Jak nie główką, to wozówką

Czy zastawiali się Państwo kiedyś, ile Państwo widzieli cegieł w swoim życiu? Pewnie setki tysięcy. A czy wiedzą Państwo, że krótszy, wąski bok cegły nazywany jest główką, a ten dłuższy wozówką? Nie, nie jestem murarzem, ale przyswoiłem te nazwy ponad ćwierć wieku temu, gdy podczas letnich wakacji zarabiałem swoje pierwsze pieniądze, nosząc cegły na budowie.

Organizacja pracy była wzorcowa – jeden pomocnik przypadał na dwóch murarzy, kiedy budowano parter, jeden pomocnik na jednego murarza na pierwszej kondygnacji i dwóch pomocników na jednego murarza od poziomu drugiego piętra. Wszystko precyzyjnie przemyślane, zorganizowane, a każdy znał na pamięć zakres swoich obowiązków i kompetencji. Gdy stojący na rusztowaniu majster czegoś potrzebował, wzywał swojego pomocnika i wydawał polecenie, nazywając każdą rzecz przypisaną jej nazwą. Ale tylko dzięki takiej organizacji pracy można było wznieść bezpiecznie budowlę. Jeden przedmiot nazywał się kielnią, inny rajberką, a jeszcze inny pacą. Precyzja i zrozumienie na każdej płaszczyźnie. Jeśli majster zażyczył sobie, aby podawać mu cegły główką, to pomocnik natychmiast wiedział, co ma czynić i o żadnej wypowiedzi majstra nie można było powiedzieć, że jest przeinaczona lub wyrwana z kontekstu.

Teutoński walec

O przeinaczeniu i wyrwaniu z kontekstu wypowiedzi niemieckiej minister obrony Ursuli von der Leyen od dłuższego czasu opowiada cały berliński aparat dyplomatyczny, większość niemieckich mediów i nadwiślańska opozycja. Wszystko zaczęło się w czwartek, 2 listopada 2017 r., kiedy to pani minister postanowiła wziąć udział w talk-show prowadzonym przez żurnalistkę Maybrit Illner, a nadawanym przez stację ZDF, czyli drugi program niemieckiej telewizji publicznej. Podczas miałkiej, nieudolnie reżyserowanej i rażąco sztucznej debaty von der Leyen, z nikomu nieznanych powodów, zaczęła opowiadać jakieś niestworzone banialuki o konieczności „wspierania zdrowego demokratycznego oporu młodej generacji w Polsce”. No i rozpętała się burza, bo już dnia następnego zarówno polskie MSZ, jak i MON zażądały wyjaśnień od niemieckich dyplomatów. Jeśli w poniedziałek, 6 listopada, warszawski attaché obrony Niemiec sądził, że jego wizyta w naszym ministerstwie zakończy się na wyklepaniu okrągłych, dyplomatycznych formułek, to był w wielkim błędzie, ponieważ po spotkaniu pani rzecznik, ppłk Anna Pęzioł-Wójtowicz, stwierdziła jednoznacznie, że nasz resort obrony nie przyjmuje do wiadomości stanowiska niemieckiego attaché obrony w sprawie słów minister von der Leyen. I wtedy ruszył propagandowy teutoński walec, którego bezczelność przewyższała jedynie synergiczność działań.

Czerscy na posterunku

Synergiczność działań była najlepiej zauważalna podczas analizy poczynań Deu­tsche Welle. Otóż tego samego dnia, kiedy niemiecki attaché składał wyjaśnienia, stacja wysłała dwa komunikaty. Pierwszy, bardziej łagodny, spreparowany przez Bartosza Dudka, głosił, że może faktycznie niemiecka minister lekko przesadziła w swojej wypowiedzi, ale generalnie współpraca sąsiadujących państw jest dobra i nie ma o co kruszyć kopii. Typowa „marchewka”. Drugi, w zdecydowanie ostrzejszym tonie, przybrał postać wywiadu i został wyartykułowany przez Franka Überalla, szefa Niemieckiego Związku Dziennikarzy – DJV. Tutaj był już jedynie „kij”, bo Überall opowiadał o rezolucji, jaką podjął DJV w sprawie ograniczania wolności prasy w Polsce i straszył, że powiadomi o sprawie Komisję Europejską. Jeśli myślą Państwo, że potomkowie Szwabów zapomnieli o uaktywnieniu swoich tub na polskiej ziemi, to raczą się Państwo mylić, bowiem niezawodny Bartosz T. Wieliński posłusznie „dał głos” z ulicy Czerskiej i wysmarował coś na podobieństwo pamfletu głoszącego, że „Niemka broniła Polski, a złe PiS tego nie doceniło”. Gdy owo dzieło zobaczyłem, to w pierwszym momencie się uśmiechnąłem, ale po głębszym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że śmiech nie jest wskazany.

Śmiech nie jest wskazany w sytuacji, gdy okazuje się, że jesteśmy bezbronni i nie mamy Niemcom czym odpowiedzieć. Wrośnięte w naszą rzeczywistość medialną zagraniczne (i prozagraniczne) koncerny panują niepodzielnie i to one rozdają karty. Sączone zewsząd komunikaty bagatelizowały głupie i nieodpowiedzialne słowa von der Leyen, forsując narrację, że tak naprawdę to „nic się nie stało”. Otóż ja się z tym nie zgadzam. Uważam, że stało się coś bardzo złego i należy reagować bardzo ostro. Nie wiem, czy ktoś zwrócił uwagę, że słowa Niemki padły w programie utrzymanym w konwencji talk-show? Nie była to nudna polityczna debata. Był to lekki przekaz przeplatany sterowanym śmiechem zgromadzonej w studiu publiki, mający trafić do „statystycznego” Petera i Helgi, którzy oglądają państwową telewizję. Tak, tę samą telewizję, która nie była zbyt skora, aby opowiedzieć swoim rodakom o wypadkach napastowania seksualnego Niemek przez imigrantów na dworcu w Kolonii podczas sylwestrowej nocy dwa lata temu. Przecież po obejrzeniu takiego programu w niemieckich głowach pozostanie jakiś wypaczony obraz polskiej rzeczywistości, w której opozycyjny głos jest zdecydowanie tłamszony, najprawdopodobniej siłowo. Ponieważ nie mamy możliwości dania silnej odpowiedzi medialnej, musimy zrobić to na szczeblu dyplomatycznym.

Nasza odpowiedź

Na szczeblu dyplomatycznym powinniśmy podnieść niebotyczny wrzask na pół świata, tak aby polski głos był słyszalny od Władywostoku po Lizbonę. Przesada? Nie, absolutnie. To można pięknie ukryć pod nazwą proporcjonalności odpowiedzi. Przecież draba dzierżącego w dłoni kij i próbującego okraść nasz dom nie będziemy odwodzili od tego zamiaru posługując się wykałaczką. Musimy mieć w ręku taki sam kij, a jeszcze lepiej pistolet. Trzeba zainteresować sprawą wszystkie odpowiednie instytucje i wyrazić zaniepokojenie stanem niemieckiej demokracji. Należy przypomnieć, że chociaż wybory do Bundestagu odbyły się 24 września, to rozmowy koalicyjne idą bardzo ślamazarnie. Czyż nie jest to oznaką bardzo słabej legitymacji przyszłego rządu kanclerz Merkel? Czy minister, która prawdopodobnie będzie członkiem tak słabo umocowanego demokratycznie gabinetu, ma prawo wypowiadać się na temat sąsiada, którego premier została powołana trzy tygodnie po elekcji? Chyba ktoś się tu zagalopował i usiłuje tanim wrzaskiem przykryć własne kłopoty.

Kłopoty niemieckich sił zbrojnych są znane szerszej publiczności już od kilku lat. Przecież właśnie Bun­deswehra stała się pośmiewiskiem wszystkich, gdy w lutym 2015 r. wyszło na jaw, że jej żołnierze pojawili się na ćwiczeniach z kijami od szczotek. Może w ramach rewanżu minister Macierewicz powinien zostać zaproszony do rodzimej telewizji i przypomnieć wszystkim, że to właśnie w niemieckiej armii byli aresztowani porucznicy podszywający się pod syryjskich uchodźców i planujący zamachy terrorystyczne? Może należy zwrócić uwagę niemieckiemu MON-owi, że zajmując się sprawami, do których nie ma kompetencji, zaniedbuje własne obowiązki i systematycznie pogarsza, i tak złą, kondycję jednej z NATO-wskich armii? Decyzję w tej sprawie podejmie oczywiście pan minister, a ja ze swojej strony oceniam, że Ursula von der Leyen całkowicie nie radzi sobie na zajmowanym stanowisku i powinna odbyć solidny staż w zakresie zarządzania u majstrów, z którymi pracowałem 25 lat temu. Wtedy na pewno dowie się, że jeśli ktoś grzebie paluchami w nie swoich sprawach, to takie palce mogą zostać przytrzaśnięte cegłą – jak nie główką, to wozówką.

Thasunke Witko

za:niezalezna.pl