Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Prezydent „Panie Kochanku”

W relacjach z tegorocznych obchodów Święta Niepodległości królowały dwa obrazy. Jeden był skupiony wokół uśmiechniętego łagodnie prezydenta stojącego przed pomnikiem Józefa Piłsudskiego. Drugi obraz epatował czerwienią, chaosem, dymem, wykrzywionymi twarzami i postaciami w kominiarkach.

Gdy w mediach mainstreamu mówiono o uroczystościach prezydenckich, pojawiały się słodkie słowa klucze: „spokój”, „atmosfera pikniku”, „radośnie”, „podniośle” itp. Natomiast gdy podczas marszu narodowców, do którego przyłączyli się tłumnie warszawiacy, w bocznych ulicach zaczęły się przepychanki prowokowane nie wiadomo przez kogo, relacja się zaostrzyła: „atakujące grupy”, „kibole”, „agresja”, „kamienie”, „płonący samochód”, „podpalona tęcza”. Pokazywano non stop migające koguty radiowozów, maszerujące oddziały policji. Ton opowieści jeszcze bardziej się zaostrzył, gdy podpalono budkę strażnika przed ambasadą rosyjską. To już właściwie – wojna!

Zabiegi propagandowe


Kontrast między Polską spokojną i zrównoważoną (Bronisław Komorowski, Donald Tusk i akolici) a tą diabelską, demoniczną, należącą do okropnej prawicy, królował w największych telewizjach komercyjnych, gdy – ku rozczarowaniu piewców salonowej poprawności – rozpoczęły się uroczystości krakowskie organizowane przez PiS i kluby „Gazety Polskiej”. Zarówno Polsat News, jak i TVN24 transmitowały to wydarzenie. Na monitorach pojawił się prezes Jarosław Kaczyński. Za nim tłumy, biało-czerwone flagi, morze głów, wszystko w godności i skupieniu należnym zarówno chwili świętowania, jak i temu, że ciągle trzeba o pełną wolność walczyć. Nie karabinem na szczęście – tylko wyraźną postawą moralną.

Ten podniosły nastrój z Krakowa popsuł redaktorom przygotowaną narrację, która w głowach widzów miała zostawić wyraźny przekaz: rządy prawicy (jak zwał, tak zwał – przeciętny Kowalski nie odróżnia endeków od post-PPS-owców) to będzie czysta faszystowska powtórka z historii. Pojawią się pochodnie, mundury, bojówki, a być może będą grane niemieckie marsze na Święto Niepodległości.

Natychmiast więc dokonano bezbolesnej implementacji jednego w drugie – można by rzec zabiegu prania mózgu. Przeszczepu klimatu ulicy z Warszawy do Krakowa. Otóż obraz z mówiącym prezesem PiS na tle biało-czerwonych flag został pomniejszony, przesunięty, a obok zaserwowano widzom ujęcia warszawskie, które przytłaczały klimatem. Mistrzostwo manipulacji! Przekaz podprogowy doskonały. Już nie widać krakowskiego nastroju podniosłości, godności, spokoju, szlachetności. Widać mówiącego Kaczyńskiego, a obok – policję, błyski niebieskich świateł radiowozów, zagubionych ludzi błąkających się po ulicach. Jeśli ktoś w tejże chwili włączył telewizor, mógł odnieść wrażenie, że to w Krakowie doszło do rozrób, które dzieją się równolegle do przemówienia szefa opozycji. Ale to był tylko wstęp. Niedługo potem w studiu pojawiła się pani Renata Kim z „Newsweeka” i oświadczyła bez ogródek, że winę za incydenty chuligańskie w trakcie Marszu Niepodległości w Warszawie ponosi prezes Jarosław Kaczyński.

Doskonałe, celne powiązanie skutków z przyczynami. Zapewne tylko wrodzone miłosierdzie kazało tejże pani nie obarczyć prezesa PiS winą za spustoszenia spowodowane tajfunem na Filipinach, wzrost akcyzy na piwo i porażkę Legii Warszawa z Trabzonsporem w Lidze Europy.

Skąd się wzięły śledzie?


Każdy dobry scenariusz filmowy to opowieść oparta na konflikcie. Tak było też z przekazem telewizyjnym 11 listopada. Gdy po jednej stronie mieliśmy specjalnie przesycone czerwienią zdjęcia z prawicowych niepokojów, po drugiej były prawdziwe gołąbki pokoju z doczepionymi kotylionami w kolorach bieli i czerwieni. Ludzie stali przed belwederskim pomnikiem „Dziadka” i słuchali, jak mówi prezydent. A ma on niezwykły talent krasomówczy, którym podzielił się z ludem także i tego dnia. Każdy mógł się poczuć, jak gdyby Komorowski, niczym dobry wuj, wpadł do niego na imieniny, chwycił kieliszek stojący między sałatką jarzynową a rybą po grecku i wzniósł toast. Te przemowy-toasty, pół biesiadne, pół myśliwskie, ale zawsze sarmackie, spod wąsa lub bez wąsa wygłaszane, płyną do uszu rodaków przy kolejnych okazjach patriotycznych. A to przy święcie różowego orła z czekolady, a to na Święto Wojska, a to znowuż na Święto Niepodległości.

Ma prezydent w owym wizerunku świetnych protoplastów. Jednym z nich był książę Karol Stanisław Radziwiłł „Panie Kochanku”. Była to postać w XVIII wieku niezwykle barwna, która poprzez swój sposób bycia, ubiór szlachecki, opowieści i anegdoty, które nijak się miały do prawdy, weszła do polskiego panteonu dziwaków i tromtadrackich postaci rodem z komedii dell’arte. Tym bardziej porównanie prezydenta do magnata wydaje się uprawnione, że Pałac Prezydencki, wcześniej zwany Namiestnikowskim (chociaż i dzisiaj ta nazwa wydaje się adekwatna) był przecież pałacem rodu Radziwiłłów.

Tenże więc słynny „Panie Kochanku” wygląd miał taki jak na wojewodę przystało: „był wyniosłej i ogromnej postaci; więcej sarmacką surowość i powagę niż nadobność i piękność w twarzy jego widziałeś” – pisał o nim w pamiętnikach Julian Ursyn Niemcewicz. I dodawał genialny memuarysta, że Karol Radziwiłł „nie był wolnym od tak powszechnego niestety w kraju naszym nałogu pijaństwa”. Najważniejsze jednak było jego gawędziarstwo. Książę uwielbiał opowiadać o niezwykłych przygodach, jakich ponoć doświadczył w życiu.

„W podróżach moich za granicą, gdy płynąłem do Wenecji, pokazała mi się, panie kochanku, syrena; zaczęła śpiewać prześlicznie, potem wlazła na okręt. Była ona, panie kochanku, gładka kobieta; diabeł mnie skusił, spaliśmy ze sobą i z tego złączenia się naszego porodziły się śledzie, których tyle jest dzisiaj”.

Potrafił przekonywać rozmówców, że w trakcie burzy na morzu kazał majtkom wyskoczyć do morza i podeprzeć okręt, dzięki czemu łajba nie zatonęła. Udowadniał, że przewodził armii francuskiej w trakcie szturmu na Gibraltar. „Nieprawdaż?” – zapytał stojącego przy nim pana Morawskiego, a ten odpowiedział przytomnie: „Nie mogę powiedzieć, zginąłem przy pierwszym ataku”.

Skrzydła z czekolady

Prezydent w trakcie obchodów 11 listopada nie omieszkał upomnieć przy okazji tych, którzy nie potrafią świętować w atmosferze pikniku. Tych, którzy śpiewają „Boże, coś Polskę”, dodając na końcu: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie!”, zamiast oficjalnego „pobłogosław”. Tekst tej pieśni się zmieniał. Z lojalistycznego hymnu ułożonego na cześć cara stał się hymnem buntującej się warszawskiej ulicy przed wybuchem powstania styczniowego. Wtedy też na ulice wychodziły manifestacje. Ludzie śpiewali wówczas: „Ojczyznę, wolność racz nam zwrócić, Panie!”.

Niepodległość nadeszła, wywalczona przez Józefa Piłsudskiego, Romana Dmowskiego i wielu szlachetnych patriotów.

Stanisław Stroński opisał w artykule w „Rzeczpospolitej” z marca 1921 r. przepiękną chwilę. Gdy uchwalono polską konstytucję – a głosowano wtedy przez powstanie z miejsca – na sali wszyscy posłowie byli wzruszeni. I zaśpiewali razem „Boże, coś Polskę”, zmieniając ostatni wers na „Ojczyznę, wolność racz zachować, Panie”.

Jaki jednak był kształt tej wolności? Już pięć lat później Polska stanęła na krawędzi. Kolejną konstytucję uchwalono po przewrocie majowym. Dla Józefa Piłsudskiego polska wolność była tak złej jakości, że groziła natychmiastowym upadkiem. Co dla Marszałka było jednak zbawienne, dla innych okazało się rozczarowaniem i powodem do ataków na sanacyjną rzeczywistość. Ale Komendant wielokrotnie powtarzał i podkreślał – wolność trzeba odbudować w dwóch wymiarach, zarówno fizycznym, jak i moralnym. Wtedy będzie pełna.

Takiej wolności pełnej, co pokazała katastrofa smoleńska, nie odbudowaliśmy po 1989 r.

Trzeba odwagi, by głośno to mówić. Łatwiej bowiem postawić skrzydła z czekolady, niż sprowadzić te pogruchotane ze smoleńskiego lotniska.

Tomasz Łysiak

za:niezalezna.pl/48286-prezydent-panie-kochanku

Copyright © 2017. All Rights Reserved.