwiczyli się w cnotach. On, tylko On trzyma w swym ręku sznurki tego wielkiego teatru marionetek, jakim jest historia. I to jest dłoń, której władza nie ma granic i której nikt nie może przeszkodzić.
Według ludzkich przewidywań raczej nie będzie dane mi doświadczyć śmierci męczeńskiej, nawet z ręki muzułmanina. Mogę ci jednak wyznać, że — mając już swoje lata i spodziewając się, że już niedługo, jak mówi Biblia, prawdopodobnie „nasycę się dniami” — jest mi trochę przykro z tego powodu, choćby tylko z egoistycznych pobudek, o których ci mówiłem. Świadomy wielu grzechów, które muszą mi zostać odpuszczone zadaję sobie pytanie: Czyż wymazanie ich z pamięci przez męczeńską śmierć, nie byłoby najbardziej uspokajającym rozwiązaniem?

Wracam do mojego pytania: skąd pochodzi ta pewność, że potrafiłbyś stawić czoła wyzwaniu i stanąć wobec przyłożonego ci do skroni pistoletu?

Rzecz w tym, że dla mnie wiara to coś oczywistego, co objawiło mi się ponad czterdzieści lat temu. Od tego czasu minęło całe życie! I nadal nie mogę powiedzieć, że brakuje mi czegoś, co ostatni marksiści nazywali „bodźcem napędowym”. Podczas gdy dla nieszczęsnych komunistów ideologia szybko wyczerpała ten bodziec i w końcu objawiła się jako tragiczna iluzja, w moim przypadku jest wręcz przeciwnie: chrześcijańska Nadzieja jawi mi się jako coś coraz bardziej pewnego i przekonywującego. A więc dzięki życiowemu doświadczeniu — i dociekaniom, i refleksji nad nim — ale przede wszystkim dzięki, jak to bywa z początkiem wszystkiego, tajemniczemu Spotkaniu z „inną” rzeczywistością, jestem przekonany o prawdziwości Ewangelii do tego stopnia, że nawet osławiona groźba śmierci nie mogłaby mnie od niej odłączyć. Wiem o tym, wiem dobrze, że podobne zapewnienia nie są przyjemne, wydają się graniczyć z arogancją, w czasach „słabej myśli”, odrzucenia dogmatyzmu, czasach relatywizmu, „katedr niewierzących”, których chcieli biskupi w swoich katedrach. Na świecie (i można by nieraz powiedzieć, że także w Kościele), gdzie rzeczą „teologicznie poprawną” jest wątpić; gdzie zawsze i mimo wszystko trzeba powiedzieć o sobie, że jest się „poszukującym”. Odkąd mi się to przydarzyło, ja nie „szukam”, gdzie jest Prawda. Gdzie jest, wiem od początku. Z całą pewnością. To, czego szukam, to pełniejsze zrozumienie, pogłębienie depozytu — depozytu wiary — który został mi powierzony, bez żadnej zasługi z mej strony, za sprawą samej łaski, jak powiedziałby luteranin.

Stawiasz się więc za przykład?

Dziękuję, że od razu pozwalasz mi uściślić i usunąć wszelkie dwuznaczności. Jak przytrafia się to wielu chrześcijanom, nie wyłączając Świętego Pawła, rozbrzmiewają tu słowa Owidiusza: „Video bona proboque, deteriora sequor” (Widzę to, co dobre, pochwalam to, proponuję innym). Pewny, że w ten sposób robię to, co jest dla nich dobre, ale często to ja w pierwszej kolejności nie potrafię za tym podążać. Dlatego też nie stawiam się jako przykład dla innych. Żeby pozostać przy „faryzeuszu, synu faryzeuszów”, Saulu, zwanym po łacinie Pawłem, który z pewnością miał inne godne wyjawienia zasługi, do wszystkich, a przede wszystkim do mnie odnoszą się jego słowa skierowane do Koryntian: „Przechowujemy zaś ten skarb w naczyniach glinianych, aby z Boga była owa przeogromna moc, a nie z nas” (2 Kor 4,7).
Każdy więc niech zapyta sam siebie i niech nikt się nie przechwala. W moim przypadku, wyznaję to otwarcie, że tej podarowanej mi oczywistości, temu całkowicie darmowemu darowi, temu nawróceniu myśli nie zawsze towarzyszyło nawrócenie serca. I wiem z zupełnie uzasadnionym niepokojem, że zostanę poproszony o drobiazgowe rozliczenie, zgodnie z tym, co powiedział Jezus: „Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie” (Łk 12,48). Nie przypadkiem uważam, że konieczny jest codzienny wysiłek wierzącego, tak aby dostosowywał się on do ewangelicznej etyki — takiej, jaką proponuje Kościół katolicki, w tych kwestiach jestem przeciwny zasadzie „czyń, jak ci się podoba”; nigdy też nie chciałem przemawiać z ambony. Zawsze starałem się skupić uwagę tego, kto pragnął czytać albo słuchać o darze wiary; na tym, co jest przed moralnością; na tym haku, na którym koniecznie trzeba zawiesić etyczną gorliwość, bo w przeciwnym razie byłaby ona nieuzasadniona.
W każdym razie, żeby było jasne: staram się proponować moją myśl, efekty moich poszukiwań prawdy Ewangelii. Zajmuję się apologetyką katolicyzmu, nigdy jednak nie przedstawiałem mojego życia jako spójnego, a tym bardziej modelowego świadectwa. Nie dorzucam więc swojej osoby jako ostatecznego „dowodu” na prawdziwość wiary! Z całym przekonaniem mogę jednak powiedzieć, że chrześcijański Bóg uniża się, wybierając na swoich świadków tych, których On chce, zgodnie z własnym niepoznawalnym dla nas planem. Zresztą Opatrzność, o której dopiero co rozmawialiśmy i która doskonale wie, co czyni — zawsze jest to z korzyścią dla nas — tak ułożyła wszystko, żeby moje życie było wystarczająco skomplikowane, by odwieść mnie od wstąpienia na ambonę w roli nauczyciela życia.
Jak zresztą wiesz, moje życie było także pogmatwane w związku z serią procesów kanonicznych prowadzonych w celu uznania nieważności mojego pierwszego małżeństwa. Myliłby się ten, kto by myślał, że moja pozycja w Kościele pomogła mi wtedy. Wręcz przeciwnie. Właśnie przez to, że chodziło o moją osobę, potrzeba było dwudziestu dwóch (sic!) lat i różnych instancji sądowych, ażeby wydano wyrok kończący pomyślnie całą sprawę. Wszystko to czasami stawało się kalwarią. Nieraz stawałem wobec problemów natury etycznej; często towarzyszyło mi zakłopotanie i skrępowanie.

Nigdy publicznie nie mówiłeś o swoim pierwszym małżeństwie. Mógłbyś powiedzieć o nim coś więcej?

Tak naprawdę nigdy tej sprawy nie ukrywałem i jeśli ktoś pytał, mówiłem, jak sprawa wyglądała. Zresztą zanim zacząłem pracować z ówczesnym kardynałem Prefektem do spraw Wiary, Josephem Ratzingerem, oraz z Janem Pawłem II, przedstawiłem im moją sytuację. Obydwaj powiedzieli mi, że nie ma problemu, zważywszy, że w czasie, gdy toczył się proces o uznanie nieważności małżeństwa, żyłem zgodnie z zasadami katolickiej moralności. I jeśli nie doszłoby do tego unieważnienia, cierpiałbym, ale zastosowałbym się do orzeczenia: nie jestem zwolennikiem moralności, którą każdy „dostosowuje” do swoich potrzeb. Ze względu na to, iż dotyczy to także drugiej osoby, która cierpiała podobnie jak ja, powiem ci tylko, że wszystko odbyło się uczciwie i bez zaciemniania. Świadczy o tym czas trwania postępowania, który mogłem skrócić, gdybym sprawy nie odczuwał jako sprawy sumienia, gdybym nie pragnął uczynić rozrachunku ze swoim życiem. Taka sama potrzeba prawdy, jeśli chcesz, kierowała mną i kieruje w obliczu idei i wydarzeń historycznych. Żadnych przywilejów (co więcej, wręcz na odwrót, jak mówiłem), żadnych sztuczek i wybiegów: niekończące się i bolesne wydarzenie, które jednak, gdy się nad nim zastanawiam, nie budzi we mnie żadnych wyrzutów sumienia.

Z drugiej strony wierzący, nawet jeśli jest niespójny w tym, co mówi i w tym, co czyni, nie może i nie powinien przemilczać wymagań Ewangelii.

Rzeczywiście, wyznawszy z pokorą — co nie jest niczym innym, jak tylko prawdą — że my sami, chrześcijanie, jesteśmy grzesznikami, nie możemy jednak pozwolić się szantażować każdemu, kto chciałby zamknąć nam usta ze względu na to, że jesteśmy niewierni głoszonym przez nas zasadom. Jezus chciał powierzyć swoją sprawę ludziom, nawet jeśli — o czym sam nam przypomina — wszyscy jesteśmy grzesznikami. Począwszy od uczniów, których jednak osobiście wybrał.
W całej historii Wspólnota ochrzczonych i wierzących nigdy nie była wolna od ograniczeń i win, dotyczy to nawet świętych. Co więcej, to właśnie oni — ci, którzy do głębi rozumieją wymagania wiary — nie odgrywali komedii, nie robili z siebie obłudników, wyznając wprost, że są grzesznikami. Oni mieli dużo większe poczucie winy niż my, ludzie przeciętni. Tylko dlatego, że wierzyli w to, że Chrystus może przebaczyć, opuszczeni umierali w końcu spokojnie. Świadomość grzechu nie przeszkodziła im głosić z zapałem Ewangelii, mimo że ta ich potępiała. Każdy, kto szerzy wiarę, głosi coś, co go przerasta.
Dlatego też musimy mieć świadomość, że Ewangelię głosimy nie my, ale Jezus Chrystus, „w którym nie ma żadnej zmazy”. Możemy więc — i musimy — „przemawiać”, nawet jeśli sami potrzebujemy słuchać prawienia morałów; wcielać je w życie. Nie jesteśmy niczym innym jak kruchymi, lichymi „glinianymi naczyniami”, ale nosimy w sobie „skarb”, który ukazuje się w swojej piękności, wychwalanej mimo kontrastu z tak bardzo nieodpowiednią dla niej otoczką. Chrześcijański Bóg nawet z tej nędznej i nieszczęsnej „gliny” może wydobyć w obfitości nadzwyczajne owoce. Czy to przypadkiem nie z tchórza, co więcej, z krzywoprzysięzcy, który publicznie i w sposób doprawdy żenujący wyparł się Go trzy razy — „Wtedy począł się zaklinać i przysięgać: Nie znam tego Człowieka” (Mt 26,72.74) — jak relacjonuje Mateusz. Czyż z tego „glinianego naczynia” Jezus nie chciał uczynić Skały i na niej zbudować Kościoła, Kościoła tak trwałego, że nawet „bramy piekielne go nie przemogą”? (Mt 16,18).
Powiem więcej: kto postawiłby sobie za cel być idealnym i załamałby się, ponieważ nie dawałby rady, paradoksalnie nie byłby nawet chrześcijaninem, ponieważ straciłby wiarę, że wszyscy razem i każdy z osobna potrzebuje odkupienia oraz zbawienia. Niepojętą tajemnicą, zauważył to Blaise Pascal, jest grzech pierworodny i jego konsekwencje. Bez niego jednak chrześcijaństwo staje się niepojęte, a wraz z nim sama ludzka kondycja. Nie do naprawienia nie jest czynienie zła, ale utrata świadomości, że chodzi o zło i że naszą powinnością jest podejmowanie wysiłku, by czynić dobrze. Dziś potrzeba przede wszystkim rozdzielić — jakby to powiedzieć? — czarne od białego; przede wszystkim dzisiaj, kiedy to, co występne, ukazywane jest jako godne pochwały, jako zdobycz cywilizacyjna, jako ludzkie prawo. Myślę tu oczywiście o aborcji jako o przypadku modelowym, gdzie tak naprawdę problemem nie jest nieszczęsna kobieta, która jest „bohaterką” całego zamieszania, ale liberał, który usiłuje ją przekonać, że nieuzasadnione jest w tej sytuacji jakiekolwiek poczucie winy; że to pozostałości moralistycznego klerykalizmu; że „zdrowie” jednostki musi być zawsze i w każdych okolicznościach stawiane na pierwszym miejscu. Będąc świadomi dualizmu dobro-zło oraz naszej słabości, musimy zachować również pokorę człowieka umiejącego prosić o przebaczenie Miłosiernego. Różnica między Piotrem i Judaszem nie polega na tym, że pierwszy był bardziej cnotliwy od drugiego, ale na tym, że reakcją Piotra na upadek był „gorzki płacz” — tak pisze Mateusz — Judasz natomiast się powiesił.
Jeśli o mnie chodzi, potrafię tylko powtórzyć z pokorą, ale jednocześnie z zapałem: „Inaczej nie mogę”. Jeśli nie jestem w stanie zaproponować innym sposobu, w jaki żyłem wiarą, mogę przynajmniej spróbować opowiedzieć — na ile jest to możliwe w tych przypadkach — o tym, jak mi ona została podarowana. Po długim czasie rzeczywiście pewność, że chodzi o dar, najcenniejszy dar, nie tylko i w żaden sposób się nie zatarła, ale wręcz przeciwnie — z każdym dniem umacniała się, nie tylko na poziomie intelektualnym i refleksji, ale także doświadczenia. Osobiście nie udało mi się zawsze i w każdych okolicznościach żyć po chrześcijańsku w wersji najbardziej wymagającej, uchodzącej za kompletną, czyli katolicką; wiem jednak, że chrześcijaństwo „działa”: kiedy staram się wcielić je w życie, zaczynając od samego siebie, działa. Naprawdę. Sensem tej naszej rozmowy mogłaby być próba zrozumienia, dlaczego człowiek postmodernistyczny jest w stanie zdobyć się na wypowiedzenie z całą pokorą i bez żadnego wahania słów: „Pociągnij za spust, ja jednak nie mogę zaprzeć się wiary z prostego powodu, który dla mnie jest nie do odparcia: jest ona prawdziwa...”.
Posłużyłem się terminem 'postmodernistyczny', ponieważ pomimo mojego wieku, nie jestem w stanie powiedzieć „za moich czasów”. Czasy, które są teraz, uważam także za moje, nawet jeśli nienawidzę jakiegokolwiek przejawu kultu młodości, i jestem świadomy swojej metryki, uważam, że żyję dniem dzisiejszym tak, jak możesz nim żyć ty, który przynależysz do następnego pokolenia. Zresztą ponad trzydzieści lat temu, już w swojej pierwszej książce próbowałem odpowiedzieć na ponadczasowe pytania (o prawdę Ewangelii, o traktowanie poważnie zawartych w niej słów, o konfrontację z innymi religiami), na pytania, które dopiero niedawno zostały zadane ponownie. Wtedy pozostając odrzucone, osądzone jako niestosowne. Duchowni byli wówczas zajęci prowadzeniem polemik między sobą. Mówili, że jestem anachroniczny. Mam jednak wrażenie, że — mówię to nie czując żadnego urazu, pełen zrozumienia dla tamtych braci w wierze, zaślepionych przez odkrywany przez nich „świat”, z którego ja właśnie przybywałem — to oni byli anachroniczni.
Tak, tak było. Nie dramatyzuję jednak i z pewnością nie uważam się za męczennika w znaczeniu, o którym mówiliśmy wcześniej. Natrafiałem na sprzeciwy, ale z nawiązką odpłaciło mi je każde przychylne przyjęcie. W każdym razie jest to budujący znak: wystarczająco dobrze znam historię, żeby wiedzieć, że nie ma takiego dzieła syna Kościoła, które nie napotkałoby na przeszkody i wrogość ze strony ludzi Kościoła. Wstyd mi nawet wspominać niektóre nazwiska i uważam, że mój przypadek jest naprawdę mało znaczący. By jednak poprzeć przykładem tę prawidłowość pojawiającą się w historii Kościoła, przychodzą mi na myśl Rosmini, ojciec Pio, ksiądz Bosco. Ten ostatni, mimo że żył w dziewiętnastym wieku, wieku masonów i antyklerykałów, muszę powiedzieć, w sposób najbardziej zajadły i najboleśniejszy był prześladowany przez swojego arcybiskupa, który zresztą został polecony na pasterza Kościoła Turynu przez samego papieża Piusa IX. Byłeś wtedy korespondentem twojej gazety w Australii, gdy Benedykt XVI udał się na grób siostry Mary MacKillop, pierwszej australijskiej beatyfikowanej, na którą jej biskup nałożył ekskomunikę i od której odsunęli się prawie wszyscy australijscy duchowni. W rzeczywistości, o ile uznać klerykalną nomenklaturę za macochę, Kościół jest matką, która w końcu wynosi do chwały zniesławiane swego czasu dzieci. W każdym razie także ta dialektyka ma pozytywne strony, przyczynia się bowiem do oczyszczenia zarówno „ofiar”, jak i ich idei oraz dzieł.
Jak ci mówiłem, ja ani nie jestem, ani też nie byłem ofiarą. Co więcej, dużo otrzymałem. Podejrzewam, że o wiele więcej niż na to zasługiwałem. Zresztą kupując moje książki w tak wielkich nakładach, czytelnicy przyznali mi pierwszą ze wszystkich wolności: ekonomiczną. Czyniąc mnie człowiekiem niezależnym materialnie, przyjmując mnie niejako do siebie na służbę, czytelnicy (którym naprawdę jestem za to wdzięczny) pozwolili mi być niezależnym od nikogo i niczego innego, jak tylko od prawdy, którą starałem się zgłębić ze względu na nich, ale także na siebie samego. W każdym razie, dla kogoś kto publicznie wyraża swoje opinie, wrogość jest nie tylko mytem, które musi zapłacić, ale także darem, wciąż obecnym bodźcem do tego, by egzaminować samego siebie. Poza tym, gdybym przejmował się tym, co też powiedzą krytycy, nie zrobiłbym nic, co dotychczas zrobiłem. Wiesz dobrze, że jeżeli mówisz o Tym, który powiedział o sobie, że jest „znakiem sprzeciwu”, a wszyscy zgadzają się z tobą, powinieneś natychmiast zadać sobie pytanie, gdzie popełniłeś błąd, o czym zapomniałeś powiedzieć.
Musisz wiedzieć, wracając do początków, że gorąco odradzano mi napisanie Opinii o Jezusie i że po ukazaniu się książki tylko ogromne zainteresowanie, które wskazywało, jak wielkie jest zapotrzebowanie rynku na pozycje tego typu, uciszyło głosy sprzeciwu, które — jak przypuszczam — z publicznych stały się prywatnymi. Powtórzę jednak: tu stoję, inaczej nie mogę. Trwałem w spokojnym, ale uporczywym przekonaniu, że powinienem pisać w ten sam sposób podobne rzeczy. Może ci to potwierdzić Rosanna, z którą jestem na co dzień: to nie żadna zasługa, ale sprawa temperamentu. Jeśli sumienie podpowiada mi, że trzeba zrobić lub powiedzieć pewną rzecz, idę naprzód niczym czołg. Nie zniechęcają mnie wtedy gwizdy, nie wprawiają w egzaltację aplauzy. Nigdy nie zawróciło mi się w głowie z powodu jakiegoś sukcesu, nigdy też nie brałem środków uspokajających, żeby walczyć ze skutkami bezpodstawnej według mnie krytyki, a nawet złorzeczeń. Także dlatego, że z moim ironicznym i autoironicznym usposobieniem nigdy nie biorę siebie zbyt poważnie, a z pewnością nie uważam się za proroka oznajmiającego Bożą wolę. Daleko mi do guru, świętego czy wieszcza. Nie zapomnę, że na rynku w Loreto nastąpił okrutny epilog pewnego człowieka pochodzącego z Romanii, który nawet na murach kazał pisać, że miał „zawsze rację”.
Oczywiście były to pogróżki, które nie pochodziły „z zewnątrz”, ale od ludzi Kościoła. Nie jest to dziwne. Fanatyzm polityczny, który od dwóch wieków niszczy świat, nie jest niczym innym, jak laicką wersją napawającego strachem. Na parę miesięcy opuściłem Mediolan, w którym wtedy mieszkałem. Schroniłem się w domu zakonnym w górach (śmiechu warte: brakuje mi tylko partyzanckiej historii, historii ruchu oporu!), nie zostawiając adresu, ponieważ pogróżki nadal przychodziły, nawet nocą. Oczywiście ich autorami byli apostołowie dialogu, otwartości, tolerancji... Nie bałem się, wkurzało mnie tylko, że telefon dzwonił, gdy spałem; i te wszystkie anonimowe listy, bardziej groteskowe niż budzące strach. Poza tym były mało chwalebne dla ich autorów listów do kardynała, przekonywujące go, że wybrał nieodpowiedniego dziennikarza, że związał się z człowiekiem pozostającym w separacji, który prowadzi proces o uznanie nieważności małżeństwa. Anonimowi autorzy pogróżek nie mieli jednak racji, ponieważ uprzedziłem wcześniej Jego Eminencję o mojej sytuacji i nie miał on żadnych zastrzeżeń, zdając sobie sprawę, że byłem w położeniu kłopotliwym, ale nie naruszałem zasad katolickiej moralności. Chcieli dać mi lekcję, ponieważ byłem winny nie tylko tego, że pozwoliłem wypowiedzieć się „Wielkiemu Inkwizytorowi”, ale też ponieważ go nie wyśmiałem, nie sprzeciwiłem mu się i nie powiedziałem, że nie ma racji. Byłem winny, ponieważ nie ukrywałem, że stoję po jego stronie i że wytrwale dążyłem do powstania tej książki — co wszyscy uważali za rzecz niemożliwą (Prefekt byłego Świętego Oficjum udziela wywiadu!) — właśnie po to, by upublicznić poglądy tego mitycznego teologa, którego czarna legenda ukazywała jako Panzer-Kardinal. Żywili urazę do niego, ale także do niżej podpisanego reportera, który nie tylko poruszony, ale pozostający w solidarności z rozmówcą, nagrał słowa przyszłego papieża, definiującego marksizm jako „hańbę naszego wieku”.
Zwróć uwagę na typowe klerykalne zacofanie, anachronizm, o którym przed chwilą mówiliśmy. Był rok 1984, brakowało pięciu lat do chwalebnego upadku muru berlińskiego, ale pewna część kościelnego środowiska, z którą się liczono, odkryła i przylgnęła do marksizmu, podczas gdy ten umierał. Wzięto to za nowoczesność; uważano, że to nieunikniona przyszłość! Oczarowanie środowiska chrześcijańskiej (nie tylko katolickiej) było jeszcze tak żywe, że Teologia Wyzwolenia, również pod względem ideologicznym wyraźnie marksistowska, uważana była za nietykalną, świętą. Fakt, że Prefekt do spraw Doktryny Wiary ostrzegł środowisko, wydając w tym czasie w tej sprawie dokument, uznano za zniewagę „ducha Ewangelii”, i oczywiście „ducha II Soboru Watykańskiego”. Pięć lat, jak ci mówiłem, brakowało do haniebnego pożegnania komunizmu przez historię! A ty chcesz, żebym przejmował się krytykami?
Jak mówił mi pewnego razu szyderca Franco Cardini, katolicki mediewista, „łatwo jest być awangardą, wystarczy kierować się rozsądkiem i opierać na Tradycji; wcześniej czy później zawierucha ucichnie, a wtedy z ciemnego reakcjonisty, za jakiego cię uważano, staniesz się prekursorem i profetą...”. Powiedzmy, że tak samo było ze mną: spokojnie czekałem aż zakończy się ideologiczny karnawał, domniemane „awangardy nowego chrześcijaństwa” niespodziewanie (dla nich oczywiście, nie dla mnie) skończą wśród rupieci zamkniętego sezonu.