Polecane

Koalicja „wszyscy będziecie siedzieć” – jej zasługi dla Polski i świata

Nie można tych zasług nie doceniać. Dzięki coraz śmielszym poczynaniom koalicji rządzącej wielu Polaków odzyskuje dziś jasny pogląd na rzeczywistość i trzeźwe myślenie. Rozpoznaje prawidłową treść pojęć, takich jak państwo, prawo, władza. Zawłaszczonych i zniekształconych przez liberałów i neomarksistów przez wiele dziesiątków lat. Doceńmy to.

Gdyby nie popisy cynizmu, stawianie na głowie porządku prawnego, próba zmiany ustroju, zastraszanie polityków opozycji i społeczeństwa – czyli faktyczna próba zniszczenia państwa – nie potrafilibyśmy najprawdopodobniej w pełni zrozumieć, co się w Europie wydarzyło w ciągu ostatnich 250 lat. Bo tu przeszkadza nie tylko Polska, lecz także państwo jako takie. Państwo, które nie jest tworem „umowy społecznej”, jak chciał Rousseau, lecz jest bytem naturalnym. Co to znaczy?

Państwo jest instytucją naturalną – i służyć ma nie tylko dobrostanowi obywateli, ich bezpieczeństwu i temu, co nazywamy demokracją. Nie pamiętalibyśmy o tym, gdyby nie nasza nieoceniona koalicja, która chciałaby jedynie państwa jako tworu chroniącego interesy oligarchii i narzędzia represji wobec pozostałych. Tu zastrzeżenie: demokracja nie jest żadną świętością. Większość nie tworzy prawdy – to prawda powinna ją tworzyć. Istnieje niebezpieczeństwo związane z ustrojem demokratycznym, któremu powinna przeciwdziałać konstytucja. Konstytucja, której fundament – w krajach, gdzie większością są ludzie ochrzczeni – stanowią nie prawa człowieka, a prawa Boga. Za swoje decyzje rządzący są odpowiedzialni przede wszystkim przed Bogiem, dopiero na drugim miejscu przed obywatelami, dla których dobra zdecydowali się rządzić – tak rzeczy nazywała Konstytucja 3 maja. A jeżeli nie wierzą? Nawet wtedy ich zadaniem jest uznać, że inspirację dla prawodawstwa stanowi Dekalog, bo po prostu nie ma innego wyznacznika normy moralnej. Od niego wywodzi się całe prawo.

Niebezpieczeństwo związane z demokracją ideologiczną, która ma stanowić dobro samo w sobie, widzimy dziś lepiej niż kiedykolwiek, „polega na depersonalizacji, przekształceniu całego społeczeństwa w masę i manipulacji tym bezwolnym stadem przez grupy nacisku i tworzone sztucznie większości” – jak podsumował pewien francuski mąż stanu.

Ale masą nie jesteśmy

Dziś w Polsce widać sprzeciw wobec traktowania społeczeństwa jako towaru na giełdzie czy bezwładnej masy, którą można popychać w dowolną stronę. Broniliśmy uwięzionych bezprawnie posłów, rolników przed faktycznym odebraniem im możliwości wykonywania zawodu. Uczymy się bronić szkół przed uczynieniem z nich narzędzia „prostego jak cep”, ideologicznego młota. Upominamy się – o czym świadczy także wynik wyborów samorządowych – o podstawowe dla każdej społeczności prawa, zasady oraz konkretne dobra cywilizacyjne będące wynikiem ich respektowania. Mamy okazję – i obowiązek – nazywać te rzeczy po imieniu, przeciwstawiać się ich eliminowaniu i przestrzegać przed tym inne kraje.

Jednym z najważniejszych celów rewolucji, jaka ma miejsce m.in. w Polsce, jest odebranie znaczenia podstawowym pojęciom. To jest operacja strategiczna. Zawłaszczenie słów. Przeinaczenie ich sensu. Zabranie ludziom narzędzia dla myśli, przed którym przestrzegał Orwell. Jeśli chcemy doprecyzować podział, jaki ma miejsce w Polsce, to rzucają się w oczy dwie grupy ludzi: jedna posługuje się klasyczną polszczyzną, językiem literackim, druga językiem, który przypomina bulgotanie pokrytych rzęsą leśnych stawów. To język subkultury, mieszanina gwary kryminalistów i narzecza wyznawców religii „Róbta, co chceta”. Tylko niektóre rzeczy da się w ich języku nazwać, reszta jest wyeliminowana. Ludzie ci jakoś nie wstydzą się swego duchowego i intelektualnego regresu, tryskają humorem rodem z rynsztoka i zabiegają, by kształtował atmosferę emocjonalną takich wydarzeń, jak kampania wyborcza czy debata sejmowa. „Powiedz mi coś po polsku, a powiem ci, kim jesteś”. Ludzie na ogół tęsknią do rzeczywistości, gdzie słowa znaczą to, co znaczyły zawsze. Bo bycie „nowoczesnym” w wydaniu liberalnym ma swoją konkretną cenę: coraz większe ograniczenie intelektu, coraz większa ciasnota myśli. Kiedy się na to zezwoli, człowiek będzie jedynie wymienną jednostką w tłumie takich samych jednostek, pozbawionych wszelkiego znaczenia – poza statystycznym.

Place de la Revolution

Polska jest dziś krajem znikających krzyży; koalicja, która sama nazywa siebie „koalicją uśmiechu”, świadomie nawiązuje do rewolucji październikowej i do rewolucji francuskiej (zwanej „wielką”). Na kilka miesięcy przed wyborami samorządowymi z różnych miejsc i instytucji w Polsce zaczęły znikać krzyże (ostatnio z kopca Powstania Warszawskiego). Zabiera się je pod osłoną nocy. Coś podobnego zdarzyło się w czasie kampanii wyborczej w 2010 r., znikały wtedy nocą liczne krzyże przy drogach. Tłumaczono, że „przeszkadzają” kierowcom. Brzmiało to jak kiepski żart.

Takich symbolicznych zdarzeń, związanych z próbą zmiany znaczenia nie tylko pojęć, lecz także miejsc ważnych dla Polaków, ich symbolicznej treści, było dużo więcej. A zaczęły się one kilkanaście lat temu. Jednym z nich było spotkanie prominentnych postaci polityki i kultury w Łazienkach w 2010 r., hołd osobistości deklarujących poparcie dla kandydata PO, złożony Donaldowi Tuskowi. Jedna z tych osobistości ogłosiła wówczas „wojnę domową”. Wzięto to powszechnie za przenośnię, licentia poetica. Ale miejsce i kontekst spotkania – krótko po śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego i najważniejszych osób w państwie – były wymowne. Podobnie jak główne hasło ówczesnego kandydata PO: „Zgoda buduje”.

„Na francuskiej prowincji i w Paryżu, między innymi (...) na Place de la Revolution (dzisiaj Place de la Concorde, czyli Zgody – przyp. EPP) spadło ponad piętnaście tysięcy głów pod ciosami ostrza gilotyn. Dokonywano egzekucji pod iluzorycznymi często oskarżeniami o wyznawanie poglądów kontrrewolucyjnych, pod koniec wielkiego terroru nawet bez formalnego prawa do obrony” – przypomina Jacek Trznadel (wstęp do „Kłamstwa Bastylii” A.M. Ciska).

Dwa narody naprzeciw siebie

Co budowała tamta „zgoda”? Czy nie okazała się kryptonimem rewolucyjnego szyderstwa? Bo nie oznaczała bynajmniej woli porozumienia się ze wszystkimi Polakami, także z ludźmi opozycji, dla dobra państwa i obywateli, ani przyznania, że opozycja jest gwarancją demokracji. Nie była uznaniem, że wolna opinia publiczna w kraju o takiej historii jak Polska jest oczywistością, nie można jej podważać bez narażenia się na kompromitację. A może słowo to w ustach ludzi Platformy oznaczało szacunek dla osoby kontrkandydata PO, lidera PiS, uznanie jego dorobku politycznego i prawicowego rządu? Lub choćby szacunek dla człowieka, któremu tragiczny lot do Katynia zabrał brata i bratową? Wolne żarty. Czym zatem była owa „zgoda”? Retorycznym frazesem. Zwykłą kpiną.

Każdy kolejny dzień ostatniej kampanii wyborczej – tak jak i poprzednich z lat dwutysięcznych – utwierdzał w przekonaniu, że nie są to zwykle wybory. Takie same, jakie odbywają się w wielu krajach świata. Z coraz lepszą sprawnością sztabów wyborczych i wzrastającą z każdym sezonem fantazją specjalistów od marketingu politycznego. Tak mogłoby być i w Polsce. Kandydaci różnych opcji puszczaliby do siebie oko i przynajmniej na pokaz poklepywaliby się po plecach i prawili sobie uprzejmości. Dzisiejszym wyborom w Polsce towarzyszyło napięcie, jakiego nie spotyka się w świecie (poza, ostatnio, Stanami Zjednoczonymi). Czegoś takiego nie było dotąd w naszej historii. Naprzeciw siebie stają przedstawiciele jakby dwóch obcych narodów.

Polska została dziś wytypowana, by stać się szczególnym polem doświadczalnym. W naszym kraju prowadzony jest eksperyment zniszczenia państwa, które jeszcze w jakiejś mierze opierało się przez ostatnie sto lat (poza czasami PRL) na fundamencie prawd odwiecznych i zasad wywodzących się z chrześcijaństwa – by wtopić je w chimeryczną strukturę złożoną z dawnych państw narodowych, o totalitarnym ustroju i neomarksistowskiej ideologii, całkowicie podporządkowaną Niemcom i Rosji.
Wódz rewolucji francuskiej Maksymilian Robespierre – uczeń J.J. Rousseau – za swoim mistrzem nazywał politykę „wojną ludzkości przeciwko swym nieprzyjaciołom”. W ślad za nim J.J. Sartre definiował politykę jako „wojnę ludzkości przeciwko złu”. Czy nie stąd pochodzą inspiracje przywódców formacji, która na czele państwa polskiego widzi Donalda Tuska? To byłoby przyjęcie koncepcji polityki absolutnej, opartej na koncepcjach absolutnego dobra i zła. „Lewica progresistowska (...) wierzy (...) w to, że zło tkwi wyłącznie w nas i można je z nas usunąć” (Alain Finkielkraut). Ktoś, kto zostaje tak naznaczony, nie ma prawa nie tylko konkurować jak równy z równym, ale w ogóle istnieć. Rewolucja wybiera zawsze narzędzie fizycznego eliminowania „zła”.

Wojna domowa w białych rękawiczkach

Okoliczności katastrofy pod Smoleńskiem nie wpłynęły na postawę rządzących po kwietniu 2010 r. wobec wschodniego sąsiada. Okazali wobec Rosji skrajną uległość. Bale i teatry w Łazienkach, i słaby, pozbawiony wiary, uległy wobec Rosji władca, spotkanie w pałacu Na Wodzie „najwybitniejszych” ludzi kultury jako przybocznych premiera Tuska, u progu kampanii prezydenckiej – te obrazy kojarzą się same. Dlaczego żaden z „autorytetów” wtedy nie zaprotestował? Dlaczego milczeli, gdy oddane zostało Rosji śledztwo w sprawie Smoleńska? Rodziny ofiar bezskutecznie upominały się, by to Polska, nie Rosja, kształtowała naszą wiedzę o tym, co się tam stało. Dlaczego zginął prezydent Polski, generalicja, senatorowie? Dlaczego państwu „odcięto głowę”? Czy Polska to już Rosja? Jeżeli zacznie się rozmawiać o przyczynach katastrofy, to nieuchronnie trzeba będzie mówić o polskiej racji stanu. A o niej Platforma nie zamierzała rozmawiać.

Dlatego podziękujmy naszej rządzącej dziś w Polsce koalicji, która otwiera nam oczy na to wszystko i przypomina – niechcący – wydarzenia z roku 2010. Koalicji, której prawidłowa nazwa brzmi: „wszyscy będziecie siedzieć”. Przecież to zawołanie – przestroga szefa rządu dla kolegów partyjnych – to przyznanie się, kim są i co robią. Brawo za szczerość! I wszystko dokładnie à rebours, na przekór prawu, sprawiedliwości, wolności i zdrowemu rozsądkowi.

Takie „rządy”, taka koncepcja władzy jest możliwa do utrzymania tylko przez chwilę. Potwierdza to cała historia. Jest nas coraz więcej. Ludzi, którzy potrafią mówić po polsku i normalnie myśleć, którzy rozumieją znaczenie słów. Którzy czytają książki. Tak, jak po rewolucji we Francji, w XIX w., gdy wydawało się, że kraj stał się duchową pustynią, ziemią jałową. I nagle znalazło się tak wielu światłych, wykształconych ludzi – także intelektualistów – którzy wzorem F.R. Chateaubrianda (autora „Geniuszu chrześcijaństwa”) stanęli odważnie w obronie prawdy. Wielu wróciło wtedy z emigracji. Powróciły krzyże, odbudowano zdewastowane ołtarze, otwarto splądrowane i pozbawione dzieł sztuki kościoły.

Ewa Polak-Pałkiewicz

za:niezalezna.pl