Polecane

Koronawirus obnażył ułudę superpaństwa

Unia Europejska nie jest organizacją stworzoną do radzenia sobie z jakimikolwiek kryzysami w zakresie bezpieczeństwa publicznego. Nie ma zdolności mobilizacji kryzysowej i nie jest w stanie jej uzyskać. Jest więc łatwym celem krytyki. Pretensje do niej w tym zakresie są merytorycznie nieuzasadnione, są jednak uzasadnione politycznie.

Żadne dzieło ludzkie nie jest perfekcyjne, a UE chciałaby, by wierzono, że ona jedna nie podlega tej regule. Gdy zatem przychodzi chwila próby, jej wyidealizowany przez własną propagandę obraz zderza się z realiami. Unia sama stworzyła wrażenie, że jest czymś więcej, niż jest w rzeczywistości, i w trakcie kryzysów płaci tego cenę wizerunkową. Jest łatwym celem kpin w sytuacjach wymagających szybkiego działania, nie jest bowiem do niego zdolna.

Koszty wizerunkowe własnej rzekomej wyższości

Unia Europejska nie ma zdolności niezbędnych do radzenia sobie z kryzysami w dziedzinie bezpieczeństwa publicznego, ma zaś ambicje zarządzania państwami członkowskimi i poszerzania swoich kompetencji na obszary, które nie zostały jej traktatowo powierzone. Ktoś, kto chce o wszystkim decydować, nie może się dziwić, że za wszystko jest rozliczany, nawet za to, za co nie odpowiada. Ktoś, kto głosi upadek znaczenia państw narodowych, które „bez wsparcia UE zostaną zmarginalizowane w dzisiejszym globalnym świecie”, nie może się dziwić, że w sytuacji kryzysu te dwie struktury – UE i państwo narodowe – są porównywane przez zagrożonych obywateli.

Porównanie to wypada zdecydowanie na korzyść państwa i to nawet takiego, które popełnia błędy, ale w ogóle coś robi – wydaje zarządzenia – nawet spóźnione – jak we Włoszech, ale przecież egzekwowane i choćby nie wiem, jak się spóźniało, i tak będzie szybsze w swoich reakcjach od UE.

Ludzie łączą się w państwa właśnie z potrzeby odpierania zagrożeń. Państwa zaś połączyły się w UE z zupełnie innych powodów. Narzekanie, że jest ona niesprawna, przypomina narzekanie na to, że koń pociągowy słabo sprawdza się w szarży. Nikt by tego przy zdrowych zmysłach nie robił, ale skoro owego konia od lat reklamowano nam jako rasowego ogiera bojowego, to trudno się dziwić, że niektórzy mogą być rozczarowani.

Mainstream unijny tworzył z premedytacją wrażenie wszechmocy UE – jej wyższej sprawności i sprawczości niż te, które są w stanie osiągnąć państwa narodowe, będące „przeżytkiem XIX i pierwszej połowy XX w., który przyniósł Europie bezmiar nieszczęść dwóch wojen światowych”.

Tworząc taki obraz rzeczywistości, stworzył fakt polityczny, który istnieje i żyje własnym życiem. Mądrzy politycy przewidują konsekwencje tworzenia takich faktów. Nierozsądni zaś nie powinni się dziwić skutkom własnych poczynań. UE nie odpowiada za ochronę przed koronawirusem – nie ma po temu kompetencji, struktur ani mechanizmów pozwalających reagować na czas. Będzie jednak płaciła polityczną cenę swojej niewydolności w tym względzie, gdyż uparcie dąży do ukazania się jako źródło wszelkiej mocy – jedyne obdarzone realną siłą sprawczą. Gdy się okazuje, że tak nie jest, jej wizerunek cierpi. Słusznie czy nie – to inna kwestia, ale „sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało”.

Unia nie jest strukturą zdolną do skutecznego reagowania kryzysowego

Była niewydolna wobec wojen jugosłowiańskich. Załamanie się Albanii po krachu piramid finansowych w 1997 r., gdy dziesiątki tysięcy Albańczyków płynęło w czym kto miał przez Adriatyk do Włoch, nie dawało czasu na zebranie się unijnych gremiów decyzyjnych i przejście stosownych procedur. Zanim doszło do unijnej operacji „Alba” (kto to pamięta?), zareagować musiało państwo włoskie – włoska straż graniczna, straż przybrzeżna i marynarka wojenna. Z Albanii do Włoch nie płynie się tygodniami, by wszystkie ciała decyzyjne UE miały czas się zebrać i naradzić. W sytuacji nagłej reagować musi struktura, która ma do tego narzędzia, a strukturą tą jest państwo. W wojnach, krachach finansowych i zaburzeniach społecznych grają interesy państw i ludzi. Są aktorzy polityczni, którzy mogą sabotować działania.

W katastrofach naturalnych nie ma ludzkiego przeciwnika, którego opór trzeba przełamać. Mimo to także i z nimi UE sobie nie radzi. Gdy w 2004 r. tsunami na Oceanie Indyjskim pochłonęło 300 tys. ofiar, Amerykanie w ciągu kilku godzin utworzyli koalicję na rzecz pomocy ofiarom złożoną z USA, Australii, Indii oraz Japonii i wysłali na miejsce dwie grupy bojowe z ekwipunkiem na 20 okrętach z dwoma lotniskowcami i 90 śmigłowcami. Prezydent Bush przeznaczył na doraźną pomoc 35 mln dol., a potem dodatkowe 350 mln dol. UE ofiarowała wówczas 3 mln euro, zaproponowała zwołanie do Dżakarty w ciągu dwóch tygodni konferencji donatorów, by przedyskutowano, co można zrobić w tej sytuacji, i wezwała do trzyminutowej chwili ciszy dla uczczenia pamięci ofiar katastrofy.

Gdy 12 stycznia 2010 r. trzęsienie ziemi dotknęło Haiti, USA w ciągu kilku godzin wysłały na wyspę 600 tys. racji żywnościowych, 3,5 tys. żołnierzy i sprzęt, zapewniając rozwinięcie szpitali polowych, dostawy wody pitnej, namioty itd. UE w tym samym czasie zwołała konferencję prasową, na której Catherine Ashton – ówczesna wiceprzewodnicząca KE i świeżo mianowana wysoka przedstawicielka UE ds. wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa – oświadczyła, że przekazała kondolencje na ręce sekretarza generalnego ONZ Ban-Ki-Moona i obiecała 3 mln euro pomocy. Krytyka, jaka spadła za to na Brukselę, skutkowała zwiększaniem pomocy w kolejnych dniach, ale nadal o symboliczne kwoty i zdolności. Ostatecznie decyzje byli jednak władni podjąć dopiero ministrowie rozwoju państw UE, którzy spotkali się jako Rada UE 18 stycznia (sześć dni po tragedii!) i wyasygnowali na rzecz Haiti w sumie 420 mln euro, w tym 229 mln euro na natychmiastową pomoc humanitarną, oraz „okazali »pozytywny« stosunek do pomysłu wysłania na wyspę żandarmerii i policji”. Kolejne debaty wewnątrzunijne na ten temat zaplanowano na 25 stycznia i 11 lutego. Istotnie po pierwszym z tych spotkań 27 państw UE zdecydowało o wysłaniu na Haiti 300 policjantów. Gdyby nie amerykańskie państwo narodowe, ofiary, czekając na pomoc UE, dawno by zmarły.

Do czego jest, a do czego nie jest przydatna UE w walce z koronawirusem

Unia wyasygnuje jakieś sumy – może nawet i duże – na walkę z koronawirusem. Problem w tym, że zostaną one realnie uruchomione zapewne wówczas, gdy apogeum zagrożenia minie. Zamiast więc wymagać od Unii, by zachowywała się zgodnie ze swoim propagandowym wizerunkiem superpaństwa, należy skupić się na dopilnowaniu, by wykonywała to, do czego jest rzeczywiście stworzona. Obszarem jej realnego działania jest wymiar prawny i gospodarczy. Musi przyjąć regulacje, które spowodują, iż nie będzie przeszkadzała. Rządy państw członkowskich, nakazując i egzekwując zakaz imprez masowych, zamykając rozmaite instytucje itd., podejmują decyzje o konsekwencjach gospodarczych. Dotknięte nimi podmioty mają słuszne prawo oczekiwać rekompensat, regulacji prawnych w zakresie odroczenia ich zobowiązań bankowych, skarbowych itd. Inaczej wielu z nich grozi bankructwo. Pomoc publiczna dla przedsiębiorstw prywatnych ze strony rządów państw członkowskich jest zaś na mocy prawa UE zakazana. Zakaz ten UE powinna pilnie zawiesić i sama zaangażować się w amortyzowanie gospodarczych skutków walki z wirusem. Od tego jest, a nie od maseczek, respiratorów, płynów dezynfekujących i mobilizacji lekarzy. Od tego są państwa narodowe i złudzeniem jest, że ktokolwiek je w tej roli zastąpi.

Przemysław Żurawski vel Grajewski

za:niezalezna.pl