Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje polecane

Być dziennikarzem w antykatolickim kraju

Fragmenty wykładu wygłoszonego podczas II Międzynarodowego Kongresu "Media katolickie na świecie i w Polsce - szanse i zagrożenia", który odbył się w dniach 21-22 listopada br. w WSKSiM w Toruniu przez Dr Williama Oddie, dziennikarza "The Catholic Herald", byłego dziennikarza "The Daily Telegraph", "Sunday Times", Wielka Brytania..

Rozpocznę od wyjaśnienia tytułu mojego wystąpienia. Podjąłem się realizacji tematu, który brzmi: "Być dziennikarzem w antykatolickim kraju". Może on wywołać pewne zakłopotanie: Anglia uchodzi bowiem za państwo raczej tolerancyjne niż nietolerancyjne. Nie jesteśmy podobni do Francji, gdzie prezydent Nicolas Sarkozy opowiedział się we francuskim parlamencie za zakazem publicznego zakrywania twarzy przez muzułmanki, potępiając burkę jako "oznakę poniżenia, która kobiety, pozbawione całkowicie swojej tożsamości, odcina od życia publicznego". Żaden angielski polityk nie ośmieliłby się powiedzieć czegoś podobnego; stąd coraz częściej spotyka się burki i nikaby na ulicach Londynu i wielu głównych miast Anglii. Większość Anglików z pewnością wolałaby myśleć, że jest tak z uwagi na wysoki stopień ich tolerancji religijnej. Biorąc pod uwagę katolików, woleliby oczywiście myśleć, jakkolwiek ciemni i przesądni jesteśmy w ich oczach, że mimo wszystko broniliby do końca ich praw do praktykowania religii. Cóż więc mam na myśli, nazywając Anglię antykatolickim krajem?

Proszę mi pozwolić rozpocząć od konkretnego obrazu: od niedawnej wizyty relikwii św. Teresy z Lisieux w Anglii - wydarzenia, które dobitnie ilustruje przeogromną przepaść istniejącą w Anglii pomiędzy katolikami i niemal wszystkimi pozostałymi. Oto jakim echem to wydarzenie odbiło się na łamach tygodnika "The Catholic Herald" z 25 września:
"Tysiące katolików zgromadziły się, aby uczcić relikwie św. Teresy z Lisieux, które od ubiegłego tygodnia pielgrzymują po Anglii i Walii. Relikwie, przywiezione do Wielkiej Brytanii tunelem pod kanałem La Manche, od czasu rozpoczęcia swojej podróży przyciągnęły ponad 20 tysięcy pielgrzymów. Na ich pierwszy postój w katedrze św. Jana Ewangelisty w Portsmouth przybyło ponad 4,5 tysiąca wiernych. Biskup Crispian Hollis z Portsmouth powiedział, że ta wizyta jest jedną z najwspanialszych chwil jego urzędowania w diecezji. Powiedział: 'Przez lata istnienia naszej diecezji i naszej katedry w Portsmouth byliśmy świadkami wielu podniosłych chwil i wydarzeń. Jednak z uwagi na głębię modlitwy i autentyczną pobożność, wątpię czy którekolwiek z nich dorównuje temu, czego doświadczamy podczas wizyty św. Teresy w katedrze'".
A oto, dla kontrastu, co napisał jeden z najbardziej znanych dziennikarzy brytyjskich, Matthew Parris, prowadzący własną kolumnę w "The Times", w jednym z najbardziej wpływowych czasopism w Anglii:
"Gdybym wierzył w Boga, to dziękowałbym Mu teraz za znak, który od Niego otrzymałem. We wczorajszej prasie opisano historię, która na nowo rozpaliła mój ateizm.
Właśnie wtedy, gdy moja niewiara zaczęła podupadać - nie z powodu braku pewności, lecz ze znudzenia... - pojawia się reportaż, który budzi mój gniew. Relikwie św. Teresy z Lisieux, dziewiętnastowiecznej zakonnicy katolickiej, przybyły do Wielkiej Brytanii z miesięczną wizytą.
A my co? A my piszemy o tym w du chu śmiertelnej powagi, zamiast przyznać właściwe mu miejsce w lekkich czasopismach wśród wiadomości ze świata osobliwości. 'Organizatorzy piszą, że przybycie szkatuły zawierającej fragmenty kości jej uda i stopy, przyciągnęły setki tysięcy pielgrzymów'. Przepraszam bardzo: 'pielgrzymów' czy raczej 'ofiar oszustwa'? Czy wyważona wypowiedź wymaga neutralności nawet wobec niedorzeczności?... relikwie te sprawiły cud: odnowiły we mnie głębokie przekonanie, że my, niewierzący, musimy odczuć gniew, nadstawić głowę, podnieść krzyk. Na litość Boską, brytyjscy ateiści pozamykani w swoich gabinetach, wyjdźcie na zewnątrz! Nie miejcie 'respektu' dla tej niebotycznej głupoty! Nie pozwólcie, aby szaleństwa wierzących w ten sposób mniejszości rozwijały się poza zasięgiem naszego widzenia! Nie pozwólcie naszym politykom kłaniać się w pas szaleńcom! Przerwijcie ten żenujący bełkot swojego 'nie wiem' na temat religii i wykrzyczcie, że wiemy bardzo dobrze! Że religia prawdą nie jest!".
Matthew Parris nie był osamotniony. Oto utrzymana w podobnym stylu wypowiedź Minette Marrin z "The Sunday Times":
"[...] nadchodzi czas, kiedy nawet pokojowo nastawiony agnostyk odczuwa narastające oburzenie. Dla mnie taki czas nadszedł w ubiegłym tygodniu, wraz z wiadomością, że [rząd] uznał za stosowne wprowadzenie kości Małego Kwiatka do więzienia Wormwood Scrubs. To się niemal nie mieści w głowie. Wyrażając bowiem na to zgodę, z zachowaniem stosownej procedury i należnym rozpatrzeniu przez administrację, rząd przyznaje prawo do szacunku dla tego rodzaju relikwii. W ten sposób otwiera on na oścież bramy życia publicznego dla wszelkiego rodzaju fetyszy, jakie poszczególne grupy religijne uważają za część swego życia duchowego. [...] Podniesienie do takiej godności Małego Kwiatka dało mi do zrozumienia, że mamy w tym kraju raczej zbyt wiele tolerancji religijnej. Prawda jest taka, że wiele religii - być może większość - posiada pewne doktryny i wierzenia, które nie są jedynie irracjonalne, ale czasem groźne i nie do przyjęcia. [...] Niektóre religie promują rzeczy niedopuszczalne, podczas gdy inne wprowadzają w obieg fałszywe nadzieje".

Katolicy na stos
Zarówno Parris, jak i Marrin piszą jako agnostycy lub ateiści, którzy po prostu jednoznacznie występują przeciw wszystkim religiom, jednak można mieć pewną wątpliwość, czy częścią ich rozgniewania nie jest jakaś szczególna wrogość do katolicyzmu. Jest bowiem coś w samym katolicyzmie, co wydaje się po prostu nieangielskie. Być katolikiem w Anglii, to być częścią pewnej historycznej wspólnoty, która w przeszłości była postrzegana jako nielojalna, a nawet zdradziecka. Są także tego jasne powody. Od 1570 roku, kiedy to Papież Pius V podjął fatalną próbę nakłonienia katolickich poddanych do powstania przeciwko ich protestanckiej królowej Elżbiecie I, aż do współczesności, katolicy w Anglii są albo aktywnie prześladowani, albo - co najmniej - poniżani. Kiedy na przykład, rozeszła się pogłoska, że Tony Blair jako premier, zastanawia się nad przejściem na katolicyzm, zaczęto poważnie spekulować na łamach prasy, że rzymski katolik w randze pierwszego ministra królowej mógłby naruszać postanowienia brytyjskiej konstytucji. I faktycznie było tak, że formalna konwersja Tony'ego Blaira miała miejsce dopiero po złożeniu przez niego urzędu premiera (chociaż warto zauważyć, że na Mszę Świętą chodził ze swoją małżonką przez wiele lat). W rzeczywistości brytyjska konstytucja nie jest przeciwna powołaniu katolika na fotel premiera jednak sugerowanie, że mogłoby tak być, nie jest tak szalone, jakby się wydawało. Poza tym do XIX wieku katolik nie mógł być członkiem parlamentu; katolik nie mógł zostać głową państwa, a gdyby brytyjski król lub królowa chcieli poślubić katolika, byliby zmuszeni abdykować. Monarcha może poślubić muzułmanina lub buddystę, ale nie katolika. Oficjalnie królowa brytyjska jest nadal głową Kościoła anglikańskiego - Kościoła, który ma 39 artykułów wiary, a jeden z nich stanowczo stwierdza nie tylko, że Kościół rzymskokatolicki błądzi, lecz także, że Biskup Rzymu nie ma żadnej jurysdykcji na terenie Anglii. Kiedy w XIX wieku Papież Pius IX ustanowił hierarchię katolicką w Anglii tak, że po raz pierwszy od czasów reformacji na nowo pojawiły się katolickie diecezje ze swoimi biskupami, wówczas jego działanie zostało potępione na łamach czasopisma "The Times" jako "papieska agresja". Ówczesny premier, lord John Russell, obiecał podjąć odpowiednie kroki. "Żaden obcy książę czy możnowładca - jak oświadczył - nie będzie bezkarnie zakuwał w kajdany narodu, który tak długo i wspaniale dochodził swoich praw do wolności cywilnej, politycznej, religijnej oraz wolności opinii", która obejmuje każdego z wyjątkiem katolików. W całym kraju rzecznicy protestantyzmu oskarżali papiestwo i jego ostatnie występki, używając języka, który przypominał ten z XVI wieku. Zostały też publicznie spalone wizerunki Papieża i kardynała Wisemana, nowo mianowanego arcybiskupa Westminsteru. Na pamiątkę tego dnia, 5 listopada każdego roku, kukła Papieża jest palona na ogromnym stosie w stolicy hrabstwa Lewes na południu Anglii, cichej i tolerancyjnej miejscowości, jakich wiele w całym królestwie.
Wszystko to prowadzi oczywiście do wielce paradoksalnej sytuacji katolików. Mówiąc o niej, Anglicy uważają i rzeczywiście wierzą w to, że są nie tylko tolerancyjni względem katolików, lecz także przyjaźni wobec nich. Kiedy w 1982 roku Papież Jan Paweł II przyjechał do Wielkiej Brytanii, spotkał się z naprawdę ciepłym przyjęciem ze strony świeckiej prasy, a podczas pobytu w Pałacu Buckingham u królowej został przyjęty ze wszelkimi honorami należnymi głowie państwa. Opuszczał Anglię w aurze popularności, która utrzymywała się jeszcze przez pewien czas, tzn. do czasu, kiedy okazało się, że jest on skłonny bronić nauczania Kościoła rzymskokatolickiego nawet bardziej niż jego poprzednicy.
Kiedy wyszło to na jaw, miały miejsce dwa wydarzenia. Najpierw świecka prasa, przy akompaniamencie BBC, na powrót zajęła wrogą postawę wobec katolickiego nauczania na temat kontroli urodzeń, aborcji, rozwodów i innych zagadnień moralnych, jak również wobec Papieża Jana Pawła II, w szczególności za to, iż okazał się on "reakcjonistą", podobnie jak wszyscy jego poprzednicy. Z wyjątkiem Papieża Jana XXIII, który stał się dla niekatolików ideałem Papieża, który "przewietrzył" zapleśniałe korytarze Watykanu, który nie opublikował "Humanae vitae" i który taktownie odszedł z tego świata, zanim mogłoby się okazać, że on także był obrońcą katolickiej tradycji w ogóle, a zwłaszcza katolickiego nauczania moralnego.

"Alternatywne magisterium"
Wśród mieszkańców Anglii nie tylko niekatolicy stali się wrogami Jana Pawła II. Byli nimi również ci katolicy, którzy stali się krytykami autorytetu papieskiego. W tego typu gremiach normą stało się mówienie, że Papież nie reprezentuje tego, co najlepsze we współczesnej myśli katolickiej, podobnie, jak i Magisterium oparte na nauczaniu Papieża. Istniało z kolei coś, co określano mianem "alternatywnego magisterium", bazującego na twórczości takich teologów, jak Edward Schillebeexck, który kwestionował zmartwychwstanie Chrystusa jako obiektywny fakt, czy Hans Küng, który odrzucił nie tylko papieską nieomylność, lecz przy okazji niemal każde inne specyficznie katolickie nauczanie. Ten sposób myślenia był reprezentowany w Anglii przez liberalny tygodnik katolicki "The Tablet", a katolicy tego rodzaju byli prezentowani w świeckiej prasie jako tacy, jakimi katolicy być powinni: nowocześni i inteligentni; jako ci, którzy są niemal tak samo intelektualnie akceptowani jak prawdziwi agnostycy - w przeciwieństwie do tych katolików, którzy nadal uznają autorytet Papieża Jana Pawła II, którego przedstawiano jako swego rodzaju relikt przeszłości, uwięziony w bloku sowieckim i dlatego odcięty od nowoczesnej myśli. Jak to możliwe - argumentowano - aby ktoś żyjący pod kontrolą Związku Sowieckiego faktycznie dotrzymywał kroku najnowszej myśli katolickiej, z dala od Zachodu i jego daleko posuniętych i wyrafinowanych osiągnięć intelektualnych. Oto, na przykład, co na temat Papieża z Polski napisał na początku lat 90. były jezuita, Peter Hebblethwaite, niezwykle popularny angielski komentator spraw watykańskich, regularnie publikujący na łamach tygodnika "The Tablet":
"Można by sądzić, że Jan Paweł II naucza z perspektywy swego przebywania na Zachodzie, czy tym bardziej swego podróżowania po całym świecie; że mógł spędzić nad zrozumieniem nas wszystkich tak wiele czasu, jak my go spędziliśmy, próbując zrozumieć jego nauczanie. Może być tak, że jego opatrznościowa rola polega na przetestowaniu konserwatywnej hipotezy do granic jej wytrzymałości. Na konklawe, które go wybrało, możliwy był argument, że Kościół potrzebuje silnej ręki przy sterze. Na przyszłym konklawe taki argument nie załatwi sprawy: opcja konserwatywna zostanie poddana próbie i bardzo możliwe, że okaże się bezsilna. W życiu duchowym każdy doświadcza porażki. Ziarno wpada w glebę i umiera. Jednak ta będzie wspaniałą heroiczną klęską na kosmiczną skalę, w typowo polskim stylu".
Rok czy dwa lata później, w małej restauracji w pobliżu placu św. Piotra w Rzymie, ten sam pisarz wypowiedział się dla "Catholic World Report", zauważając że: "Nic z tego, co zrobił [Jan Paweł II], nie przetrwa jego samego. Ani Katechizm, ani 'Veritatis splendor', ani dokument w sprawie święcenia kobiet. [...] Nowy człowiek usunie na bok wszystko, co uczynił Jan Paweł II i rozpocznie [...] od nowa".
No cóż, Peter Hebblethwaite nie miał racji: okazało się, że ten "nowy człowiek" jest bliskim współpracownikiem Jana Pawła II i miał swój udział we wszystkich swoich dokonaniach; niczego nie usunął na bok ani nie rozpoczął od nowa. W czasie bowiem, gdy Ojciec Święty umierał, nastąpiła rewolucyjna zmiana w sposobie patrzenia na niego przez większość katolików na Zachodzie. Nie widziano w nim reakcyjnego Papieża, który dążył do obalenia osiągnięć zainaugurowanych przez Sobór Watykański II. Wręcz przeciwnie, zrozumiano wówczas, że to właśnie Jana Pawła II należy uznać za największego interpretatora i orędownika soboru.
Jezuicki teolog, kardynał Avery Dulles, wyraził to w następujących słowach: "Bardziej niż jakiemukolwiek innemu człowiekowi udało mu się wszechstronnie odnowić kontury katolickiej wiary w świetle Vaticanum Secundum i w relacji do posoborowych osiągnięć w Kościele i w świecie". O taką interpretację stoczono jednak prawdziwą batalię.

Być znakiem sprzeciwu
Temat mojego wystąpienia brzmi: "Być dziennikarzem katolickim w antykatolickim kraju", a zatem nie mogę nie mówić o moim własnym doświadczeniu, które składa się z dwóch części: doświadczenia w prasie katolickiej i w prasie świeckiej, najpierw jako niekatolika, a następnie jako człowieka nawróconego na katolicyzm. Jako katolickiemu dziennikarzowi publikującemu w prasie katolickiej było dla mnie jasne od samego początku, że swego rodzaju bitwę trzeba będzie stoczyć w samym Kościele. Odrzuciwszy bowiem protestanckie i świeckie wizje ludzkiego życia, wydało mi się czymś niezwykłym, że tak wielu moich biskupów zdaje się mieć quasi-świeckie i quasi-protestanckie poglądy niemal w każdej sprawie, i że w momencie, kiedy ja z wielką radością uznałem autorytet Biskupa Rzymu, to moi biskupi, z nielicznymi tylko wyjątkami, w poważnym stopniu lekceważą wszystko, co Papież mówi i robi.
Wyglądało to tak, jakby celowo nie korzystali oni z katolickiej tradycji po to, aby pokonać niechęć wobec siebie ze strony antykatolickiego społeczeństwa. Ich polityka ugłaskiwania niekatolickiego świata polegała na próbie zarekomendowania światu Kościoła jako takiego, który niewiele różni się od świata. Jan Paweł II uczył inaczej. Mocno podkreślał, że naszym powołaniem jest być właśnie znakiem sprzeciwu. Podczas uroczystego przemówienia w dniu swojej intronizacji powiedział do nas, że my, Kościół Boga, posiadamy wizję obejmującą wszystkie kultury - wizję, która jest w dodatku kulturą człowieka. Było to przemówienie, które nie tylko nadało ton jego pontyfikatowi, lecz także ukazało rozmiar jego umysłu i wielkość skali, w świetle której oceniał on możliwości Kościoła we współczesnym świecie: "Nie bójcie się przygarnąć Chrystusa i przyjąć Jego władzę, pomóżcie Papieżowi i wszystkim tym, którzy pragną służyć Chrystusowi, służyć człowiekowi i całej ludzkości. Nie bójcie się, otwórzcie, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi. Dla Jego zbawczej władzy otwórzcie granice państw, systemów ekonomicznych i politycznych, szerokie dziedziny kultury, cywilizacji, rozwoju! Nie bójcie się! Chrystus wie, co nosi w swoim wnętrzu człowiek. On jeden to wie!".
Byłem zdziwiony, że hierarchia mojego Kościoła sprawiała wrażenie całkowicie nieporuszonej tą wspaniałą wizją. Wtedy też zostałem wydawcą czasopisma "The Catholic Herald" i było dla mnie jasne, że muszę dokonać zmiany w polityce wydawniczej tego czasopisma, które teraz podlegało mojej kontroli - zmiany, która stawała się widoczna. Pierwszego dnia mojej pracy dyrektor naczelny gazety powiedział mi z wielką dumą o tym, jak wspierał jednego z moich poprzedników na fotelu wydawcy, gdy w latach 70. wszczął on bezpardonowy atak na wielką encyklikę Papieża Pawła VI "Humanae vitae". Było dla mnie jasne, że taka polityka musi ulec zmianie.
Wszystko w tamtych dniach, do późnych lat 90., było określone z uwagi na postawę wobec Papieża. Po wyborze na Następcę św. Piotra Jan Paweł II powiedział do zgromadzonych kardynałów, że jego pierwszym zadaniem i podstawowym obowiązkiem jest dopełnić proces wprowadzania w życie postanowień Soboru Watykańskiego II. Wiemy jednak, że nie wszyscy widzieli to w ten sposób. Deklaracja Papieża w sprawie wypełnienia decyzji Soboru została odnotowana, jednak wkrótce zaczęła wywoływać zamieszanie, zwłaszcza w szeregach osób oddanych zjawisku, szeroko znanemu w tamtym czasie pod nazwą "ducha Soboru". To, czego nikt nie mógłby zakwestionować, to szczery entuzjazm Papieża wobec Soboru, w którym brał udział. Wydaje się jednak jasne, iż przynajmniej niektórzy uważali, że tak naprawdę nie miał on najmniejszego pojęcia o tym, o co w tym Soborze chodzi. Ten wniosek był oparty na założeniu - często zupełnie otwarcie wyrażanym - że Vaticanum Secundum jest w dużej części prowincją zachodniej inteligencji katolickiej, której rozumienie Soboru było z konieczności głębsze i bardziej subtelne niż rozumienie niewykształconych dostojników Kościoła z Europy Wschodniej, takich jak były arcybiskup Krakowa, odciętych - tak jak on - przez długi czas od wyrafinowanego życia intelektualnego, które było udziałem teologów i dziennikarzy, takich jak Hans Küng i Peter Hebblethwaite, w tak wielkich intelektualnych centrach, jak Tybinga i Oksford. Trudność dla niektórych obserwatorów, używając słów Petera Hebblethwaite'a, polegała na tym, że chociaż Papież był zupełnie szczery, kiedy deklarował swoje dla nich oddanie, to mimo to - wypowiadając słowa "Sobór" czy "Vaticanum Secundum" - nie miał on na myśli tego, o czym myślała większość ludzi na Zachodzie.

Polskie doświadczenie
Tak wyglądała sytuacja, kiedy obejmowałem stanowisko wydawcy "The Catholic Herald". Była to postawa większości przedstawicieli angielskiej prasy katolickiej, w tym oczywiście tygodnika "The Tablet", do którego pisał Hebblethwaite, i - chociaż mniej ostro - "Heralda". Takie czasopisma popierały angielską hierarchię mniej lub bardziej automatycznie; lecz Papież był już innym zagadnieniem. Zdecydowałem się więc nadać tej polityce odwrotny kierunek; i niemal natychmiast rozpocząłem program zapoznawania moich czytelników z nowym sposobem spojrzenia na Papieża. Było to coraz bardziej możliwe, odkąd stało się już oczywiste, że nawet w świeckim świecie patrzenie na Papieża zaczęło się zmieniać po upadku Związku Sowieckiego i wyzwoleniu byłego wschodniego bloku sowieckiego, tej epokowej serii wydarzeń, do której Papież tak bardzo się przyczynił. (...)
Innymi słowy, fundamentalna różnica między liberalnym i ortodoksyjnym katolicyzmem nie polega na tym, że jeden jest zgodny z nauczaniem Kościoła, a drugi nie, lecz na tym, że ortodoksyjny katolik rozumie, iż istnieje fundamentalna różnica pomiędzy mądrością Boga a mądrością świata. Liberał uważa, że mądrość Boga i mądrość świata mogą równie dobrze być tą samą mądrością.
Podejrzewam, że to jest coś, co łatwiej zrozumieć w Polsce niż w Anglii. Właśnie to miałem na myśli, mówiąc o polskim wymiarze, który tu wspominam nie dlatego, że akurat jestem w Polsce, ale dlatego że w Anglii Kościół katolicki poznał ten polski wymiar poprzez ogromny wzrost polskiej imigracji, która w czasach, kiedy gospodarka brytyjska rosła w siłę, a polska - przeciwnie, przybyła w poszukiwaniu pracy. To spowodowało też pewne problemy w niektórych diecezjach katolickich.
Dlaczego akurat istnienie polskiej tożsamości wewnątrz Kościoła angielskiego ma powodować napięcie teraz, kiedy nie wywoływała go ona przez ponad sześćdziesiąt ostatnich lat, od czasu wielkiej imigracji Polaków do Anglii na początku drugiej wojny światowej, tego nie wyjaśnił. Faktem jest, że duszpasterz Polaków w Anglii i Walii wyraził się tak: "Chociaż drugie i trzecie pokolenie Polaków, którzy urodzili się tutaj, w pełni zintegrowało się z brytyjską społecznością, przyczyniając się do jej rozwoju na różny sposób, to oni [dzisiejsi imigranci] wciąż kochają i darzą wielkim szacunkiem swoje korzenie".
Co to znaczy? Podejrzewam, że chodzi o to, iż chociaż są oni w pełni zintegrowani z naszą świecką kulturą, to ciągle, gdzie tylko mogą, tam chodzą na Mszę św. w języku polskim. Dlaczego tak się dzieje? Czy dlatego że odkryli oni, że coś złego dzieje się z dominującą kulturą Kościoła angielskiego, i że powinni utrzymywać wobec niego, o ile to możliwe, bezpieczną odległość? Ale dlaczego tak jest? Z pewnością jest tak dlatego, że my w Anglii możemy nauczyć się czegoś od Polaków, którzy są wśród nas, którzy mogą okazać się pewną pomocą w regeneracji naszego, tak często pozbawionego ducha, angielskiego katolicyzmu. Ponieważ to, co Polacy zawsze rozumieją (co niewątpliwie wpisała w nich ich własna historia), polega na tym, że świecka kultura, każda kultura świecka, jest czymś, od czego ich wiara ich oddziela.
Jan Paweł II potwierdził, iż jest to prawdą nie tylko pod rządami komunistów; tak samo było to prawdą w warunkach względnie życzliwej zachodniej demokracji, jako że to materializm (czy to dialektyczny, czy inny) jest największym wrogiem wiary. Modernistyczny katolicyzm, który obejmuje wartości powszechnego altruizmu świeckiego, nie jest po prostu nieskuteczny, on zwyczajnie przyłączył się do wroga i niszczy prawdziwą wiarę wszędzie tam, gdzie dzisiaj jego wpływ zwycięża. Niszczy on wiarę, ponieważ zupełnie zapomina, że choć - używając słów Johna Henry'ego Newmana - musimy przyjąć prawdziwość i znaczenie tego, co świeckie, ponieważ świat jest obmyślony przez samego Boga, niemniej jednak ten uporządkowany świat, z całym swoim błogosławieństwem sensu i wiedzy, może doprowadzić nas do zaniedbania tych korzyści, które będą trwać, kiedy sam przeminie (...).
Wiele można by oczywiście dodać na temat problemów Kościoła katolickiego w Europie Zachodniej czy też w Stanach Zjednoczonych. W takim państwie jak Anglia, gdzie pracuje zaskakująco duża liczba dziennikarzy katolickich w świeckiej prasie, jest jeszcze inny problem, który poznałem, pisząc przez kilka lat do "The Daily Telegraph", gdzie komentowałem sprawy związane z życiem Kościoła. Dopóki byłem anglikańskim duchownym, dopóty uważano, że powinienem pisać, nawet bardzo krytycznie, o Kościele państwowym, Kościele anglikańskim. Kiedy zostałem katolikiem, musiałem niemal całkowicie zaniechać nie tylko wszelkiej krytyki Kościoła anglikańskiego, lecz także wszelkiego pisania o sprawach religijnych. Kiedy zostałem katolikiem, wymiar teologiczny moich prac dla świeckich gazet, takich jak "The Telegraph" czy "The Sunday Times", sprowadzał się do poziomu naturalnego prawa moralnego. Po moim nawróceniu nie pisałem już na tematy większości spraw Kościoła, lecz koncentrowałem się na zagadnieniach polityki społecznej, a zwłaszcza rodzinnej. Czyniłem to z perspektywy całkowicie katolickiej, chociaż - nie zdając sobie z tego sprawy - pracowałem w klimacie niezwykłego zainteresowania nauczaniem katolickim na takie tematy. Dwadzieścia lat temu atakowałem ówczesny rząd konserwatywny za prowadzenie polityki, która - jak uważałem - podkopywała rodzinę opartą na małżeństwie. W latach 80. i 90. zabiegałem więc na łamach "The Telegraph" i "Daily Mail" o wprowadzenie podatku i innych programów dla wsparcia rodzin opartych na małżeństwie, co w konsekwencji stało się jedną z najważniejszych obietnic wyborczych partii konserwatywnej, która w przyszłym roku niemal na pewno stworzy rząd.
Wiele można powiedzieć o tym, w jaki sposób ortodoksyjne nauczanie katolickie może być fundamentem powołania dziennikarza, nawet w historycznie antykatolickim kraju. Mój czas jednak dobiega końca. Musi więc wystarczyć, jeśli powiem, że jestem mocno przekonany, że katolik, każdy katolik, a nawet dziennikarz, nigdy nie będzie szczery wobec samego siebie, jeśli schlebia świeckim wartościom. Jeden z wybitnych duchownych anglikańskich wypowiedział kiedyś słynne słowa, że Kościół, który ożeni się z duchem czasów, zostanie wdowcem, kiedy ów czas przeminie. Jesteśmy bowiem znakiem sprzeciwu albo jesteśmy niczym.
Tłum. ks. dr Paweł Tarasiewicz


Śródtytuły pochodzą od redakcji.

za: Nasz Dziennik Sobota-Niedziela, 28-29 listopada 2009, Nr 279 (3600) Dział: Myśl jest bronią (kn)





Copyright © 2017. All Rights Reserved.