„Popis” poseł Żukowskiej po meczu Polska-Anglia. „My też byliśmy kolonizatorami!”

Świadome lub nie, przepisywanie i fałszowanie historii to chleb powszedni dzisiejszej lewicy. Wyjątkowo kuriozalną interpretacją dziejów naszego narodu podzieliła się poseł Anna Maria Żukowska. Za pretekst posłużyło wczorajsze spotkanie piłkarskie Polska-Anglia w ramach eliminacji Mistrzostw Świata 2022.

Przed czwartkowym meczem na Stadionie Narodowym w Warszawie piłkarze drużyny angielskiej klęknęli w zapoczątkowanym przez anarcho-komunistyczny ruch Black Lives Matter (BLM) geście rzekomej „walki z rasizmem”. Kibicom najwidoczniej nie spodobało się zaangażowanie ideologiczne piłkarzy, dając temu wyraz w postaci gwizdów.

Na wydarzenie zareagował naczelny pisma „Res Publica Nowa” Marcin Zaborowski. Jego zdaniem „klękanie na stadionie nie jest w Polsce zrozumiane, ale powinno być respektowane. W przeciwieństwie do Anglików nie mamy kolonialnej historii”.

Na jego wpis na Twitterze zareagowała Anna Maria Żukowska, postanawiając w osobliwy sposób „uzupełnić” wiedzę historyczną dziennikarza. „Mamy. Przez wieki kolonizowaliśmy dzisiejsze: Litwę, Białoruś, Ukrainę, Słowację…” – napisała w mediach społecznościowych.

Oprócz oczywistego pomieszania terminologii (czym były kolonie), wpis Żukowskiej jest odzwierciedleniem ostatniej „mody” lewicy na przepisywanie historii pod kątem poszukiwania podstaw dla „polskiego ruchu BLM”. W myśl nowej, neo-marksistowskiej dialektyki rolę wyzyskiwanych czarnoskórych niewolników odgrywało chłopstwo żyjące granicach I Rzeczpospolitej.

„Mogłoby się wydawać, że pisanie dziejów Polski i świata z „ludowego” punktu widzenia odeszło w niebyt wraz z przodującym ustrojem z górą trzydzieści lat temu. Tymczasem nic z tych rzeczy. Nie dość, że przodujący ustrój wcale nie chce opuszczać tego świata, to jeszcze jego duch odradza się w pokoleniach wykształconych już „po komunie” – komentuje podobne zabiegi Łukasz Karpiel na łamach magazynu „Polonia Christiana”.

za:pch24.pl


***
Nowa historia z kosą w tle

Mogłoby się wydawać, że pisanie dziejów Polski i świata z „ludowego” punktu widzenia odeszło w niebyt wraz z przodującym ustrojem z górą trzydzieści lat temu. Tymczasem nic z tych rzeczy. Nie dość, że przodujący ustrój wcale nie chce opuszczać tego świata, to jeszcze jego duch odradza się w pokoleniach wykształconych już „po komunie”.

Ostatnie lata przyniosły swoisty wysyp literatury dążącej do „ludowego” ujęcia dziejów naszego kraju. Koncept, rzecz jasna, z miejsca zyskał uznanie kręgów lewicowo-liberalnych – szczególną atencją obdarzyły go środowiska „Krytyki Politycznej” i „Gazety Wyborczej”. Zaczęło się od Ludowej historii Polski Adama Leszczyńskiego, notabene przez wiele lat związanego z medium z ulicy Czerskiej.

Bez wątpienia warto przeczytać tę książkę – jej lektura nie nastręcza większych problemów, narracja snuje się logicznie, a język autora, w którym wyraźnie daje się wyczuć zacięcie publicystyczno-reporterskie, jest komunikatywny i barwny. Po co jednak pisać takie rzeczy? Po co wracać do frazeologii, która definitywnie powinna wylądować na świetniku historii?

Polskie BLM?

Aby w pełni zrozumieć społeczno-polityczny projekt kryjący się za „ludowym” dziejopisarstwem, warto przypomnieć dramatyczne doniesienia medialne zza oceanu sprzed ponad roku, przybliżające barbarzyńską aktywność ruchu Black Lives Matter. W BLM nie chodziło bowiem wyłącznie o niszczenie pomników czy innych artefaktów związanych rzekomo z opresją, jakiej doświadczać mieli przez wieki czarnoskórzy mieszkańcy USA, ale o chęć wyrugowania wszystkiego, co nie stanowi „kolorowego” dziedzictwa obszaru pomiędzy Oceanem Atlantyckim a Pacyfikiem – krótko mówiąc: chęć zatarcia wszelkich śladów kulturowej i politycznej działalności białego człowieka.

W naszej pamięci na długo pozostaną obrazy rabowanych sklepów, płonących witryn sklepowych oraz innych aktów nienawiści skierowanych przeciwko „supremacji białych świń”. Choć obecnie sytuacja sprawia wrażenie ustabilizowanej, to jednak możemy być pewni, że żar rewolucyjnej wściekłości nie wygasł całkowicie – wyraźne ślady postulatów ruchu BLM odnajdujemy choćby w „nowej, świeckiej tradycji” klękania reprezentacji piłkarskich przed pierwszym gwizdkiem w ramach przeprosin za lata kolonizacji. Echa BLM mocno też pobrzmiewają w Hollywood, w środowisku artystycznym i uniwersyteckim, nie mówiąc nawet o lewicowo-liberalnych mediach.
 

Divide et impera

Ale co to wszystko ma wspólnego z Polską i naszymi problemami? Ojczyzna nasza nie miała wszak w swej przeszłości epizodów kolonizacyjnych, trudno więc wprzęgnąć nadwiślańskie dziejopisarstwo lub jego interpretacje we wspomniany trend. A jednak poszukiwania upośledzonej historycznie klasy społecznej nie trwały długo. Odwołując się do marksistowskiej wizji świata wskazano na chłopów, którzy mieliby doświadczać – w sposób ekstraordynaryjny na światową skalę – wielowiekowej krzywdy ze strony „panów”. Wkrótce światło dzienne ujrzała nośna publicystycznie metafora zrównująca los polskiego chłopa z dolą niewolników gnębionych i wyzyskiwanych przez białą Amerykę. I choć takie porównanie nie wytrzymuje konfrontacji z faktami, na co zwracają uwagę poważni historycy, to jednak wspomniana pseudoanalogia zaczęła żyć własnym życiem.

Za książką Leszczyńskiego posypały się kolejne, podobne publikacje, jak choćby Chamstwo Kacpra Pobłockiego czy Bękarty pańszczyzny Michała Rauszera. Oczywiście, ktoś mógłby zapytać: ale co nas mają obchodzić akademickie w gruncie rzeczy spory na lewicowo-liberalnych salonach? Odpowiedź niesie stara rzymska sentencja: Dziel i rządź. Nikomu nie trzeba udowadniać, jak bardzo podzielonym społeczeństwem jesteśmy. Oczywiście wiele z linii dzielących Polaków uznać należy za naturalne (występują one wszak w niemal każdym społeczeństwie), jednak w opisywanym wypadku mamy do czynienia ze świadomym – mającym na względzie ściśle określony cel – wytwarzaniem czy też odgrzewaniem sporu klasowego.

Autorzy wspomnianych publikacji, a szczególnie nagłaśniające ich tuby propagandowe nie odżegnują się bowiem od ambicji wpływania na stosunki społeczne w Polsce. Dziś te poglądy obecne są w dysputach akademicko-medialnych, skąd już tylko krok, aby bezkrytycznie trafiły do głów studentów i dalej…


Ich prawdziwy cel

Czy więc, próbując identyfikować polityczno-społeczne postulaty kryjące się za „ludowym” dziejopisarstwem, należy odczytywać w nich projekt czegoś na kształt nowej „wojny chłopskiej”? Bo nikt nie zaprzeczy, że tchnie z nich autentycznie rewolucyjny zapał? Tylko że prawdziwego wroga, w stronę którego kieruje się dziś oskarżycielski palec lewicy, nie stanowi „szlachta”, której – wskutek zbrodniczej działalności sił rewolucyjnych – praktycznie nie ma. Jedynym stanem, który w najmniej zmienionym kształcie przetrwał zawieruchy dziejów, jest duchowieństwo i reprezentowany przez nie Kościół katolicki.

To właśnie jego winę w utrwalaniu porządku opartego na antyludowym wyzysku podniosą pogrobowcy galicyjskiej rabacji sprzed niemal dwóch wieków. To bajeczne bogactwa (istniejące nierzadko tylko w wyobraźni), które rzekomo skrywają biskupie kurie, mogą stanowić łatwy cel nowych łupieżców.

Brzmi nieprawdopodobnie? Być może tak właśnie uspokajano się także przed krwawą łaźnią rabacji. Nadciągające kryzysy – także ten wywołany powtarzającymi się w nieskończoność falami epidemicznych obostrzeń – tworzą klimat nader korzystny dla ruchów rewolucyjnych. A nie ma takiego narzędzia, którego nie chwyciłaby światowa Rewolucja, aby uderzyć w swego największego wroga: Kościół katolicki. Wiemy dobrze, że nakręcanie konfliktów od dawna znajduje się w jej repertuarze. Uważajmy zatem, kto się chce troszczyć o nasze miejsce w historii, bo z pewnością nie robi on tego bezinteresownie.
 

Łukasz Karpiel

za:pch24.pl