Publikacje polecane

Rzeczypospolite a młodzieży chowanie....

Rzeczypospolite a młodzieży chowanie....

Z profesorem Witoldem Kieżunem, teoretykiem zarządzania, wykładowcą Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego oraz uczelni zagranicznych, rozmawia Mariusz Bober.

Obserwuje Pan proces wychowania i kształcenia młodzieży w trzech okresach historii Polski - w okresie II Rzeczypospolitej, w smutnym okresie PRL i obecnie w III Rzeczypospolitej - jako wykładowca akademicki. Czy na przestrzeni tych lat zmieniały się metody wychowawcze?
- W okresie II Rzeczypospolitej ukończyłem szkołę podstawową i gimnazjum. Maturę zdałem w 1939 roku. Normalnych studiów nie zdążyłem już rozpocząć, ponieważ wybuchła wojna. Studiowałem jednak w czasie okupacji na Wydziale Prawa tajnego Uniwersytetu Warszawskiego. Moim zdaniem, szkoły średnie w II RP były dobrze zorganizowane. Po reformie przeprowadzonej w roku 1933 szkoła podstawowa obejmowała 6 klas. Kolejne 4 lata uczyliśmy się w gimnazjum, a następne 2 lata w liceum. Tu już można było wybierać profil: liceum zawodowe, humanistyczne, matematyczno-przyrodnicze czy klasyczne. Ja wybrałem liceum humanistyczne w szkole im. Księcia J. Poniatowskiego na Żoliborzu. Była to specyficzna szkoła, m.in. z uwagi na strukturę społeczną tej dzielnicy...

Jaką?
- Północno-zachodnia część Żoliborza to był teren wielu domów Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej założonej przez lewicowe, patriotyczne środowisko Polskiej Partii Socjalistycznej. Niewielką część społeczności tej spółdzielni stanowili również komuniści, tam właśnie mieszkała rodzina Bolesława Bieruta. Drugą wschodnią część Żoliborza na zapleczu Wojskowej Cytadeli zajmowały wille i dwa duże bloki Oficerskiej Spółdzielni Mieszkaniowej na placu Inwalidów. Mieszkała tam również elita rządowa i urzędnicza, m.in. premier Janusz Jędrzejewicz [szef rządu w latach 1933-1934 - przyp. red.], premier Marian Zyndram-Kościałkowski, wojewoda warszawski Nakoniecznikoff-Klukowski i plejada wysokiej rangi oficerów i generałów z dowódcą okręgu warszawskiego generałem Trojanowskim. W blokach ZUS-u przy ulicy Mickiewicza zamieszkiwała duża grupa rodzin średniej kadry urzędniczej. Odbiciem tej struktury społecznej Żoliborza było środowisko szkolne Gimnazjum i Liceum im. Księcia J. Poniatowskiego. Kadra profesorska również była zróżnicowana. Ważne jest to, że jak na warunki przedwojenne profesorowie gimnazjum i liceum nieźle zarabiali. Nie szukali więc dodatkowych zarobków w postaci korepetycji czy pracy na drugim etacie. Koncentrowali się na pracy w jednej szkole. Wszyscy byli bardzo kompetentni i zainteresowani swoją pracą. Starali się wyrobić w nas postawę obywatelsko-patriotyczną, kształtując w nas "zmysł państwowy".

Co to znaczy?
- Poszanowanie dla prawa oraz instytucji i organizacji państwowych. Wiązało się to również z kultem Marszałka Józefa Piłsudskiego. Chodziło też o samozdyscyplinowanie: wyrobienie w nas obowiązkowości, punktualności i systematyczności w nauce. Kładziono nacisk na kształtowanie poczucia odpowiedzialności i solidarności zespołowej danej klasy. Dlatego też dobrze funkcjonował samorząd szkolny. Zewnętrznym symbolem tej jedności było noszenie mundurków, traktowanych przez nas jako forma swoistego wyróżnienia. Jednocześnie podkreślano znaczenie równości uczniów wobec prawa i zasad, także w płaszczyźnie obyczajowej, np. mimo że rodzice wielu naszych kolegów posiadali samochody służbowe, nie odwożono ich samochodami do szkoły. Bardzo wcześnie rozwijała się też atmosfera konkurencji w zdobywaniu wiedzy.

Jakie były tego efekty?
- Była to samoistna forma kształtowania społecznej oceny według kryterium sprawności intelektualnej. Kształtowała się pewna forma współzawodnictwa w przedmiotach, które odpowiadały zainteresowaniu i uzdolnieniu poszczególnych uczniów. Ja byłem w grupie humanistycznej. Profesor Kazimierz Lisowski, polonista, doktor filozofii (zginął w Auschwitz), raz w tygodniu organizował tzw. klasówki. Najlepszą pracę kazał autorowi głośno przeczytać w klasie, a następnie otwierał dyskusję nad odczytanym tekstem. Pamiętam do dziś moje wzruszenie, gdy byłem uczniem pierwszej klasy gimnazjalnej i profesor Lisowski polecił mi odczytać moją pracę na temat: "Jak rozumiesz tytuł powieści Jacka Londona 'Zew krwi'?". W ten sposób kształtowała się atmosfera konkurencji merytorycznej. Później, w liceum, powstał szkolny klub dyskusyjny otwarty dla wszystkich uczniów, w ramach którego dyskutowało się nad aktualnymi problemami społecznymi i politycznymi. W posiedzeniach klubu brał udział dr Lisowski, zawsze ustosunkowując się do dyskusji. Wygłosiłem na tym forum w 1937 roku referat pod tytułem: "Europa po 'Mein Kampf'". To wcześnie ukształtowane kryterium samooceny według kwalifikacji intelektualnej miało niewątpliwie wpływ na nasze kariery zawodowe. Z 32 maturzystów naszej klasy 13 zostało profesorami zwyczajnymi szkół wyższych, w tym trzech na uczelniach amerykańskich.

Dlaczego wybrał Pan akurat taki temat referatu?
- Po zakończeniu czwartej klasy gimnazjalnej pojechałem z matką w czasie wakacji do Francji, gdzie mieliśmy rodzinę. Przebywałem tam przez dwa tygodnie. Byłem przejęty tym, co zobaczyłem. Moi rówieśnicy i nieco starsi chłopcy, Francuzi, z reguły palili papierosy, pili wino, chodzili do kabaretów, zachowywali się w sposób niesłychanie swobodny, ich rozmowy często były nabrzmiałe wyrafinowanym erotyzmem. Wracając do Warszawy, na trzy dni zatrzymaliśmy się w Berlinie. Tam zobaczyłem całkowicie odmienny obraz rówieśników: maszerujące ulicami, zdyscyplinowane oddziały Hitlerjugend, silnych, opalonych chłopców, gromko śpiewających bojowe pieśni. Ten kontrast w zachowaniu młodzieży z obu krajów przeraził mnie. Gdy jeszcze przeczytałem fragmenty "Mein Kampf", gdzie Hitler dokładnie opisał swoje ludobójcze plany, uświadomiłem sobie, jak niebezpieczna sytuacja wytworzyła się w Europie. Dałem temu wyraz w swoim referacie. Temat wzbudził wielkie zainteresowanie. Na posiedzenie klubu przyszło nawet kilku profesorów. Pamiętam, że przyjęli mój referat z niedowierzaniem. Uznali, iż przesadziłem i wyolbrzymiłem zagrożenie hitleryzmem.

Historia pokazała, że to Pan miał rację?
- Niestety tak. Wracając do tematu, chcę podkreślić, że organizując takie spotkania, nauczyciele starali się stworzyć atmosferę rzeczowej, kulturalnej, w miarę obiektywnej, wręcz miłej dyskusji.

Nie było problemów wychowawczych, jakichś "wyskoków młodzieżowych"?
- Oczywiście, że były. Wiadomo, iż chłopcy w okresie dojrzewania mają, biologicznie uzasadniony, nadmiar żywotności. Niegdyś mówiono "młodzież musi się wyszumieć". Pamiętam, że w ramach fascynacji "ekstremalnym sportem" organizowaliśmy "zawody" wyskakiwania z klasy mieszczącej się na pierwszym piętrze. Nie do pomyślenia były jednak przypadki maltretowania młodszych kolegów czy okrutnych form chuligaństwa, jakie są obecnie notowane w szkołach.

Czy sypały się kary?
- Profesor mógł wydalić niegrzecznego ucznia z klasy, zawiadomić dyrektora o niewłaściwym zachowaniu, co powodowało wezwanie rodziców. Najostrzejsze kary to zawieszenie w prawach ucznia, nawet na kilka dni, z jednoczesnym wezwaniem rodziców, i wreszcie wydalenie ze szkoły. Pamiętam jednak tylko jeden przypadek wydalenia ze szkoły i jeden okresowego zawieszenia. Były to więc wyjątkowe sytuacje, bo w liceum bardziej nas emocjonowały problemy ideologiczne. Zgodnie ze strukturą społeczną Żoliborza mieliśmy entuzjastów socjalizmu (ale w wydaniu PPS), piłsudczykowskiej sanacji i ruchu narodowego. Mieliśmy też swoich ulubionych pisarzy. Większość kolegów z mojej klasy fascynowała się lekturą. Do dzisiaj pamiętam fragmenty z "Wesela" i z "Wyzwolenia" Wyspiańskiego. Z satysfakcją uczyliśmy się całych fragmentów na pamięć. Jednak szybko się okazało, że mieliśmy możliwość wyładowania swojej energii i pasji ideowej w najbardziej trudnych warunkach... podczas okupacji, w działalności konspiracyjnej. Niestety, wielu nie przeżyło wojny... Okres ten wzmógł w nas potrzebę zachowywania samodyscypliny. W konspiracji, gdy umawialiśmy się na spotkanie, trzeba było być punktualnym i stawić się w wyznaczonym miejscu dokładnie w umówionym czasie - ani wcześniej, ani później. Konspiracyjna dyscyplina i poświęcenie były konsekwencją wychowania, które odebraliśmy w domu i w szkole. Warto przypomnieć, iż pierwsze zespoły konspiracyjne wychowanków naszej szkoły powstały już w październiku 1939 roku ("Żołnierze Bicze"), a cały Batalion Sztabowy (Baszta) AK powstał w środowisku naszych absolwentów.

Właśnie dzięki tym zasadom - obowiązkowości, dyscyplinie oraz ideologicznej wierności, wyrosło pokolenie, które walczyło o Polskę...
- Tak, dzięki tym zasadom. Sytuacja zaczęła się, niestety, szybko zmieniać w okresie PRL. Rozpocząłem wówczas studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. W pierwszym powojennym okresie jeszcze wszyscy profesorowie, poza jednym wyjątkiem, nie należeli do partii. Jednak komunistyczna władza już zaczęła wpływać na funkcjonowanie uczelni. Pamiętam, że gdy prof. Wolter, wybitny polski znawca prawa karnego, zaproponował mi uczęszczanie na studia doktoranckie i pełnienie funkcji asystenta, spotkałem się szybko z oficjalną odmową dziekanatu, bo choć miałem ze wszystkich egzaminów piątki, negatywną opinię o mnie wydał Związek Młodzieży Polskiej. Uznano, iż osoba, która walczyła w Armii Krajowej i po wojnie siedziała w więzieniu, w radzieckim gułagu i w Obozie Pracy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, nie może pełnić żadnych funkcji naukowych w socjalistycznej uczelni. Już wówczas widać było, jak komuniści zaczynają blokować normalny rozwój naukowy i demoralizować społeczeństwo. Ludzie zaczęli co innego mówić w domu, a co innego na zewnątrz. Dzieci od razu to dostrzegały.

Powstawało rozdwojenie?
- Tak to można nazwać. Pamiętam, jak pod koniec lat 70. mój syn pobił się z kolegą szkolnym, bo pokłócili się o sprawę Katynia. Syn powiedział, że polskich oficerów zamordowali Sowieci... Był wtedy w ostatniej klasie liceum, trzy miesiące przed maturą. Gdy poszedłem do szkoły, dyrektorka powiedziała mi, iż ojciec tego kolegi jest synem urzędnika Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i że to mój syn pierwszy uderzył swego kolegę. Warunkiem jego pozostania w szkole było publiczne przeproszenie przez mego syna...

Zgodził się?
- Nie chciał, ale powiedziałem mu: przeproś za to, że go pierwszy uderzyłeś. Przeprosił, ale z zachowania dostał ocenę: dostateczny z minusem. Później mało brakowało, by przez to nie został przyjęty na studia, mimo bardzo dobrych wyników na egzaminie wstępnym. Ostatecznie jednak wszystko dobrze się skończyło. Sytuacja ta wskazuje, jak już od młodości próbowano łamać charaktery. Było to również demoralizujące dla całego społeczeństwa, ludzie nauczyli się kłamać i maskować. Pamiętam, jak kiedyś w czasie ceremonii I Komunii Świętej spotkałem sekretarza Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR ze swoją córką. Prosił mnie, żebym nikomu o tym nie mówił...

Wówczas traktowanie państwa jako wroga było naturalne...
- Całkiem inaczej było na Zachodzie. Struktura nowoczesnego państwa narodowego i demokratycznego kształtowała się w XIX wieku i na początku XX wieku. Dzieci wychowywano w poczuciu szacunku dla prawa oraz instytucji państwowych. Tymczasem w Polsce państwo oznaczało zaborców i aby zachować swoją tożsamość, Polacy wielokrotnie byli zmuszani do obchodzenia prawa. W efekcie kilka pokoleń Polaków wychowało się w przekonaniu, że państwo i prawo państwowe jest wrogiem. Co prawda krótki okres dwudziestolecia międzywojennego i prawdziwej niepodległości kształtował właściwy stosunek do państwa i prawa, ale wojna i czasy PRL powtórzyły stan wrogiego traktowania instytucji państwowych.

Po odzyskaniu niepodległości nie udało się chyba całkowicie zmienić tego stosunku i to raczej często, niestety, z winy struktur państwowych.
- Okres od 1989 roku powinien był zacząć się przede wszystkim przywróceniem szacunku dla państwa i prawa. Należało również wrócić do przedwojennych wzorów wychowania: dbałości o porządek i dyscyplinę, szacunku dla prawa i państwa. Tymczasem modne stało się hasło nieokiełznanej swobody, słynne "róbta, co chceta", i bezstresowego wychowania młodzieży. Zaczęto odchodzić od tradycyjnego modelu wychowania, w którym kluczową rolę odgrywały: nagroda, kara i przykład osobisty (autorytet). W USA okres eksperymentowania z koncepcją bezstresowego wychowania młodzieży szybko przeminął, ponieważ skutki okazały się fatalne. Teraz, również na wyższych uczelniach amerykańskich, panuje ostra dyscyplina nauki i porządek. Nie pamiętam, ażeby kiedykolwiek moi studenci w USA wchodzili na salę po rozpoczęciu wykładu, wobec aktywnej formy nauczania w wielu uczelniach kontrolowana jest też obecność na zajęciach.

Czy brak szacunku dla państwa odbija się również na szkole i nauczycielach?
- To jest jeszcze szerszy problem. Obecnie ludzie zdolni i o większych ambicjach nie są skłonni do wyboru zawodu nauczyciela ze względu na niski poziom wynagrodzeń za pracę dydaktyczną. Tymczasem poziom nauczania i pozycja nauczycieli jest niezwykle ważna. Problemem jest również poziom wykładów uczelni wyższych. Również z powodu niskich uposażeń do niedawna profesorowie pracowali na kilku etatach. Jak można było w takich warunkach rozwijać się naukowo? Przecież pracownik naukowy musi cały czas uzupełniać wiedzę, systematycznie studiować, uczestniczyć w zebraniach i konferencjach naukowych. Musi mieć także czas na odpoczynek. Na zachodnich uniwersytetach uwzględnia się wiele czynników oceny pracy profesorów. Liczy się m.in. to, ile i jakie publikacje wydali, a także czy są sumienni i zdyscyplinowani, służąc przykładem studentom. Tymczasem jak może zdecydować się na karierę naukową asystent, który zarabia dwukrotnie niżej niż średnia krajowa? Niestety, od samego początku przemian błędnie określono warunki funkcjonowania polskiej nauki i szkolnictwa wyższego.

To już kwestia polityki państwa?
- Oczywiście. Państwo od początku przemian przeznaczało zbyt niskie fundusze na naukę. Tymczasem wszystkie rozwinięte kraje robią odwrotnie. Wiedzą bowiem, że inwestycja w edukację jest najlepiej opłacalna. Odbija się to na sytuacji szkolnictwa wyższego. Z satysfakcją odnotowano bardzo dobry wynik ilościowy, ponieważ liczba studentów wzrosła z 400 tys. (w latach 80.) do ok. 2 mln (w roku 2007). Gwałtownie zwiększyła się również liczba uczelni (samych szkół zarządzania jest ok. 150). W związku z tym powinna wzrosnąć też liczba wykładowców. Tymczasem kadra zwiększyła się o mniej więcej 2 procent, co oznacza, że profesorowie pracowali na kilku etatach. Ponadto dziś wiele studiów odbywa się w trybie niestacjonarnym, zaocznym. Tymczasem trudno, by ktoś, kto pracuje 5 dni w tygodniu, dobrze opanował materiał. To nie jest poważna nauka. Wyliczyliśmy, że aby student wystarczająco opanował wiedzę np. na studiach zarządzania, musi pracować dziennie 8-10 godzin. Tak jest m.in. w USA i Kanadzie. Dlatego szkolnictwo wyższe wymaga ogromnych zmian, przede wszystkim radykalnej zmiany systemu studiów zaocznych i radykalnego zwiększenia budżetu na naukę. Obecny wskaźnik ok. 0,50 proc. budżetu krajowego wskazuje na zupełny brak zrozumienia rangi wiedzy w nowoczesnym państwie elektronicznej epoki.

A co się stanie, jeśli nie dokonamy właściwych zmian?
- W dzisiejszych czasach rozwinięte kraje i te rewolucyjnie rozwijające się, jak np. Chiny i Indie, stawiają na zarządzanie przez wiedzę. Tymczasem oceniając problem w skali kraju, jesteśmy niestety wielkimi bałaganiarzami. Mamy wciąż poważne problemy ze sprawną organizacją, choć jednocześnie jesteśmy bardzo zdolni. W tym mimo wszystko dostrzegam szansę rozwoju Polski i utrzymania się naszego kraju w czołówce światowej.

To znaczy?
- Musimy wykorzystać polską oryginalną myśl naukową. Dostrzegam już nawet pewien postęp pod tym względem. Szereg wielkich firm międzynarodowych organizuje w Polsce biura konstrukcyjne. Od lat polscy informatycy zdobywają w światowych konkursach pierwsze miejsca. Z przeprowadzonych przeze mnie badań w siedmiu uczelniach amerykańskich wynika, że studenci pochodzenia żydowskiego i polskiego są najzdolniejsi. Jednak Żydzi wyprzedzają nas pod względem pracowitości i sumienności. Kolejnym problemem w Polsce jest to, iż zarówno elita polityczna, jak i media przywiązują zbyt małą wagę do nauki. Pamiętam, że gdy polscy informatycy zdobywali kolejne nagrody w międzynarodowych konkursach, w prasie pojawiały się jedynie małe notki na ten temat, choć jednocześnie publikowano artykuły i duże zdjęcia z sukcesów... np. w skoku o tyczce. Podobnie gdy w zeszłym roku po wspaniałej uroczystości wręczenia najwyższej nagrody Ministra Szkolnictwa Wyższego w Pałacu w Łazienkach, uświetnionej koncertem i bankietem, szukałem jakiejś relacji w prasie, nie znalazłem nawet najmniejszej notatki, podczas gdy w sprawie "sprzedaży" polskiego piłkarza zagranicznemu klubowi poświęcono artykuł na jedną całą szpaltę plus zdjęcie portretowe. Nasze media, podobnie jak i parlamentarzyści decydujący o budżecie, widocznie nie rozumieją, że podstawą współczesnego rozwoju jest zarządzanie przez wiedzę i że my jako bardzo zdolny Naród mamy duże szanse w dziedzinie rozwoju nauki. Trzeba tylko, tak jak to było w moim gimnazjum, stworzyć atmosferę pasji, atmosferę społecznego wysokiego uznania za wyniki pracy naukowej, traktowania wybitnych uczonych przynajmniej tak jak wybitnych bramkarzy czy trenerów piłkarskich.

Jednak nakłady na naukę kosztują, a Polska jest wciąż biednym krajem, tak przynajmniej tłumaczą się politycy.
- Jak powiedziałem, inwestycja w naukę się zwraca. Ponadto, nawet jeśli nie możemy od razu przeznaczać dużych sum na ten cel, to można przecież wprowadzić odpisy podatkowe dla firm finansujących kształcenie młodzieży. Można stworzyć dzięki temu cały system szkoleń. Dziś też za mały nacisk kładzie się na stworzenie możliwości studiowania młodzieży wiejskiej i z małych miasteczek. Najczęściej to te osoby studiują na prywatnych uczelniach.

Od lat mówi się o kryzysie wychowania i edukacji. Czy jednak problem w dużej mierze został sprowadzony do obwiniania się nawzajem szkół i rodziców o wychowanie dzieci?
- Rzeczywiście. Z jednej strony trzeba zrozumieć rodziców, którzy obydwoje często pracują, zrzucając na szkoły i przedszkola obowiązek wychowania. Te zaś rzeczywiście nie są w stanie podołać temu, choć - w sytuacji gdy oboje rodzice pracują - dzieci częściej więcej czasu spędzają w szkole niż z rodzicami. Konieczna jest jednak współpraca szkoły i rodziców. Razem muszą starać się wykształcić w dzieciach obowiązkowość, punktualność, dbałość o porządek i czystość itp.

Dbałość o szczegóły jest tak bardzo istotna?
- Doskonale pamiętam, że nasi nauczyciele starali się wdrożyć w nas przywiązanie do porządku, dyscypliny, planowania i umiejętności organizowania się, poczynając od drobnych rzeczy, aż po te najważniejsze w życiu. Bez ładu społecznego i elementarnego porządku nie będziemy bowiem mogli funkcjonować sprawnie jako społeczeństwo, a także jako część wspólnoty międzynarodowej, której liczebność stale się zwiększa. Nauczyciele uczulali nas, by możliwie wcześnie planować swoją przyszłość, zastanawiać się nad wyborem studiów i przygotowaniem się do nich.

Powinniśmy więc wrócić do obowiązkowości i dyscypliny?
- Oczywiście. Widać to choćby na przykładzie stosunku do mundurków. Na Zachodzie każda prywatna szkoła ma własne wzory mundurków i jest to powód do dumy. Chodzi jednak o metodę wprowadzania dyscypliny, konsekwentną, ale nie policyjną, choć rygorystyczną w przypadku wszelkich form chuligaństwa. Pozytywna motywacja to różne formy nagród, słowa uznania i własny przykład profesora, zawsze punktualnego, starannie przygotowanego do lekcji, a jednocześnie życzliwego i wyraźnie zainteresowanego swoją pracą. Kolejna sprawa to niechęć do czytania przez młodzież nawet lektur szkolnych. Tymczasem w okresie mojej młodości zaczytywaliśmy się wprost w książkach. Kiedy otrzymałem w prezencie "Trylogię" Henryka Sienkiewicza, nie mogłem wytrzymać, by nie przeczytać jej niemal jednym tchem. Gdy moja mama kazała kłaść się spać, starym sposobem czytałem pod kołdrą przy świetle latarki. Nie było jednak wówczas ani telewizji, ani internetu. Trzeba brać pod uwagę te zmiany technologiczne i starać się wykorzystać nowoczesne formy przekazu do rozwoju wiedzy literackiej. Istotnym problemem jest ukierunkowanie zainteresowań na wiedzę, sztukę, a równolegle na sport i kształtowanie postawy życzliwości, kultury obcowania. Powtarzam, decydujące znaczenie ma jednak model nauczyciela. Pamiętam, jak imponował nam intelekt profesora Lisowskiego, jego umiejętność podsumowania dyskusji i kultura grzecznej, serdecznej postawy w stosunku do uczniów, ale asertywnej w przypadku rażąco niewłaściwego zachowania ucznia. Był naszym autorytetem, wzorem, który chcieliśmy naśladować. Jaki stąd wniosek? Konsekwentne, stopniowe dochodzenie do idealnego modelu szwajcarskiego, gdzie istnieje niezwykły rygorystyczny system selekcji nauczycieli, a ich zarobki są podobno porównywalne z zarobkami ministrów.

Ale mówi się też, że programy szkolne są często przeładowane informacjami, które nie są istotne ani przydatne, że system edukacji zmusza do "wkuwania", a nie do rozumienia.
- Oczywiście, nowoczesna metoda nauczania to nacisk na aktywne metody dydaktyki. Co do tzw. informacji nieprzydatnych, to konieczna jest jednak świadomość, że wysoki poziom ogólnej wiedzy z historii, literatury, teorii ekonomii kształtuje osobowość intelektualną i ułatwia przyswajanie również i praktycznej wiedzy. Stąd znana mi jest praktyka wielkich korporacji amerykańskich organizujących dla swoich pracowników wykłady np. z filozofii.

Czy propaganda komunistyczna spowodowała duże spustoszenie w świadomości i sposobie zachowania młodych?
- Nie tylko młodzieży. Gdy mieszkając za granicą, przyjeżdżałem na krótki pobyt do Polski, uderzało mnie to, że ludzie zachowują się bardzo nieufnie wobec siebie, są bardziej zamknięci niż w USA czy w Kanadzie. To są również istotne elementy wychowania, budujące, pozytywne, życzliwe relacje społeczne. Gdy wszyscy czujemy się zgorzkniali, trudno je budować. By to zmienić, trzeba jednak wyeliminować ich przyczyny, które często sprowadzają się również do problemów bytowych, np. zbyt niskich zarobków, niesprawnej administracji, komunikacji, niezadowalającego poziomu usług, daleko idącej stratyfikacji społecznej. Ostatnio przeprowadzane badania wskazują na postęp w odczuwaniu satysfakcji z życia w Polsce. Miejmy nadzieję, że wpłynie to - razem z pracą dydaktyczną wysokiej klasy nauczycieli - na kształtowanie się atmosfery wzajemnej życzliwości, tego "dzień dobry" do nieznajomych sąsiadów, upowszechnienia słów: "dziękuję" i "przepraszam", uśmiechu każdej ekspedientki, kelnera i nawet urzędnika w biurze, pytającego: "W czym mogę Pani, Panu pomóc?".

Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik z 24 lipca 2008r. (tytuł i rekomendacja - kn)