Jan Gać - W Gieczu

Akt przyjęcia chrztu przez Mieszka I, jego dwór i wojów to pierwszy krok na drodze do chrystianizacji podległego mu ludu, od czego nie mogło być już odwrotu. Była to droga wyboista, z niezliczonymi przeszkodami - proces wszczepiania naszych przodków do wspólnoty Kościoła powszechnego rozłożony na dziesięciolecia, a nawet dłużej.

("kliknięcie" na obraz powiększy go)

Na ogół dobrze zorientowany w sprawach Mieszkowego państwa biskup merseburski, Thietmar, głęboko współczuł swemu współbratu po mitrze: Ich pierwszy biskup Jordan ciężką miał z nimi pracę, zanim niezmordowany w wysiłkach, nakłonił ich słowem i czynem do uprawiania winnicy Pańskiej. A przecież biskup Jordan zmarł u samych początków tej drogi, w 984 roku.

Przez chrystianizację należy rozumieć nie tylko doprowadzenie pogan do sakramentu chrztu, ale i katechizację nowo nawróconych oraz poddanie ich procesowi cywilizowania.  Do samego aktu chrztu wymagano minimum, a więc znajomości  podstawowych prawd wiary, wyuczenia się na pamięć kilku modlitw i wyrzeczenia pogańskich bożków. Dopiero systematyczna, rozłożona na lata katechizacja miała utwierdzać nowo ochrzczonych we wspólnocie Kościoła. Ta praca w sferze ducha szła w parze z cywilizowaniem tych ciągle jeszcze surowych, nieokrzesanych ludzi, a zatem krok po kroku należało ich uczyć chrześcijańskich zasad i obyczajów, zachowań, kultury, higieny, pojmowania nieznanych im dotąd pojęć, nakierowanie na wyższe wartości. Należało ich nauczyć podstawowych umiejętności chociażby przy budownictwie z kamieni, bo przecież przystępowano już do wznoszenia kościołów, a nawet katedr. Trzeba  ich było uczyć liturgii, śpiewu, muzyki, znajomości pisma. Był to proces wszczepiania tych Słowian w obcy im dotąd świat zdobyczy chrześcijańskiej, łacińskiej Europy, by mogli z czasem stać się jej ważnym ogniwem, cząstką Universitas Christiana. I kto miał tego dokonać? Misjonarze, ludzie z zewnątrz, z obcych krajów, bo przecież rodzimego duchowieństwa w X wieku jeszcze w Polsce nie było.

Takie to refleksje nasuwają się same wewnątrz potężnego grodziska książęcego w Gieczu na widok znajdujących się tam trzech kościołów. Giecz dziś to miniaturowa osada w Wielkopolsce w pobliżu autostrady A2 przy zjeździe do Wrześni. U progu naszej państwowości gród był ogromny, świadczy o tym sam jego wygląd, a Gall Anonim śpieszy donieść, że Bolesław Chrobry trzymał tam 300 wojów pancernych i 2000 tarczowników. Przez szeroki przekop w wysokim na kilka metrów ziemnym pierścieniu wchodzi się na teren grodziska. Oblicza się, że zajmowało ono powierzchnię blisko czterech hektarów, a wysokość ziemnego wału mogła sięgać nawet 10 metrów, podwyższona jeszcze palisadą o zaostrzonych palach. Imponująca budowla!

To, co rzuca się w oczy zaraz po wejściu do grodu, to głęboki wykop w kształcie elipsy, na dnie którego zalegają fundamenty palatium oraz rotundy. Ułożone z dużych głazów wystają z ziemi na ponad pół metra. Nie są to pozostałości po zburzonej budowli, są to rozpoczęte i nigdy nieukończone prace budowlane. Miał to być obszerny, wygodny pałac książęcy i dostawiona doń kaplica, założenie takie samo jak na Ostrowie Tumskim w Poznaniu, czy na wyspie Ostrowa Lednickiego. Co się mogło stać, że nigdy ówcześni budowniczowie nie wyszli poza zarys przyziemia? Jedna z intrygujących zagadek.

Kilkaset kroków w głąb grodziska od zarzuconego projektu stoi niewielki kościółek św. Jana Chrzciciela, cały z drewna, pomalowany na czarno, konsekrowany w 1767 roku. Archeolodzy stwierdzili, że kościół ten wzniesiono na fundamentach kościoła kamiennego z pierwszych lat XI wieku. Jak zdołali ustalić, został on mocno podniszczony w wyniku pożaru w 1038 roku wznieconego podczas najazdu czeskiego księcia Brzetysława na Wielkopolskę dla wykradzenia relikwii św. Wojciecha z gnieźnieńskiej katedry. A że był solidnie wzniesiony z kamienia, więc ostał się w stanie pozwalającym na jego szybką odbudowę. Aby bardziej go zabezpieczyć na przyszłość, dostawiono od strony zachodniej, gdzie znajdowało się główne wejście, bo kościół był orientowany, dwie cylindryczne wieże połączone ze sobą jakąś przybudówką, rodzajem sieni, też kamiennej.

Archeologom udało się przebadać ruiny znajdujące się częściowo pod drewnianym kościołem i na przyległym terenie. Okazuje się, że główny kościół w grodzie, wzniesiony na planie prostokąta z apsydą od strony wschodniej, długi na 19 i szeroki na 11 metrów, posiadał ołtarz ustawiony nie w apsydzie, jak powszechnie praktykowano na ziemiach polskich, lecz był wysunięty przed apsydę, ku nawie. Rzecz niespotykana, takie rozwiązania stosowano w architekturze sakralnej w okresie późnego antyku na Południu. Co więcej, ołtarz był uniesiony ponad posadzkę jakby na niskiej platformie ze schodami, pod nią znajdowało się wejście po stopniach do komory, niewielkiego pomieszczenia w rodzaju krypty o niewiadomym przeznaczeniu. Niektórzy sądzą, że przechowywano tam relikwie jakiegoś świętego.
To nie wszystko. Giecz zaskakuje nas obecnością kolejnego kościoła romańskiego, dedykowanego Wniebowzięciu NMP i św. Mikołajowi. Ten zaś stanął już poza pierścieniem właściwego grodu, po jego wschodniej stronie, na podgrodziu, czyli tam, gdzie wykształciła się osada targowa. W miarę wzrostu liczby jego mieszkańców ludzie przenosili się poza ciasne obwarowania grodowe i zakładali swoje siedziby na otwartym terenie. Sprzyjało temu utwierdzanie się władzy centralnej, najpierw książęcej, a potem i królewskiej, co powodowało, że wzrastało też poczucie bezpieczeństwa od groźby maruderów, ale także i najazdów z zewnątrz. Polskie państwo krzepło, egzekwowanie praw nabierało sprawności, ludzie chętniej zasiedlali okolicę, zakładali wioski w cieniu warowni w Gieczu, a ta z biegiem lat została podniesiona do rangi kasztelanii.

W murach tego kościoła z XII wieku jak i na przyległym terenie chowano zmarłych. Te starożytne miejsca pochówków dostarczają archeologom nieocenionych wiadomości, jak choćby ta, że wraz z upowszechnianiem się chrześcijaństwa odstąpiono od spalania zwłok i zsypywania popiołów do urn. Od XI wieku powszechne są pochówki szkieletowe, kiedy zmarłych chowano w ten sam sposób, układając ciało zmarłego głową w kierunku zachodnim, tak by mógł on niejako spoglądać ku wschodowi, skąd, jak wierzono, nadejdzie po raz wtóry Chrystus. Na tej samej osi wschód-zachód budowano przecież kościoły. W chrześcijańskich pochówkach nie znajdujemy już żadnych przedmiotów, w jakie jeszcze tak niedawno zaopatrywano pogan w ich wędrówce w zaświaty.