Tomasz Bieszczad - Efekty odłożone w czasie

Chociaż bezpośredni związek nie zawsze tu jest widoczny, to jednak nie sposób oprzeć się myśli, że to wszystko, co ostatnio działo się i dzieje w polskiej polityce, w parlamencie i na ulicach, jest

kolejnym, odłożonym w czasie, efektem katastrofy w Smoleńsku. Że to jej złowrogi cień – cień zdrady i niemożliwego przebaczenia – niezmiennie kładzie się na polskim życiu zbiorowym, szantażując tych, którzy nie stanęli na wysokości zadania i dobrowolnie podjęli grę z uosobionym Złem. Którzy wtedy podpisali cyrograf dla osiągnięcia własnych korzyści, a teraz muszą robić to, co zawsze każe robić strach przed zdemaskowaniem: staczać się moralnie i zdradzać do końca.
    
To oczywiste, że w politycznym krajobrazie posmoleńskiej Polski nie mogło być mowy o „automatycznej” wymianie ekipy rządowej (mam na myśli rok 2015) – jak to zwykle się dzieje w „dojrzałych demokracjach”, gdzie dotychczasowa opozycja spokojnie przejmuje władzę, a dotychczas rządzący przesiadają się do ław opozycji. W przypadku Polski nie chodzi tylko o zagrożone interesy „szczególnych kast” i „właścicieli III RP”, lecz o coś więcej: Wydaje się, że to Polska trzyma dziś klucz do dobrych zmian w Europie. Jeśli zdoła, moralnie i politycznie, przezwyciężyć polityczny „ład”, oparty na dyktacie silnych państw (Niemiec) i przekona inne społeczeństwa do modelu „bardziej solidarnego ekonomicznie” i uczciwego, wtedy Europa może zechcieć zredefiniować swoje wewnętrzne relacje, stwarzając nowy, sprawiedliwy, pokojowy i partnerski porządek „posmoleński”. Dlaczego „posmoleński”? Ponieważ to właśnie tamto wydarzenie ostatecznie ukazało sztuczność i hipokryzję rozwiązań, na jakich oparła się Europa po upadku komunizmu. Cicha zgoda rządów państw i instytucji europejskich na „zatajemniczenie” prawdziwych przyczyn katastrofy, „zmowa milczenia” wokół niej (objawiona np. haniebnym „odpuszczeniem” udziału w pogrzebie pary prezydenckiej na Wawelu), spowodowała, że nad Europą rozciągnął się opar obłudy i egoizmu. Owoce tego zbieramy dziś – w postaci nieprzytomnych ataków na Polskę i zaciekłych prób obalenia („wygaszenia”) polskiego rządu, którego działania odsłoniły choroby obecnego status quo.  
     
Ale czy uda się zmienić mentalność europejskiego establishmentu? Czy liberalne kręgi Unii Europejskiej będą w stanie nawrócić się na chrześcijański personalizm i na solidaryzm gospodarczy? Czy nie będą się obawiać pełnego upodmiotowienia jednostek i narodów? „Wystraszony liberał jest krwiożerczym zwierzęciem” – powiedział kiedyś Nicolas Gomez Davila. Nic się w tej sprawie nie zmieniło. Mamy kolejną edycję meczu „PiS kontra reszta świata” (w drużynie reszty świata wyróżniają się zwłaszcza ekobandyci i znane polskie aktorki). Walka z PiS-em przybiera dziś formy i drastyczne (np. jawne już planowanie polskiego Majdanu), i całkiem żałosne (wygłupy PO na bałtyckich plażach).


W Smoleńsku, w roli uosobionego Zła wystąpiły – kolejny raz w naszych dziejach – władze Rosji. I kolejny raz została z nimi podjęta gra. Ale kiedy ktoś raz podejmie grę z uosobionym Złem, jest mu potem bardzo trudno się cofnąć. Za sznurki pociąga już bowiem ktoś znacznie potężniejszy od Tuska, Dukaczewskiego czy Timmermansa, ktoś może nawet potężniejszy od Putina i Sorosa. Ktoś... kto ma „mało czasu, spieszy się” i komu bardzo zależy na utrzymaniu status quo – tego sprzed polskiej dobrej zmiany, sprzed proklamacji idei Międzymorza. W atakach na polski rząd widać wyraźnie intencję: Ciąg dalszy nastąpi. I nie chodzi tu o rozpaczliwe pomysły, wyciągane za uszy przez „opozycyjnych totalniaków”. One mogą co najwyżej śmieszyć. Istotne jest, po jakie rozwiązania, po jaki rodzaj szantażu sięgną „władcy marionetek”, prawdziwi kreatorzy europejskiego ładu. Na co się poważą? Na przykład: czy będzie możliwe skorzystanie z – przyjętej za rządów PO-PSL – ustawy o „bratniej pomocy” i wprowadzenie do Polski „sąsiedzkich oddziałów sanitarnych”? Jeśli zwolennicy polskiego Majdanu jakimś sposobem dopną celu i „przypadkiem” poleje się – tak wyczekiwana przez „niektórych” – prawdziwa polska krew...? To oczywiście „tylko” katastroficzna wizja, ale czy wiemy, jak daleko sięga determinacja „władców marionetek” w kwestii powstrzymywania „PiS-owskiej zarazy”? Ostatnie niedyskrecje na ten temat są dość przerażające. W nerwowości wywołanej nasilającą się imigracją islamistów różne rzeczy mogą się zdarzyć, także w Polsce.


Za chwilę skończą się krótkie wakacje sejmowe. Po przeciwnej stronie trwa przegrupowanie sił, powstają analizy, rodzą się koncepcje powołania nowych ugrupowań, tworzone są profile osobowościowe, w obozie władzy szuka się słabych ogniw, a jeśli ich brak – wywołuje się kryzysy, by ujawniły się same. Do użytku wchodzi nowy (jeszcze bardziej wulgarny i zdeterminowany) język komunikacji społecznej – dla propagandowej osłony brutalnych napaści na rząd. Znany z lat posmoleńskich „przemysł pogardy” – przy tej nowej „totalnej” frazeologii – wydaje się spokojną, wyważoną polemiką: Filozof dr Wojciech Krzysztofiak oskarżył rząd, PiS i patriotycznych istruktorów o odpowiedzialność za skutki katastrofy klimatycznej: „Męstwem nie jest stanie pod drzewem podczas burzy i nawałnicy... Tragedia w Suszku pokazuje to, do czego może prowadzić polityka historyczna PiS... Katoliccy wychowawcy w Suszku z pewnością patrzyli w niebo. Widzieli tam jednak twór zwany >>Bogiem<<, zamiast piekła pogodowego...”

Egzorcyści definiują taką mowę określeniem „demoniczna inwersja”. Jest w niej 100% demagogii i odwrócenie moralnego porządku rzeczy o 180 stopni, nogami do góry, tak żeby szary człowiek nie mógł się w tym połapać. Ma odkryć w sobie upojny dreszcz nienawiści, ma poczuć się „lepszy”. Szary odbiorca „demonicznej inwersji” powinien zamknąć oczy na realia i skrupuły: to PiS ponosi winę za „piekło pogodowe” i za to, jak zachowa się pojedynczy Polak w sytuacji ekstremalnej! Winien jest też (oczywiście!) „twór zwany >>Bogiem<<”, który z nieba beznamiętnie przygląda się tragedii ludzików. Zaś nakarmiony obelgami, nienawiścią i kłamstwem czytelnik ma uwierzyć w odwróconą do góry nogami rzeczywistość. Jednocześnie – sam o tym nie wiedząc – zostaje „uwarunkowany do zadań specjalnych” w bliskiej przyszłości.   

        
Ciekawe jednak, że mimo wysiłków europejskich „władców marionetek” i ich polskich pomocników, widzimy – np. w sondażach – że w Polsce prawda ukazuje dziwną, nadnaturalną właściwość: przemocą tłumiona, przewracana do góry nogami i wyszydzana, zawsze wciska się w jakąś szczelinę, rozsadza ją i przedziera się do ludzi. Mimo brutalnych ataków, Polacy wierzą rządowi. Wcześniej uwierzyliśmy, że cierpienie, które przeżywamy od ośmiu lat – zwłaszcza cierpienie rodzin smoleńskich – musi mieć sens i musi przynieść owoce. Że jest cierpieniem wynagradzającym – cierpieniem rozumianym „w duchu maryjnym” – wynikającym z wiary, że Bóg, który „pisze prosto po krzywych liniach”, wyprowadzi z niego dobro. Są to bardzo głębokie fundamenty społecznego zaufania i trudno będzie opozycji je naruszyć. Raczej sama się na tym wyłoży.

Doktor filozofii może sobie szydzić do woli, ale w 2015 roku Polacy – wielu twierdzi, że cudem – wyrwali się ze szponów kłamstwa i korupcji, z tego wampirycznego uścisku, który – w Magdalence, a może gdzieś dalej – został dla nas wymyślony jako forma „kondominium”. Pytanie: Czy już odkryliśmy stawkę, o jaką toczy się gra z uosobionym Złem? Czy odrzucimy demoniczną inwersję agentury wpływu? Czasu jest niewiele, być może tylko do 13 października, kiedy będziemy świętowali... kulminację i zakończenie obchodów rocznicy Objawień w Fatimie...

  Przypomnijmy ogólnie znane fakty: 13 maja 1984 roku, w Fatimie, Rosja została ostatecznie poświęcona Niepokalanemu Sercu Maryi – przez Jana Pawła II (poprzednie próby dokonania tego aktu były połowiczne: na przeszkodzie stawały niezrozumiałe opory w gronie hierarchów). Siostra Łucja – jedna z „widzących” – stwierdziła później, że „dopiero poświęcenie z 13 maja 1984 roku było ważne i zostało przyjęte przez Niebo”. Zgodnie z obietnicą Maryi, teraz Rosja miała „nawrócić się”, a jej „błędy” miały zakończyć swój niszczący wpływ na świat. Wkrótce zaczęła się „pieriestrojka”, religia wróciła do świątyń i życia publicznego, a nowych rosyjskich carów można było zobaczyć w cerkwiach (gdzie zapalali świeczki i nawet modlili się, np. po katastrofie smoleńskiej). Czy tym samym grzechy i błędy Rosji odeszły w niebyt? Czy państwo, które dostąpiło autentycznego, trwałego nawrócenia – zapowiedzianego w dodatku przez samą Maryję – byłoby nadal zdolne do Zbrodni?

Zostawmy – na razie – zamach. Osobiście wolałbym, żeby to był wypadek, albo błąd człowieka. Że zawiniła jakaś przysłowiowa uszczelka, albo radar, albo obsługa tego ścierniska, które – z woli Putina – udawało lotnisko. Sądzę, że podobnie myślą rodziny Ofiar: wszyscy woleliby, żeby nie było tam winy Rosjan. Wyobraźmy sobie świat, Europę, Polskę, Rosję... żyjemy w całkowitej pewności i z niezbitą wiedzą, że był to nieszczęśliwy wypadek... Wiesław Binienda spokojnie pracuje na amerykańskiej uczelni, Wojciech Wencel nie napisał wzruszających smoleńskich trenów, Glenn Joergensen nie dokonuje trudnych obliczeń materiałowych Tu-134... Niestety, to tylko „historia alternatywna” – jak w powieściach political fiction Marcina Wolskiego lub Philipa Dicka.

    
Tymczasem przez ten czas – od Objawień w 1917 roku, do poświęcenia Rosji w maju 1984 roku – „jej błędy cały czas rozszerzały się na świat i zdążyły utrwalić się wśród ludzi”, chociaż „formalnie” (ustrojowo) zostały po 1984 roku odrzucone... Chodzi tu nie tylko o błąd komunizmu, ale i o brutalność wobec podbitych ludów, i o agenturalny nadzór nad nimi. Bo – czy „świeżo nawrócone” państwo byłoby zdolne do potraktowania zwłok swoich sąsiadów, braci Słowian, w taki sposób, w jaki je potraktowano w rosyjskim prosektorium? Czy więc – te wszystkie „reformy” i cała ta „demokratyzacja”, byłaby tylko kolejną maską, mimikrą, maskirowką, służącą tym samym imperialnym celom, tak jak dawniej służyły im samodzierżawie i komunizm? Czyżby nowa Rosja zdołała... „przechytrzyć” Matkę Bożą? Na chwilę niby się „nawróciła”, a – jak przyszła „chwila prawdy” – kazała felczerom z GRU wkładać do trumny trzy dłonie, a do innej – brudne szmaty?

Wybitni znawcy Objawień fatimskich uważają, że – na skutek opóźnienia w poświęceniu Rosji – uosobione Zło zyskało czas, by nadal podbijać dusze, sumienia, moralność, kulturę, politykę... Papież Benedykt XVI zauważył, że „Proroctwo z Fatimy jest dalekie od wypełnienia”. W podobnym duchu wypowiedział się Metropolita krakowski abp Marek Jędraszewski: To wszystko co się wydarzyło i dzieje, także dzisiaj, jest skutkiem tego, że objawienia fatimskie nie znalazły pożądanego przez Matkę Najświętszą echa. (...) Można odnieść wrażenie, że władza komunistyczna bardzo na serio, może nawet bardziej niż wielu katolików, brała zapowiedzi fatimskie i robiła wszystko, żeby ludzie nie dowiedzieli się o treści objawień.  

Cóż... skoro przywódcy Rosji za największe zło uważają upadek ZSRR, a dyżurni ruscy ideolodzy (Dugin i Żyrinowski) grożą „zmieceniem Polski, państw bałtyckich i w ogóle Europy z powierzchni świata”... to znaczy, że ludzie z „błędami Rosji” w głowie wciąż walczą jak lwy o swoje. Zdrada, zamach, ustawka, maskirowka stały się „zwyczajowymi” narzędziami walki politycznej. Wszystko to jest skutkiem nienawrócenia, które nie może, nie chce nastąpić.    

Aby się nawrócić (i przezwyciężyć fatalny bieg wydarzeń) nie mamy zbyt wiele czasu. Sto lat temu – 13 października, wielkim „Cudem Słońca” – zakończyły się Objawienia w Fatimie. Za niecałe dwa miesiące zakończą się obchody setnej ich rocznicy. Czas się wypełni. Być może Rosja dostanie jeszcze trochę więcej czasu. Być może jej nawrócenie i przezwyciężenie „błędów” ma zacząć się u nas. Może prawda o Smoleńsku będzie tutaj kluczem...? Jeśli na przeszkodzie nie stanie jakaś wojna (na górze albo na dole), wkrótce w Polsce staną pomniki, świat przejrzy na oczy. Coś się wydarzy... A tymczasem chwytajmy za różańce! No, i... do zobaczenia na Sądzie Ostatecznym