Publikacje polecane

Krym. Ukraina. Rosja.

Spisane czyny

Obowiązujące przekazy dnia PO mówią, że być może Lech Kaczyński miał rację, oceniając imperialne plany Rosji, ale to bez znaczenia, bo był izolowany i bezsilny na arenie międzynarodowej. Przekazy dnia spinowie PO rozsyłają najwyraźniej nie tylko do posłów, ale też do zaprzyjaźnionych redakcji.

We wtorek tę myśl napisał Paweł Wroński w „Wyborczej”, w środę powielił Paweł Graś w Radiu Zet. Jak zwykle – w poczuciu, że prawda i fakty nie mają znaczenia – liczy się propaganda. Tymczasem w tych dniach przypominane jest wystąpienie prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Tbilisi, gdzie pojechał wraz z czterema innymi przywódcami Europy Środkowo-Wschodniej, by zatrzymać rosyjską agresję.

To nie rozmowy UE z Kremlem ocaliły wtedy Tbilisi, tylko przeprowadzona w porozumieniu z prezydentem USA akcja śp. Lecha Kaczyńskiego. Wbrew rządowi, który usiłował zresztą nie dać na tę wyprawę samolotu.

Co wtedy mówili o tej akcji politycy postkomuny – od SLD po PO? Było to „szkodliwe dla polskich interesów”, „rusofobiczne”, „demolowało polską politykę zagraniczną”.

Jeśli PO dowodzi, że Lech Kaczyński nie miał tyle możliwości, by w pełni realizować słuszne cele, to niech pamięta, że robiła wszystko, by tak się działo.

Joanna Lichocka

za: http://niezalezna.pl/53112-spisane-czyny


***

Farsa z 20 procentami


„Referendum w sprawie Krymu było kompletną farsą” – napisał o. Louis Lougen, przełożony generalny Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej (OMI). Duchowny przebywa na Ukrainie, gdzie głosi rekolekcje dla kapłanów swego zgromadzenia.

Powołując się na niezależnych obserwatorów, o. Louis Lougen stwierdził, że w niedzielnym referendum wzięło udział 20 procent ludności na Krymie, choć rosyjskie władze zapewniają, iż było to ponad cztery razy więcej. „Jest to typowo rosyjskie zmanipulowane podejście do takich sytuacji i nikt nie bierze poważnie referendum” – podkreślił generał oblatów. W opublikowanej na stronie internetowej zgromadzenia informacji wyraził obawę o los Kościoła na Krymie, zwłaszcza Kościoła greckokatolickiego. Zdaniem o. Lougena, uprowadzenie duchownego tego Kościoła jest sygnałem ostrzegawczym ze strony rosyjskich władz dla całej wspólnoty greckokatolickiej w tej części Ukrainy. Podkreślił, iż nie ma wątpliwości, że po zajęciu Krymu przez Rosjan Kościół greckokatolicki w tym regionie przestanie istnieć.

Przełożony generalny Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej odniósł się również do sytuacji kapłanów tego zgromadzenia pracujących na Krymie. Zaznaczył, że mimo niepokoju i realnego zagrożenia prowadzą oni posługę i są w stałym kontakcie z przełożonym na Ukrainie.

Warto w tym miejscu dodać, że biskupem pomocniczym diecezji odesko-symferopolskiej jest pochodzący ze wspomnianego zgromadzenia Polak – 41-letni ks. bp Jacek Pyl. Posługę na Ukrainie – jako biskup pomocniczy diecezji kamienieckiej – pełni również inny polski oblat – 41-letni ks. bp Radosław Zmitrowicz.


Sebastian Karczewski

za: http://www.naszdziennik.pl/wp/71747,farsa-z-20-procentami.html


***


Anszlus Krymu


Z Rafałem Tarnogórskim, ekspertem prawa międzynarodowego, rozmawia Piotr Falkowski

Jakie konsekwencje będzie miało ogłoszenie niepodległości przez Republikę Krymu?

– Federacja Rosyjska uzna taką niepodległość, natomiast reszta świata, oprócz kilku bardzo nielicznych państw, jej nie uzna. W przeddzień krymskiego referendum, 15 marca, odbyło się głosowanie w Radzie Bezpieczeństwa ONZ nad projektem rezolucji potępiającej referendum na Krymie i stwierdzającej, że nie uznaje jego prawomocności. Na 15 członków 13 głosowało za, Chiny się wstrzymały, natomiast tylko Rosja głosowała przeciw. To weto zablokowało rezolucję, ale podział głosów pokazuje, jaka jest tendencja w środowisku międzynarodowym. Krym znajdzie się wśród podmiotów o statusie zawieszonym, terytoriów, których niepodległości nikt lub prawie nikt nie uznaje, ale jakoś funkcjonują dzięki sile państw, jakie za nimi stoją. Naddniestrze, Abchazja, Osetia Południowa istnieją dzięki Rosji, Cypr Północny dzięki Turcji, a w przypadku Tajwanu są to Stany Zjednoczone.

Krym może wstąpić do ONZ?

– Na to nie ma szans. Wymagana jest zgoda Rady Bezpieczeństwa i uzyskanie większości w Zgromadzeniu Ogólnym. To jest nierealne. Proszę pamiętać, że w Radzie Bezpieczeństwa mają weto Stany Zjednoczone i Wielka Brytania – sygnatariusze Memorandum Budapeszteńskiego, które gwarantowało zachowanie integralności Ukrainy.

Czy łatwo będzie przeprowadzić włączenie Krymu do Federacji Rosyjskiej, co zapowiedziały władze w Symferopolu uznające się za rząd półwyspu?

– Duma Państwowa Rosji już pracuje nad ustawą, która upraszcza procedurę przyłączania nowych terytoriów do Federacji Rosyjskiej. Dotychczas funkcjonowała znana prawu międzynarodowemu instytucja cesji, czyli przekazania za obopólną zgodą. Nowelizacja przewiduje, że wystarczy tylko „wola narodu zamieszkującego przyjmowane terytorium” i zgoda samej Rosji wyrażona przez obie izby parlamentu większością konstytucyjną. Nie ma obowiązku zgody państwa, do którego to terytorium należało. To oznacza, że z punktu widzenia porządku prawnego Rosji nic nie będzie stało na przeszkodzie, by przyłączyć Krym. Pozostaje decyzja polityczna, czy do tego dojdzie, czy też Krym pozostanie formalnie niezależny.

Ukraina może próbować się temu przeciwstawić na drodze prawnej?

– Są takie możliwości, ale w obecnej sytuacji mało skuteczne. Ukraina mogłaby próbować pozwać Rosję przed Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze, ale Rosja przed nim nie stanie, bo wymagana jest zgoda obu stron na poddanie się jurysdykcji tego sądu. Można też próbować stosowania różnych kruczków prawnych. Na przykład Gruzja w sprawie Abchazji i Osetii Południowej doprowadziła w 2008 r. Rosję przed MTS, wykorzystując unormowania konwencji o eliminacji wszelkich form dyskryminacji rasowej; jej sygnatariusze w sprawach dotyczących tej konwencji obligatoryjnie uznają jurysdykcję trybunału. Ale to taki wytrych prawny – Gruzja chciała jedynie zmusić Rosję do spotkania w sądzie, co się jej powiodło. Niestety, w 2011 r. Trybunał głosami 10 do 6 uznał, że nie ma kompetencji do rozpatrzenia tej sprawy. Jest jeszcze inna droga. W 2008 r. Serbia poprosiła Zgromadzenie Ogólne ONZ o skierowanie pytania prawnego o tzw. opinię doradczą do MTS, czy referendum niepodległościowe w Kosowie było zgodne z prawem międzynarodowym. Podobną prośbę mogłaby skierować Ukraina i ma szansę na podjęcie odpowiedniej rezolucji, gdyż obowiązuje tylko zwykła większość i nikt nie ma prawa weta. Trybunał wówczas zdecydował, że referendum jest ważne, ale w przypadku Krymu może być inaczej.


Casus Kosowa często przywołuje się jako precedens dla różnych prób tworzenia nowych państw w Europie i jej sąsiedztwie.


– Nie powinniśmy ulegać pokusie łatwego porównania przypadków Kosowa i Krymu. Prawo międzynarodowe uznaje prawo narodów do samostanowienia, co oznacza, że mogą być sytuacje, gdy jakiś region podejmuje decyzję o uzyskaniu suwerenności państwowej i jest to uznane. Osobiście mam sporo zastrzeżeń do ogłoszenia niepodległości przez Kosowo, ale nie mam wątpliwości, że tamta sytuacja była inna. Przede wszystkim w Kosowie referendum nie odbywało się przy „braterskiej” pomocy zbrojnej sąsiedniego państwa wspierającego stronę separatystów. Przez 9 lat Kosowo było zarządzane przez tymczasową władzę ustanowioną na mocy rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ. Dopiero po tym czasie zarządzono plebiscyt. Tymczasem na Krymie mamy jedyny znany przypadek tak szybkiego przeprowadzenia referendum. Nikt nie jest w stanie przygotować w ciągu dwóch tygodni spisów wyborców, zorganizować komisji, lokali, dokumentacji itd. Wiadomo, że to referendum jest kpiną. I można powiedzieć, że nie dba się nawet o pozory. W Kosowie dochodzi jeszcze taki czynnik, że wcześniejsza polityka władz serbskich mogła uzasadniać obawę albańskiej ludności Kosowa o to, że jej prawa nie będą szanowane, a nie było żadnych kroków władz Ukrainy wymierzonych w prawa rosyjskojęzycznej ludności Krymu. Dlatego właściwym porównaniem byłoby nie Kosowo, ale inne analogie, mianowicie anszlus Austrii do Niemiec w 1938 r. i wybory poprzedzające deklaracje o przystąpieniu zachodniej Ukrainy i zachodniej Białorusi do ZSRS z 22 października 1939 roku. Potem Sowieci postąpili podobnie z państwami bałtyckimi.

Rosja kwestionuje w ogóle fakt obecności swoich wojsk na Krymie, poza bazami Floty Czarnomorskiej.

– Regulamin haski dotyczący praw i zwyczajów wojny lądowej mówi, że siły zbrojne muszą być umundurowane. Te oddziały, które wtargnęły na Krym, de facto są w mundurach, jedynie nie mają naszywek identyfikacyjnych. W rosyjskich tłumaczeniach nie ma żadnego szacunku dla prawdy. Jeżeli się najeżdża sąsiada i zajmuje jego terytorium, to jest to agresja i międzynarodowy bandytyzm. A gdyby uznać, że nie jest to wojsko, bo nie ma oznaczeń, to w takim razie mamy do czynienia z terroryzmem i nasyłaniem uzbrojonych band. Niestety, te argumenty nie mają większego znaczenia, bo Rosja po prostu je ignoruje i korzystając ze swojej mocarstwowej pozycji, uważa, że może stawiać się ponad prawem.

Realne oderwanie Krymu od Ukrainy, którego Kijów oczywiście nie uzna, jakoś wpłynie na integrację Ukrainy z UE i NATO?

– Tu można tylko spekulować. Jeśli chodzi o Unię Europejską, to wydaje się, że nie. Pamiętajmy, że Cypr wszedł do UE bez Cypru Północnego. Tu papierkiem lakmusowym będzie umowa stowarzyszeniowa, bez względu na to, czy dojdzie do oddzielenia części politycznej od ekonomicznej, to znaczy, że przeszkód nie ma. Jeśli jeszcze spojrzymy na to, dlaczego zaczął się Majdan i pod jakimi flagami tam protestowano, to nie wyobrażam sobie, żeby ze strony europejskiej powstały przeszkody dla integracji, gdy Ukraina wypełni warunki. Trudniejsza jest kwestia NATO. Przyjęcie Ukrainy w obecnej jej sytuacji konfliktu z Rosją i okupacji przez Rosję części terytorium w pewien sposób określi NATO. I przypomni, w jakim celu Sojusz został powołany.

Jakie są ramy prawne dla sankcji wobec państwa agresora?

– Najprostsze są sankcje kierowane, które mogą nałożyć jednostronnie UE i USA. Najpierw przeciwko określonym osobom w postaci zakazu wizowego, blokady kont itp. Następny krok to zawieszenie współpracy na różnych polach. Nie podlega dyskusji, że państwa zachodnie przerwą współpracę wojskową z Rosją. Dalej idzie przerwanie wymiany handlowej towarów o znaczeniu militarnym. Tu problemem są francuskie okręty podwodne klasy Mistral budowane w Nantes. To ogromny kontrakt, który uratował tamtejszą stocznię i ileś tysięcy miejsc pracy. Jednak prawdopodobnie ten kontrakt będzie musiał zostać zerwany. Może też nastąpić dalsze przerwanie wymiany handlowej. Przede wszystkim w zakresie surowców energetycznych, na których Rosja najbardziej profituje, gdyż tylko to będzie najbardziej skuteczne. Niestety, sankcje mają to do siebie, że im głębsza wzajemna współpraca, tym bardziej dotykają one w równym stopniu także tych, którzy je nakładają. Więc nie wiadomo, czy będzie zgoda polityczna na podjęcie takiej uciążliwej decyzji. Na sankcje tzw. ogólne, czyli wymierzone na poziomie ONZ, jak np. wobec Iranu, nie ma szans z powodu rosyjskiego prawa weta.

A czym jest procedura „uniting for peace”, o której mówi część ekspertów?

– „Zjednoczeni dla pokoju” to procedura zastosowana po raz pierwszy w trakcie wojny koreańskiej w 1950 r., w sytuacji gdy Rada Bezpieczeństwa nie była w stanie podjąć decyzji dla utrzymania światowego pokoju i bezpieczeństwa, co jest jej głównym zadaniem według Karty Narodów Zjednoczonych. Jeżeli ze względu na weto jednego z mocarstw doszło do sparaliżowania Rady Bezpieczeństwa, to ta odpowiedzialność w pewnym zakresie jest cedowana na Zgromadzenie Ogólne. Może ono podjąć rezolucję w zastępstwie Rady Bezpieczeństwa. Jednak nie ma ona takiej mocy jak rezolucja Rady Bezpieczeństwa. To są rezolucje deklaratoryjne, czyli niewiążące. Nie lekceważyłbym jednak ich znaczenia. Od 1950 r. skorzystano z tej procedury tylko 10 razy, np. w przypadku sowieckiej interwencji na Węgrzech (1956) czy okupacji Namibii przez RPA (1981).

Dziękuję za rozmowę.


Piotr Falkowski

za:www.naszdziennik.pl/swiat/71634,anszlus-krymu.html


***

Niezmienna twarz Rosji

Dziś Rosja śmieje się całemu światu w twarz. „Delegacja ukraińska nie chce przylecieć na rozmowy? Do Smoleńska, na przykład. Pogoda dobra. Mgła”– taki wpis zamieścił na Twitterze Antoni Korobkow-Zemlianskij. To człowiek bliski Putinowi, jeden z członków powołanej w 2005 roku Federalnej Izby Społecznej, której celem jest, jak głosi ustawa Dumy, „współdziałanie obywateli Federacji Rosyjskiej z organami samorządu lokalnego w celu uwzględniania potrzeb i interesów obywateli Federacji Rosyjskiej” dla m.in. „zapewnienia bezpieczeństwa narodowego”.

Wpis zniknął szybko, ale był dostępny tak długo, by przeczytali go i Polacy, i Ukraińcy. Niby szczególik, ale ważny. Mogą sobie prezydent i premier III RP pokrzykiwać, że agresja, że łamanie prawa międzynarodowego, że sankcje, że umacniamy wschodnią granicę (choć nie mamy czym). Tymczasem Rosja otwarcie szydzi: „Ukraińcy, lećcie do Smoleńska…”.

„Za Majdanem stoją Polacy”


Tak to właśnie przy okazji agresji wobec Ukrainy i Krymu Moskwa wciąga w orbitę konfliktu Polskę. „Zaproszenie” na Twitterze, drwiące ze śmierci członków polskiej delegacji na obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej na smoleńskim lotnisku w 2010 roku, wpisuje się w propagandową falę ataków na nasz kraj. Od początku marca Putin i związane z nim media głównego nurtu powtarzają, że za plecami ludzi z Majdanu stała Polska. Na konferencji prasowej Putin ogłosił, że Polacy „szkolili ukraińskich terrorystów” z Kijowa. „Przygotowywano ich w specjalnych bazach na sąsiednich terytoriach na Litwie i w Polsce, ale również na samej Ukrainie. Trenowali ich przez dłuższy czas instruktorzy, działali w sposób zorganizowany, dysponowali dobrymi środkami łączności. Operowali jak specnaz” – powiedział.

Kilka dni później tę samą informację powtórzyła telewizja państwowa Rossija, powołując się na byłego szefa Służby Bezpieczeństwa Ukrainy z czasów Janukowycza, Ołeksandra Jakymenkę, który zapadł się pod ziemię wraz ze swoim mocodawcą jeszcze pod koniec lutego. Kiedy i gdzie dziennikarze rosyjscy spotkali się z Jakymenką – nie podano. Jakymenko posunął się do insynuacji, że w czasie wydarzeń w Kijowie „rozkazy wydawano albo z Ambasady USA albo z Ambasady Unii Europejskiej” i wymienił z nazwiska Jana Tombińskiego, „obywatela Polski”, obecnie ambasadora UE na Ukrainie. Padły mocne sformułowania: „USA wybrały Polskę na pośrednika w ukraińskim przewrocie”, „Rola Polski w tym, że doszło do przewrotu wojskowego, była nieoceniona”, „Polska we śnie i na jawie chce odbudować swoje pozycje, chce odbudować dawną Rzeczpospolitą”.

Nowe kłamstwo katyńskie i rosyjskie manewry

Niepodobna uznać za przypadkowe ostatnie wypowiedzi Rosji na temat zbrodni katyńskiej. „Komsomolskaja Prawda”, tuba propagandowa Władimira Putina, zaprzeczyła 12 marca faktom potwierdzonym przez Rosję na początku lat 90., za prezydentury Borysa Jelcyna. NKWD nie wymordowało wiosną 1940 roku z rozkazu Stalina ponad 22 tysięcy polskich oficerów – twierdzi gazeta. Nic to, że strona polska dostała od Jelcyna kopię dokumentu podpisanego przez członków politbiura WKP(b), w którym Beria proponuje rozstrzelanie jeńców wojennych z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie oraz cywilów i wojskowych z więzień na wschodnich ziemiach II RP, okupowanych przez Sowiety po 17 września 1939 roku; nieważne, że znana jest szeroka dokumentacja tej zbrodni, a nawet nazwiska wielu katów. Po tej rewelacji gazeta koncentruje się na Miednoje, miejscu pochówku ponad sześciu tysięcy oficerów, głównie KOP-u, Policji Państwowej i żandarmerii z obozu ostaszkowskiego, wymordowanych w ówczesnym Kalininie (dzisiaj Twer) i konstatuje: „Czas uznać Miednoje za skonstruowany z talentem polityczny mit”.

Na Polskim Cmentarzu Wojennym w Miednoje, otwartym w 2000 roku, spoczywają, według gazety, „radzieccy wrogowie narodu”, krasnoarmiejcy zmarli w czasie II wojny światowej w okolicznych szpitalach i najwyżej 300 obywateli II RP z obozu w Ostaszkowie. „Komsomolskaja Prawda” zarzuca Polakom, że podczas ekshumacji prowadzonej w 1991 roku podrzucili przedmioty przywiezione z Warszawy, żeby udowodnić, że są tam pochowani Polacy rozstrzelani w 1940 roku, w tym „doskonale zachowaną gazetę z maja 1940 roku”.

Ten sam dziennik wsławił się w ostatnich latach podawaniem różnych wersji wydarzeń, zawsze kłamliwych. Raz negował sowiecką odpowiedzialność za zbrodnię katyńską i wskrzeszał wersję z czasów komunistycznych, według której Polaków wymordowali Niemcy w 1941 roku, kiedy indziej twierdził, że zamordowani na mocy decyzji politbiura WKP(b) nie byli oficerami, a „strażnikami więziennymi, którzy splamili się unicestwieniem jeńców-czerwonoarmistów w latach 1920-1921”.

Słowom towarzyszą czyny, by wspomnieć bodaj manewry urządzane od 2009 roku, a wśród nich te pod kryptonimem „Zapad 2009” i „Zapad 2013”, podczas których ćwiczono symulowany atak nuklearny na Polskę, stłumienie powstania mniejszości polskiej na Białorusi, napaść na państwa bałtyckie. Ostatnio, już podczas krwawych wydarzeń na Ukrainie, w obwodzie królewieckim (kaliningradzkim) Flota Bałtycka wyszła w morze – zaczęły się niezapowiedziane ćwiczenia. Od 15 marca trwa – jak podaje ministerstwo obrony Białorusi – „drugi etap sprawdzania gotowości bojowej sił zbrojnych kraju i regionalnego systemu obrony powietrznej Rosji i Białorusi”.


Odbudować „naród radziecki”


Putin podnosi rękę na Ukrainę „w obronie Rosjan” przed „faszystami” z Kijowa, a Zachód przeciera oczy ze zdumienia i grzmi oburzony, powtarzając jak mantrę zapowiedzi sankcji ekonomicznych. Zupełnie jak w scenie operowej, kiedy chór śpiewa: „Ach, śpieszmy się, śpieszmy”, i ani drgnie z miejsca. Taką właśnie operową konwencję przyjął Zachód wobec rosyjskiego zagrożenia. Pogrozi, podeśle kilkanaście samolotów do Polski i na Litwę, przeprowadzi „rozmowy dyplomatyczne”… Co się stanie, gdy Krym nie zaspokoi apetytów Moskwy? Nadejdzie kolej na ostateczną rozprawę z Ukrainą. A potem, by zacytować powracające wciąż jak echo słowa Lecha Kaczyńskiego, „państwa bałtyckie, a później może i czas na Polskę”.

Co jeszcze musi się wydarzyć, by stało się jasne, że celem Rosji jest podbój? Zachód wierzył przez lata, że epoka wojen klasycznych przeminęła, że Moskwa ma „inne instrumenty” do zdobywania wpływów. Mówiono wiele i z przekonaniem o ekonomicznej ekspansji, która istotnie postępowała w sposób widoczny, zakładając, że to Putinowi wystarczy. Po co miałby rozpętywać konflikt grożący wybuchem zbrojnym, skoro może osiągnąć to samo, nie zajmując cudzych terytoriów?

Wypowiedź Putina z 2004 roku, że upadek Związku Sowieckiego był „ogólnonarodową tragedią”, wzmocniona rok później słowami: „rozpad ZSRR był największą tragedią XX wieku”, nie dała Zachodowi do myślenia – obie potraktowano jako część kampanii propagandowej na użytek Rosjan. A gdy w 2012 roku przekonywał: „W czasach radzieckich robiono wiele niedobrych rzeczy, lecz i dużo dobrego wymyślono. Na przykład było takie określenie – naród radziecki, nowa wspólnota historyczna”, i uznał, że byłoby świetnie, gdyby ktoś zaproponował „coś podobnego w nowych warunkach”, bo „termin ’naród radziecki’ był czynnikiem silnie konsolidującym”, komentowano jego wystąpienie jako wyraz „nostalgii za czasami potęgi”. Politykom zachodnim nie zapaliła się w głowach czerwona lampka ostrzegawcza – wygodniej im było pomijać nie tylko sygnały, lecz i otwarte zapowiedzi imperialnych poczynań Kremla.

Zachód nie chciał wiedzieć

Nie pamiętano, bo nie chciano pamiętać, że dawny pułkownik KGB swoją drogę na Kreml usłał trupami. Do sierpnia 1999 roku był szefem Federalnej Służby Bezpieczeństwa, kontynuatorki KGB i NKWD. To jego ludzie zorganizowali jesienią 1999 roku, gdy był już premierem, operację „Hiroszima”: serię zamachów bombowych w Dagestanie, Moskwie i Wołgodońsku. W powietrze wylatywały bloki mieszkalne, ginęło setki obywateli rosyjskich – a wszystko po to, by stary kagiebista mógł zdestabilizować wewnętrzną sytuację w Rosji, zrzucić winę za ofiary na Czeczeńców i wysłać przeciwko nim czołgi.

A prawda była znana m.in. dzięki Aleksandrowi Litwinience, funkcjonariuszowi FSB, który przeprowadził na własną rękę śledztwo. Za swój upór w dociekaniu prawdy zapłacił śmiercią, bo choć jego ucieczka do Wielkiej Brytanii w 2001 roku się powiodła, zmarł w 2006 roku napromieniowany przez rosyjskie służby radioaktywnym polonem. Głosu człowieka, który zdemaskował putinowskie metody, nikt nie chciał słuchać. A nawet jeśli służby zachodnie zdawały sobie sprawę, że na czele Rosji stanął bandyta – co mogło z tego wyniknąć przy całkowitej bierności polityków i społeczeństw?

Putin nie jest przywódcą sowieckim w stylu Chruszczowa, nie wali butem ze złości na Zgromadzeniu Ogólnym Narodów Zjednoczonych. Zbudował swój wizerunek człowieka silnego, a przy tym wrażliwego: rzekę syberyjską wpław przepłynie, ale i uśpionego tygrysa za uchem podrapie. W 2011 roku zaproszone przez niego do Sankt Petersburga na koncert charytatywny gwiazdy Hollywood, m.in. Sharon Stone, Alain Delon, Monica Bellucci i Mickey Rourke, nie posiadały się z zachwytu, gdy zaśpiewał dla nich piosenkę „Blueberry Hill”.

Teraz świat krzyczy, że to bandyta. Czy wcześniej był ślepy? Nie – po prostu robił z Rosją, postrzeganą jako stabilny partner, interesy idące w setki miliardów dolarów. Także Ukraina była dla Unii Europejskiej kąskiem wartym połknięcia. Politycy zachodni muszą się poza tym liczyć z własnym elektoratem, który odkrył „nowe” oblicze Rosji – dla nas stare i niezmienne od wieków.

Nagle wszystko się rozsypało… Przez tego „złego” Putina, który przedzierzgnął się nagle z doktora Jekylla w pana Hyde’a.

Anna Zechenter

za: http://www.naszdziennik.pl/mysl/71775.html

***

Militarna despocja orientalna

Po aneksji Krymu i Sewastopola przez Rosję najważniejsze dziś pytanie brzmi: czy Władimir Putin pójdzie dalej, zajmując kolejne części wschodniej i południowej Ukrainy, a jeśli się powstrzyma, to na jak długo? To, co usłyszeliśmy od Putina we wtorek (18 bm.), w dniu oficjalnego przejęcia Krymu i Sewastopola przez Rosję, nie daje żadnych złudzeń co do jej dalszej imperialnej polityki. Rosja Putina już parę lat temu zanegowała traktat wersalski, w wyniku którego powstały nowe państwa Europy Środkowej i kraje bałtyckie. Uznała rozpad Związku Radzieckiego za największą geopolityczną tragedię XX wieku, stworzyła nową doktrynę wojenną umożliwiającą militarną ingerencję w krajach, w których mieszkają Rosjanie, zapewniła sobie prawo użycia broni nuklearnej także w lokalnych konfliktach.

Rosja Putina najlepiej by się czuła w realiach traktatu wiedeńskiego z 1815 roku, tuż po przegranej Napoleona i wejściu wojsk rosyjskich do Paryża, wówczas gdy ustanowiono tzw. Święte Przymierze, czyli związek Rosji, Prus, Austrii i Burbonów, czy wówczas gdy ponownie podzieliła się z Prusami i Austrią terenami dawnej Rzeczypospolitej. Ale czułaby się równie dobrze, gdyby mogła cofnąć się do czasów, kiedy Rzeczpospolita nie istniała na mapie świata. Bo jeżeli Krym, zdaniem Putina, był zawsze rosyjski, to Polska mogłaby pozostać jak dawniej częścią Rosji, przynajmniej ta jej część, która w 1795 roku, w wyniku trzeciego rozbioru Polski, po abdykacji króla Stanisława Augusta Poniatowskiego złożonej na ręce carycy Katarzyny II Wielkiej przypadła Rosji. Wówczas to Rosja wkroczyła do wielkiej polityki europejskiej, a zajęty po wojnie rosyjsko-tureckiej Krym po raz pierwszy oczyściła gruntownie z etnicznej ludności tatarskiej, zawsze dominującej na tym półwyspie.

Profesor Feliks Koneczny w swoich „Dziejach Rosji”, podsumowując panowanie Katarzyny Wielkiej, pisze, że „ustrój cesarstwa rosyjskiego miał pozostać taki sam jak za najpełniejszych czasów moskiewskich: militarna despocja orientalna; takie zaś państwo istnieć może tylko przy podbojach, a gdy przestanie czynić zabory, musi runąć”.

Rosjanin Putin, spadkobierca Waregów, dostrzegł nawet jeszcze starsze odniesienia historyczne wielkiej Rosji do Ukrainy i Krymu. Przypomniał chrzest Rusi i Chersonez, antyczne miasto, dziś w granicach Sewastopola, gdzie kniaź Włodzimierz Wielki w 988 roku przyjmował chrzest. W tym mieście jeszcze rok temu Putin i Janukowycz świętowali wspólnie 1025. rocznicę chrztu Rusi. Odbyła się parada wojsk rosyjskich i ukraińskich określona przez Putina jako symbol „mocy przyjaźni dwóch flot i wierności tradycjom przodków”. Dziś, po przejęciu Krymu przez Rosję, 25 tysięcy żołnierzy ukraińskich na półwyspie otoczonych jest w swoich jednostkach przez nieznane nikomu, w tym oczywiście i Rosji, „siły samoobrony”.

Putin nie „stracił kontaktu z rzeczywistością”, jak wyraziła się o nim kanclerz Angela Merkel. W jego wystąpieniu będącym krytyką NATO i Zachodu, który zachowuje się „brutalnie, nieodpowiedzialnie i nieprofesjonalne”, tylko jeden kraj został szczególnie wyróżniony – Niemcy. Przypominając Niemcom wspaniałomyślną zgodę Rosji na połączenie się dwóch państw niemieckich, Putin robi oko do dawnego strażnika Świętego Przymierza. Od lat polityka Rosji ma na celu wbicie klina między państwa zachodnie a USA, czyli NATO. Rosja chce rządzić jak dawniej, za czasów Związku Radzieckiego, ale do tego potrzebna jest choćby milcząca zgoda Niemiec. Po to były te wszystkie strategiczne inwestycje niemiecko-rosyjskie w sektorze energetycznym i zbrojeniowym. W ten sposób łatwiej jest dzielić Unię Europejską.

W dniu rosyjskiej aneksji Krymu gościł w Polsce wiceprezydent USA Joe Biden. Zobowiązania wynikające z artykułu 5 NATO uznał za „nienaruszalne” i „żelazne”. Ale powiedzmy sobie szczerze: dopóki Rosją rządzi Putin, wciąż aktualny pozostaje moskalik Rajnolda Suchodolskiego z czasów Powstania Listopadowego: „Kto powiedział, że Moskale/ są to bracia dla Lechitów,/ Temu pierwszy w łeb wypalę/ przed kościołem Karmelitów”.


Wojciech Reszczyński

http://www.naszdziennik.pl/mysl-felieton/71938,militarna-despocja-orientalna.html