Polecane

Jan Gać - Na szlaku do Santiago de Compostela. Część V

                                                                 PUENTE LA REINA  
    
Późne popołudnie. Bez opamiętania żar leje się z nieba. Wchodząc do Puente la Reina,  próbowałem się nieco ukryć przed spiekotą po zacienionej stronie ulicy, ale niewiele to daje, bo założona na osi wschód-zachód ulica przez  większą część dnia jest na wylot prześwietlona słońcem. Po sjeście zaczynają już otwierać kościoły. Wszedłem do pierwszego z nich, tego w sąsiedztwie słynnego mostu na rzece Arga, do kościoła dedykowanego św. Piotrowi. W środku nie było wiernych. Przy stoliku z pieczątką siedziały dwie panie. Na mój widok zerwały się z krzeseł i nie pytając o nic, rzuciły się do objaśniania niezwykłości kościoła. Robiły to tak żywiołowo i z taką pasją, jedna przez drugą, iż się w końcu pokłóciły, jak rozumiem - nie w kwestiach merytorycznych, lecz formalnych - kto w końcu jest wiarygodnym przewodnikiem. Pośród pękających od ozdób barokowych ołtarzy wskazały na umieszczoną centralnie figurę Matki Bożej z Le Puy, kopię figury czczonej w tamtym przesławnym sanktuarium w Owernii, gdzie rozpoczynał się szlak Via Podiensis. Tu figurę tę nazywają popularnie Chori, z baskijska Txori, a to od skowronka, który w latach 1825-1843 - jak zauważono - codziennie ją oblatywał, wtedy umieszczoną pośrodku mostu. Lokalna społeczność uznała ten fenomen za zdarzenie cudowne i figurę przeniesiono stamtąd do kościoła.

Ileż w tym mieście romanizmu i wczesnego gotyku! I w kościele św. Jakuba! I w kościele del Crucifijo! I w owym przesławnym moście, bodaj najbardziej monumentalnym na Camino. Dwie damy pretendują do chwały fundatorek mostu, Dona Mayor, żona króla Sancha III i Dona Stefanía, żona króla Garcíi z Nájery. Warto wymienić imiona tych dobrodziejek, bo na szlaku do św. Jakuba budowę mostu uznawano za dzieło miłosierdzia, kto wie czy nie zasługujące na większą chwałę aniżeli dostawianie  kolejnego kościoła w mieście. Mosty wręcz umożliwiały, a nie tylko ułatwiały wędrowanie. Rzeki, tak jak ta Arga, bywają szerokie, wiosną wylewają, są niebezpieczne i pokonywanie ich w bród stanowiło w średniowieczu nie lada wyczyn. Przy brodach, ukryci w zaroślach, grasowali rozbójnicy, a nieuczciwi przewoźnicy żądali wygórowanych opłat za przeprawę łódką na drugi brzeg.

W kościele del Crucifijo, nazwanym tak od słynącego łaskami krucyfiksu, spędziłem dobrą chwilę, bo jest coś porywającego w wizerunku Chrystusa rozpiętego na krzyżu nie o tradycyjnym wykroju łacińskim, lecz litery igrek. Taki kształt krzyża jakby narzucił postać cierpieniu Ukrzyżowanego. Jezus triumfuje nad męką i śmiercią, owszem, jest martwy, opuszczoną pośmiertnie głowę o niewidocznej prawie twarzy przysłaniają długie, opadające na piersi włosy. Wskazuje się na Kolonię jako na miejsce wyrzeźbienia krucyfiksu w XIV wieku. Mógł go tu przynieść jakiś nadreński pątnik w drodze do św. Jakuba. Wielu artystów z niemieckiego kręgu kulturowego eksperymentowało w wyszukiwaniu różnych kształtów krzyży, niekiedy bardzo udziwnionych, jakie malował chociażby Grünevald.

                                                                      MANERU

Łóżko na nocleg wybrałem na dolnym posłaniu,  przy oknie, bo byliśmy pierwszymi pątnikami w alberdze. Niebawem dołączył Bask z San Sebastian, z Donastia, jak mnie poprawił zgodnie z baskońską wymową. Kolejnymi byli Rosjanie z Moskwy, rowerzyści, którzy mają zamiar dotrzeć do Santiago na niedzielę 25 lipca, mając do dyspozycji zaledwie siedem dni. Dziś przylecieli ze swoimi rowerami samolotem z Moskwy do Pampeluny, z przesiadką w Madrycie. Życzyłem im wszystkiego najlepszego bez wiary w powodzenie na zrealizowanie planu. Ale są młodzi, widać że zaprawieni, może poradzą sobie ze stoma kilometrami dziennie, w terenie wcale nie równinnym, do jakiego przywykli wokół Moskwy.
Na zewnątrz wywołał mnie metaliczny dźwięk dzwonu. To kościół św. Piotra wzywał na wieczorną liturgię. Ależ nie! Przed kościołem zgromadziła się spora grupa weselników, bo przecież to sobota, dzień ślubów. Sądząc po wyglądzie i skromnych ubraniach, są to ludzie tutejsi, raczej niezamożni, no bo z czego tu żyć, na tej ubogiej, hiszpańskiej prowincji. Oprócz pary młodej  wyglądem wyróżniali się rzymscy legioniści w zbrojach, z  krótkimi mieczami w dłoniach. Stojąc w dwóch szeregach, stanowili kolorową asystę dla nowożeńców. Jeszcze bardziej egzotyczny był osobnik ubrany w skórę niedźwiedzia.

Wieczorem z Baskiem wypiliśmy butelkę lokalnego wina, tego  z Nawarry, bo przecież wkroczyliśmy już w rejon winnic.
– Wygląda że, nie należysz do ETA – zagadnąłem niegrzecznie. Zaśmiał się kwaśno.
 – Bądź spokojny, nie należę. Nie każdy Bask jest terrorystą i nie każdy Bask pochwala przemoc jako formę walki o swoje prawa – próbował prostować powszechną opinię o tym górskim, dzielnym narodzie.
- O co właściwie walczycie? Przecież wasz piękny kraj uchodzi za najbardziej rozwinięty w granicach Hiszpanii, chyba jest bardziej zamożny aniżeli Katalonia. Tak go postrzegam, bo przejeżdżałem wiele razy przez te tu góry w drodze do San Sebastian.

- Do Donastia – poprawił mnie kolejny raz. - Właśnie o to zabiegamy, by nasze bogactwo, dorobek ciężkiej pracy naszych ludzi, pozostał w naszym regionie, a nie przez centralne agendy rządowe rozpływał się nie wiadomo gdzie. Na tym polega autonomia, byśmy mogli być gospodarzami u siebie.
- Baskowie uchodzą za ludzi przedsiębiorczych i odważnych, za nieustraszonych żeglarzy. Znam jednego takiego. To Andrés de Urdaneta,  wybitny żeglarz, przyczynił się w XVI wieku do odkrycia drogi powrotnej z Filipin do Meksyku, co miało pierwszorzędne znaczenie polityczne i handlowe dla Hiszpanii.
- Czyżby? – zdziwił się. – O miejscowości Urdaneta słyszałem, ale tego żeglarza jakoś nie kojarzę. Bliżsi są mi Ignacy Loyola i Franciszek Ksawery, obaj też Baskowie. Zwiedzałem ich rodowe zamki. Polecam szczególnie zamek Javier.

                                                                        * * * * *
O piątej rano nie było już śladu po Rosjanach. Musiałem spać snem kamiennym, bo nawet nie spostrzegłem ich wyjścia. Jeśli będą dalej tak zdyscyplinowani, mają szansę zdążyć na główne uroczystości Roku Jakubowego w Santiago.
Mariola wyszła o wschodzie słońca. Ja zostałem jeszcze na miejscu dla fotografowania. Za wioskowym cmentarzem znalazłem  ustronie, skąd można było obserwować grę zmieniającego się światła z widokiem na niedalekie miasteczko Cirauqui. Raz po raz mijali mnie pątnicy, to ci, którzy nocowali w Puente la Reina. Jakaś para, maszerując, śpiewała Salve Regina. Śpiew ich mieszał się ze świergotem ptactwa. W niskich promieniach słońca rozpływała się złotem cała okolica –  rżyska, intensywnie zielone winnice, świeżo zaorane ugory. Było tak pięknie, iż z radości dusza jakby chciała się wyrwać z ciała.

Z plecaka wydobyłem Pismo Święte i otworzyłem Księgę Psalmów:

Gdy patrzę na Twe niebo, dzieło Twych palców,
księżyc i gwiazdy, któreś Ty utwierdził:
czym jest człowiek, że o nim pamiętasz,
i czym – syn człowieczy, że się nim zajmujesz?

Uczyniłeś go niewiele mniejszym od aniołów,
chwałą i czcią go uwieńczyłeś.
Obdarzyłeś go władzą nad dziełami rąk Twoich:
złożyłeś wszystko pod jego stopy:
owce i bydło wszelakie,
a nadto i polne stada,
ptactwo powietrzne oraz ryby morskie,
wszystko, co szlaki mórz przemierza.(Psalm 8)

                                            
Czyż Paweł Apostoł nie miał racji, gdy w Liście do Rzymian zauważył, że nawet poganie nie mogą się wymówić od wiary w Boga, zasłaniając się  nieznajomością Stwórcy? Przecież cała przyroda aż krzyczy o Jego istnieniu! Albowiem od stworzenia świata niewidzialne Jego przymioty – wiekuista Jego potęga i bóstwo – stają się widzialne dla umysłu przez Jego dzieła, tak że od winy wymówić się nie mogą (Rz 1,20).
Ale Paweł nie był pierwszym, który zauważył tę zależność. Wieki przed nim w podobnym tonie wyraził się autor Księgi Mądrości.  

Głupi już z natury są wszyscy ludzie,którzy nie poznali Boga:
z dóbr widzialnych nie zdołali poznać Tego, który jest,
patrząc na dzieła nie poznali Twórcy,
lecz ogień, wiatr, powietrze chyże,
gwiazdy dookoła, wodę burzliwą lub światła niebieskie
uznali za bóstwa, które rządzą światem.
Jeśli urzeczeni ich pięknem wzięli je za bóstwa-
winni byli poznać, o ile wspanialszy jest ich Władca,
stworzył je bowiem Twórca piękności;
a jeśli ich moc i działanie wprawiły ich w podziw
– winni byli z nich poznać, o ile jest potężniejszy Ten, kto je uczynił.       
Bo z wielkości i piękna stworzeń
poznaje się przez podobieństwo ich Stwórcę.(Mdr 13,1-5)

                                                                    CIRAUQUI
                                    
                                                                                                                                                                                         Cirauqui jest czarujące. Urzekają mnie małe mieściny, jak ta, posadowione na niskich wzniesieniach, w średniowieczu bojaźliwie otoczone murami, w uścisku których znajduje się wszystko, co ważne i konieczne do życia. Z XII-wiecznego kościoła San Ramón pozostał przepiękny portal, bliźniaczo podobny do portalu w kościele św. Jakuba w Puenta la Reina. Musiał wprawić w podziw i architektów z XVII stulecia, skoro nie usunęli go ze świątyni przebudowywanej na barokową, lecz zostawili na swoim miejscu. Składa się nań po dziewięć smukłych kolumienek po obu stronach drzwi i tyleż samo zgrabnie wygiętych archiwolt. Każda kolumienka  otrzymała inną dekorację rzeźbiarską, podobnie i każda archiwolta. Z braku tympanonu portal obwiedziono koronkowym zwieńczeniem w stylu mudéjar. Można zauważyć pojawiające się już coraz częściej wpływy architektury arabskiej, widoczne w  drugorzędnych elementach dekoracyjnych.
 
Każdy kraj ma swoich świętych. Ma ich także Hiszpania. Tu, w Cirauqui, po raz pierwszy zapoznałem się bliżej z postacią św. Rajmunda, któremu poświęcono ten romański kościół. Urodzony około 1200 roku w pobliżu Barcelony Katalończyk, zwany w Hiszpanii San Ramón Nonato, przyszedł na świat w niezwykłych okolicznościach, został wydobyty z łona matki, gdy ta już zmarła przy porodzie. Noworodka odratowano, stąd przez całe życie nosił przydomek – Nieurodzony - Nonato. Wsławił się tym, że wstąpiwszy w szeregi mercedarian, założonego podówczas zakonu od wykupu jeńców, wielu ich uratował, osobiście udając się z okupem do Algieru. Kiedy podczas jednej z takich wypraw brakło mu pieniędzy, sam ofiarował się w niewolę w zamian za uwolnienie kilku chrześcijan przetrzymywanych w tamtejszych więzieniach. Współbracia w końcu wykupili i jego, ale już okaleczonego, bo był poddawany wyszukanym torturom, między innymi przez przebicie mu warg i zakładanie kłódki na usta, zdejmowanej tylko na czas posiłków.

- Kłódki św. Rajmunda! – zauważyła Mariola – przecież całą ich piramidę oglądaliśmy na specjalnym stelażu w katedrze w mieście Meksyku. Pamiętasz?
- Istotnie! Zupełnie nie skojarzyłem tych dwóch zdarzeń.
Przychodzą do katedry  meksykańskie dziewczyny i przynoszą ze sobą kłódki, różnej wielkości, niekiedy maleńkie, ale widziałem i kłódki ogromne, jak do bramy. Zamykają je na klucz na stelażu, a na dołączonej tasiemce wypisują mazakiem przyrzeczenia, że będą trzymały język za zębami, czyli nie będą plotkować i obmawiać.
Nowe wcielenie św. Rajmunda. Jego kłódki nie maja nic wspólnego z kłódkami mocowanymi na mostach przez pary zakochanych!

                                                                         * * * * *
Z miasteczka wyprowadza pielgrzymów w pola droga rzymska. Zachował się niewielki jej odcinek, niemniej świadczący o wybitnych zdolnościach konstrukcyjnych ludzi ze starożytności. Via Traiana biegła tędy w kierunku Astorgi. Ubolewam, że też Rzymianie w swej wędrówce po bursztyn nad Bałtyk  nie zatrzymali się tam na dłużej, przynajmniej po to, by założyć ze dwa, może nawet ze trzy miasta. Mielibyśmy dziś nad morzem jakieś kolumny, forum, zapewne i termy. No właśnie, termy! Rzymianie nie osiedlali się w rejonach, gdzie nie mieli warunków do ciepłych kąpieli. Ponadto nie rosły nad Bałtykiem oliwki i nie uprawiano tam winogron. Ale czy był to wystarczający powód, by się nie osiedlać w takim rejonie, skoro osiedlali się w Anglii, wznosząc tam nawet miasto Bath, czy odgradzając się od dzikich plemion szkockich murem i wałem Hadriana? No cóż, nigdy nie mieliśmy szczęścia, by podbiła nas wyższa cywilizacja, bo przecież ówcześni Słowianie wcale nie byli większymi barbarzyńcami aniżeli zamieszkujący północną Hiszpanię dzicy i wojowniczy Kantabrowie.
Takie to różne myśli – mądre i głupie, wznioślejsze i naiwne - nachodzą człowieka podczas samotnej wędrówki. Bo na szlaku chcę być sam jeden. I tak się umówiłem z Mariolą.  Razem spotykamy się w wyznaczonych miejscach na trasie lub na telefon, a wieczorem w miejscu noclegu na kolację. Jaki to skarb móc wędrować w pojedynkę! I w milczeniu wsłuchiwać się w otaczający świat, który tak wiele ma do powiedzenia. I pozdrawiać się słowami: Buen Camino ze spotkanymi pątnikami. A czasem wymienić z nimi kilka ciepłych zdań.

                                                                         * * * * *
A oto i Lorca - nie wiadomo kiedy. Miejscowości są oddalone jedna od drugiej o kilka zaledwie kilometrów. I każda wręcz przymusza, by się zatrzymać - choćby na moment. Otwarte przed południem kościoły, a po sjeście do późnych godzin wieczornych, kuszą swoimi wspaniałymi dziełami sztuki sakralnej. Nawet nie wypada je ignorować! Wzruszające swym bogactwem są wioskowe ołtarze barokowe, rzeźbione przez miejscowych snycerzy, wypełnione figurami świętych o prostych, chłopskich rysach. Jakby wioskowy snycerz strugał w drewnie twarz swojego sąsiada. Mógł z niejednym pozostawać w konflikcie, skoro w scenie biczowania Chrystusa umieszczał go pośród katów o celowo zdeformowanym, złośliwym wyrazie twarzy.
Dla wędrowców utrapieniem bywają hałaśliwe drogi podchodzące pod sam Szlak Jakubowy, jak ta pełna pędzących aut autostrada A-12 łącząca Pampelunę z Logrono. A były tu przed wiekami pustkowia, upatrzone miejsce pustelników, którzy w lasach niewysokich wzgórz San Cristóbal szukali samotności. Zostały po nich liczne eremy, najczęściej obrócone już w ruinę.
Przy fotografowaniu położonego na niewielkim wzniesieniu kościoła w Villatuerta obeszły mnie pchły, gdy dla lepszej kompozycji wszedłem zbyt daleko w rżysko. W wypełnionym w XVI wieku wspaniałymi retabulami kościele zapoznałem się z postacią miejscowego świętego, Weremunda. Nigdy o nim wcześniej nie słyszałem, no bo i skąd, skoro to człowiek lokalny, a przy tym żył dawno temu, w XI wieku. Ten świątobliwy opat z pobliskiego monasteru benedyktynów w Irache przyszedł na świat gdzieś w tych stronach, bo dwie miejscowości współzawodniczą o miejsce jego urodzenia, Villatuerta i Arellano. By pogodzić ich mieszkańców, ustalono po chrześcijańsku, że relikwie świętego co pięć lat będą przebywały raz w jednym, to znów w drugim kościele. I porządku tego pilnuje się tu od wieków.