Irena Świerdzewska-Jak zbrodniarz robi z siebie ofiarę

Historia zabójców rodziny Ulmów z Markowej pokazuje, w jaki sposób Niemcy zacierali pamięć o zbrodniach na Polakach z czasów II wojny światowej. Wielu katów, nie poniósłszy żadnych konsekwencji, piastowało potem w Niemczech znaczące urzędy.

Józef i Wiktoria Ulmowie z siedmiorgiem dzieci zostali rozstrzelani za przechowywanie ośmiorga Żydów. Przez dwa lata ukrywali na poddaszu Saula Goldmana z czterema synami, Leę Didner z córką oraz Gołdę Gruenfeld. Tragedia rozegrała się 24 marca 1944 r. Około godz. 4.30 pod znajdujący się na skraju Markowej dom zajechali czterema furmankami żandarmi z Łańcuta. Wśród nich komendant żandarmerii niemieckiej w okupowanym Łańcucie por. Eilert Dieken, żandarm Josef Kokot, zwany z powodu okrucieństwa łańcuckim diabłem, oraz folksdojcz, granatowy policjant Włodzimierz Leś, który zadenuncjował Ulmów.

Żandarmi najpierw zastrzelili troje śpiących na strychu Żydów. Pozostałych i całą rodzinę Ulmów wyprowadzono przed dom. Najpierw zginęli Żydzi, a potem odbyła się egzekucja Wiktorii i Józefa. Nastąpiła chwila zawahania, co zrobić z dziećmi. Dieken wydał rozkaz strzelania, „żeby gromada nie miała z nimi kłopotu”. Od strzału w tył głowy zginęli ośmioletnia Stasia, sześcioletnia Basia, pięcioletni Władzio, czteroletni Franio, trzyletni Antoś i półtoraroczna Marysia. Kokot powiedział ostrzegawczo do Polaków powożących furmankami: „Patrzcie, jak giną polskie świnie, które przechowują Żydów”. Przed odjazdem Niemcy splądrowali gospodarstwo, zabierając cenniejsze meble, naczynia, ubrania, garbowane skóry. Pudełeczko z pierścionkami i łańcuszkami znalezione przy zwłokach żydowskiej kobiety Kokot schował do kieszeni, mówiąc: „Tego mi było potrzeba”.

W czasie zbrodni lub zaraz po niej rozpoczął się poród siódmego dziecka Wiktorii. Kilka dni później, kiedy pod osłoną nocy markowianie odkopali ciała Ulmów, żeby złożyć je w trumnach, zauważyli, że z łona matki wyszła już główka dziecka i do połowy klatka piersiowa.

Tamte wydarzenia dokumentuje film „Historia jednej zbrodni” w reż. Mariusza Pilisa. Stanisława Kuźniar, chrzestna zabitego Władzia Ulmy, miała wówczas 20 lat. W drugim dniu po tragedii widziała w domu Ulmów, jak krew zamordowanych Żydów ściekła po ścianach. Krople spłynęły na rozsypane na podłodze zdjęcia, których tysiące za życia wykonał Józef Ulma.

NA TROPIE KATA

Historię rodziny Ulmów zaczął badać dr Mateusz Szpytma, historyk, wiceprezes IPN, bliski krewny Ulmów, też pochodzący z Markowej. Wiktoria była siostrą jego babci, matką chrzestną ojca.

Szpytma rozwikłał powojenną historię życia Eilerta Diekena. – Znalazłem w internecie wzmiankę, że w 1953 r. Dieken brał udział w przetargu na remont posterunku policji w zachodnioniemieckim Esens. Przygotowałem pismo do tamtejszego archiwum miejskiego. Zostało ono w sierpniu 2011 r. wysłane przez dyrekcję Muzeum Zamku w Łańcucie – mówi Mateusz Szpytma. Pismo zawierało informację o przygotowywaniu muzeum poświęconego m.in. historii rodziny Ulmów i prośbę o informacje na temat żandarma Diekena. Po pewnym czasie przyszła odpowiedź z załączonymi zdjęciami. Półtora roku później przyszedł list od córki Diekena.

– Ktoś z posterunku najprawdopodobniej przekazał, że interesujemy się jej ojcem, i postanowiła do nas napisać – mówi Mateusz Szpytma. List jest zaskakujący, świadczy o tym, że nie wiedziała o przeszłości ojca. „Wielce szanowna rodzino Ulmów, (…) na podstawie listów wiadomym mi jest, że podczas wojny pełnił służbę w Łańcucie. Ku mojej radości, wiem, że w wyniku jego działalności, wyświadczył ludziom wiele dobra. Zresztą niczego innego bym się nie spodziewała. Tym bardziej cieszy mnie państwa inicjatywa upamiętnienia, która będzie dostępna w państwa muzeum. (…) Gdy ukończą już państwo przedsięwzięcie, będę czekać na wiadomość. Odwiedzenie państwa muzeum będzie mi bliskie. (…) Grete Wilbers”.

Dzięki rozmowie z córką i kontaktom z prywatnym niemieckim kolekcjonerem dokumentów udało się poznać całą historię życia Eilerta Diekena. – Dokumenty zakupił Instytut Pileckiego – mówi Mateusz Szpytma.

Dieken przed zatrudnieniem na posterunku policji w Esen pozytywnie przeszedł denazyfikację. Nie obciążało go członkostwo w NSDAP ani w SS. Przynależał do narodowosocjalistycznej organizacji policjantów i nazistowskiej agencji dobroczynnej NSV. W ankiecie zaznaczył, że wierzy w Boga, a z Kościoła ewangelickiego wystąpił, żeby nie płacić podatku. Przechodząc na emeryturę w 1960 r., miał w kolekcji kilka odznaczeń za wzorową służbę. Nigdy nie stanął przed sądem za popełnione czyny.

Jego historia jest szablonowym przykładem losu wielu niemieckich zbrodniarzy, którzy w spokoju dożywali końca swoich dni, często jako szanowani obywatele, piastujący wysokie stanowiska w państwowych urzędach. Potwierdzają to także losy Heinza Reinefartha, „rzeźnika Warszawy” i „kata Woli”. W czasie powstania warszawskiego z jego rozkazu dokonano rzezi cywilnych mieszkańców stolicy. Po wojnie przez trzynaście lat był burmistrzem w niemieckim Westerlandzie.

 
NIEMIECKIE KŁAMSTWA

Dr Joanna Lubecka, historyk z krakowskiego IPN i badaczka niemieckiej polityki historycznej, ocenia, że wypieraniem popełnionych zbrodni ze świadomości kierowało kilka mechanizmów. Społeczeństwo niemieckie racjonalizowało zbrodnie wojenne: „My nie braliśmy w tym udziału, ale Hitler, Himmler i pozostali przywódcy”. – W badaniach amerykańskich wykonanych w latach 1945–1946 zdecydowana większość Niemców neguje „winę lub współwinę narodu niemieckiego za zbrodnie wojenne”, twierdząc, że o nich nie wiedzieli. Akcentuje, że trzeba skupić się na odbudowie Niemiec po zniszczeniach wojennych. Także na zasymilowaniu uchodźców, których ok. 11–14 milionów przybyło po wojnie do Niemiec z Europy Środkowej.

– Widać było chęć ucieczki „od przeszłości w przyszłość”, czyli ku budowaniu nowej rzeczywistości. Kolejną kwestią było, kto ma rozliczać Niemców, skoro oni sami byli temu przeciwni. Alianci, szczególnie zachodni, do 1949 r., dobrze wypełnili swoją rolę. Po tym okresie niemieckie sądownictwo przejęło prowadzenie procesów zbrodniarzy niemieckich i liczba procesów drastycznie spadła – mówi dr Joanna Lubecka. Jak podkreśla, skupienie uwagi świata na zimnej wojnie między USA i ZSRR sprzyjało temu, by nie zajmowano się rozliczaniem zbrodni wojennych.

– Trzeba dodać kolejny aspekt: statystycznie niemal w każdej niemieckiej rodzinie był ktoś uwikłany w zbrodniczy system. To oznaczało, że trzeba będzie sądzić najbliższych członków swoich rodzin. Powojennym masowym rozliczeniom zbrodni przeciwne były także Kościoły katolicki i protestancki – mówi dr Lubecka.

W RFN zbrodniarze byli chronieni przez system. Dieter Schenk nazwał okres lat 50. i 60. „strukturalnym nieściganiem zbrodni”. Niemcy nie przyjęły prawa norymberskiego. Zbrodniarzy niemieckich sądzono nie za morderstwa, ale za zwykłe zabójstwa, które się przedawniają. – Stąd zasiadali potem także w aparacie sądownictwa, w najwyższych urzędach państwowych. Kraj był w dużej mierze zbudowany na ludziach biorących udział w aparacie nazistowskim. Udział elit poprzedniego reżimu w budowaniu nowego państwa jest w historii powszechny – w polityce isnieje ciągłość państwa – mówi dr Lubecka.

Kolejne pokolenia w Niemczech żyły bez wiedzy o zbrodniczej okupacji na wschodzie. Dopiero w latach 60. ubiegłego wieku powszechna stała się wiedza o Holokauście, a więc o zbrodniach w odniesieniu jedynie do narodu żydowskiego. Potem mówiono też o dwóch kolejnych narodowościach – Sinti i Romach. – Nie mówiono o Polakach z obawy o skalę roszczeń, o które mogą upomnieć się potem kolejne narody, jak Serbowie, Rosjanie czy Ukraińcy – ocenia dr Joanna Lubecka. Jak zauważa, obecnie cała grupa naukowców niemieckich wykonuje badania i informuje, że wiedza w społeczeństwie niemieckim na temat cierpień Polski i innych krajów słowiańskich jest „czarną dziurą”.

Wielu intelektualistów niemieckich pisze o drugiej winie Niemców, jaką jest „zapomnienie” o ofiarach II wojny światowej. – Mówią o największej akcji amnestyjnej w historii świata. Brakuje jednak wprowadzenia tej wiedzy do programów nauczania, bo edukacja jest domeną landów, a nie rządu federalnego – przedstawia argumentację strony niemieckiej dr Joanna Lubecka.

SPRAWIEDLIWA POLSKA

Państwo polskie nawet pod okupacją niemiecką i sowiecką miało zgoła inne podejście do zbrodni. Josef Kokot po wojnie został rozpoznany w Czechosłowacji przez polskiego turystę. Proces sądowy odbył się w Polsce. W 1959 r. usłyszał wyrok śmierci, który następnie zamieniono mu na dożywocie. Zmarł w więzieniu w 1980 r. Na trzecim ze sprawców morderstwa na Ulmach i ukrywanych przez nich Żydach, folksdojczu Włodzimierzu Lesiu, wyrok wykonała Armia Krajowa.

– Polski rząd na uchodźstwie, dowództwo Armii Krajowej i kierownictwo Polskiego Państwa Podziemnego jednoznacznie zabraniały współpracy z Niemcami przy eksterminacji ludności żydowskiej, zabraniały też szmalcownictwa – wyjaśnia historyk dr Marek Lasota, dyrektor Muzeum Armii Krajowej im. gen. Emila Fieldorfa „Nila” w Krakowie. – Przeprowadzano dochodzenie i kiedy były ewidentne dowody winy, zapadał wyrok śmierci. Polskie Państwo Podziemne działało w ramach ustalonego prawa Rzeczypospolitej. Każdy wyrok miał znamiona wyroku sądowego, odczytywany był sprawcy przed wykonaniem. Trzeba podkreślić, że były to działania w czasie wojny i okupacji. Nie chodziło o zemstę, ale o charakter odstraszający przed tego typu postawami. Jednocześnie wskazywało to na siłę państwa – mówi dyrektor Lasota. Przypomina jednocześnie o działającej od jesieni 1942 r. Radzie Pomocy Żydom „Żegota”. Dzięki powołaniu przez Armię Krajową tej komórki udało się uratować przed eksterminacją tysiące Żydów.

Mimo upływu 84 lat od napaści Niemiec na Polskę nasza i ich narracja o II wojnie światowej różni się nie tylko co do ocen, ale i co do zaistniałych faktów. Beatyfikacja rodziny Ulmów jest jednym z wielu sygnałów wskazujących, kto był wówczas katem, kto zaś ofiarą i bohaterem. A przecież takich Ulmów było u nas tysiące. Trzeba o nich głośno mówić światu.


Irena Świerdzewska

za:idziemy.pl