Publikacje polecane

Holokaust. Jedwabne. J.T. Gross - prawda i fałsze

„To nie nasze matki i nie nasi ojcowie odpowiadają za Holokaust”. Rząd przyjął projekt ustawy chroniącej dobre imię Polski

Używanie kłamliwych określeń w rodzaju „polskie obozy koncentracyjne”, „polskie obozy zagłady” czy „polskie obozy śmierci” ma być przestępstwem, za które grozi kara do trzech lat więzienia – głosi przygotowany przez Ministerstwo Sprawiedliwości projekt ustawy. IPN oraz organizacje pozarządowe będą wytaczać sprawcom antypolskich pomówień także procesy cywilne.


- Z całą powagą będziemy traktować znieważanie i pomawianie dobrego imienia Polski, ale i tych pokoleń Polaków, których szczególnie dotknęła tragedia i cierpienie spowodowane przez napaść Niemiec nazistowskich – powiedział we wtorek szef resortu sprawiedliwości Zbigniew Ziobro.


Większa niż dotychczas odpowiedzialność za wymierzone przeciwko naszemu państwu pomówienia wynikać będzie między innymi z nowych zapisów w ustawie o IPN. Odpowiedzialność karna grozić ma osobom publicznie i wbrew faktom przypisującym Narodowi Polskiemu udział, organizowanie, odpowiedzialność lub współodpowiedzialność za popełnienie zbrodni przez III Rzeszę niemiecką. Sprawcy takich czynów będą musieli liczyć się z karą grzywny lub pozbawienia wolności do trzech lat, a winowajcy nieumyślni – z grzywną bądź ograniczeniem wolności.


Inaczej niż dotychczas dochodzenie ochrony dobrego imienia Rzeczypospolitej Polskiej i Narodu Polskiego będzie mogło dokonywać się również na drodze cywilnej, na przykład wskutek pozwów IPN bądź organizacji społecznych.


- To nie nasze matki, nie nasi ojcowie odpowiadają za zbrodnię Holocaustu, która dokonała się za sprawą niemieckich i nazistowskich zbrodniarzy na terenie okupowanej Rzeczypospolitej. Naszym obowiązkiem jest bronić prawdy i godności tak Państwa Polskiego, jak i Narodu Polskiego, ale też naszych ojców, naszych matek, naszych dziadów – skomentował minister Ziobro.

za:www.pch24.pl/to-nie-nasze-matki-i-nie-nasi-ojcowie-odpowiadaja-za-holokaust--rzad-przyjal-projekt-ustawy-chroniacej-dobre-imie-polski,45348,i.html#ixzz4HWgEKrrI

***
Miesięcznik WPIS: Wstrząsające, nowe zeznania świadków z Jedwabnego: „To byli Niemcy!"

"Małe dzieci wrzucali do stodoły – na górę, przez głowę, żeby prędzej. Główny oddział Niemców stał przed stodołą. Wrzask był niesamowity. Okropny."

„Polacy słusznie byli dumni z oporu, jaki stawiali nazistowskim okupantom, ale faktycznie podczas wojny zabili więcej Żydów niż Niemców.” To napisał Żyd judzący przeciw Polsce po całym świecie, również nad Wisłą. Napisał to niecały rok temu w niemieckiej gazecie „Die Welt”, ku uciesze jej czytelników, potomków wpychających do komór gazowych i wrzucających do pieców przodków autora tej ohydnej tezy. Autor ten nazywa się Jan Tomasz Gross – a któżby inny. Przedstawia się jako wybitny historyk amerykański, choć w Ameryce prawie nikt go nie zna. Głos tego człowieka za to jest niezwykle uważnie słuchany w Polsce i co dziwniejsze jego tezy są podejmowane i upowszechniane nie tylko przez nierzetelnych publicystów lub marnych wydawców, ale także przez naukowców, historyków z tytułami.

Jak choćby przez pana Andrzeja Friszke, profesora historii najnowszej, któremu nie od dziś niebywałą trudność sprawia dostrzeżenie jakichś pozytywnych cech w narodzie polskim. Te negatywne opinie wypowiada oczywiście z potrzeby naukowej, broń Boże z jakiej niechęci do Polaków. Z tej samej naukowej potrzeby porównuje w żywiącej się minioną sławą gazecie „Rzeczpospolita” PiS do PRL-u oraz wyraża pogardę dla polskiego ludu, jak też optuje za proniemiecką polską polityką historyczną – wyraźnie za nią tęskni. Tylko tak dalej, panie profesorze! Ordery czekają – tym razem w Berlinie. Przede wszystkim w Berlinie, ponieważ pan Friszke posługując się autorytetem pana Grossa wziął w solidną obronę Niemców usiłując łagodzić ich obraz jako morderców Żydów, przerzucając winę rzecz jasna na Polaków. Przy okazji skopał nieżyjącego już prezesa IPN prof. Janusza Kurtykę i jeszcze mocniej dopiero co mianowanego dr. Jarosława Szarka, który ośmielił się mieć wątpliwości w kwestii mordu w Jedwabnem i jak wiemy zaproponował dokładne przebadanie tej sprawy. Nowy prezes oczywiście popełnił błąd, bo nie zaakceptował autorytetu Grossa, który raz na zawsze obwieścił, że Polacy to mordercy. Panie Jarosławie, panie doktorze, czy to naprawdę tak trudno zrozumieć?
Chcąc pomóc nowemu prezesowi IPN i oczywiście Czytelnikom pozwolę sobie zacytować zeznania świadków mordu w Jedwabne, ludzi dziś oczywiście starszych, mieszkających obecnie na drugim kontynencie. Odnalazł ich Wacław Kujbida i nagrał oraz spisał opowieści naocznych świadków tragicznych wydarzeń. Opublikowano je w miesięczniku „Wpis” (nr styczniowy z 2015 r.). Oto główne fragmenty:

„Hieronima Wilczewska nie wygląda na swoje 80 lat. Szczupła sylwetka, elegancka sukienka, siwe włosy upięte wysoko w kok z tyłu głowy. Zawsze w ręce albo gdzieś obok nieodłączny różaniec.
- Urodziłam się i mieszkałam obok Jedwabnego, we wsi Kucze Wielkie – zaczyna opowieść pani Hieronima. Stamtąd chodziłam w niedziele i na nauki przedkomunijne do kościoła; wtedy, w ten czwartek też przyszłam z Kucz do Jedwabnego. Kiedy wchodziliśmy do kościoła, nic specjalnego nie spostrzegliśmy. Dopiero kiedy wyszliśmy z niego, zobaczyliśmy, że pędzą tłum ludzi do stodoły. Był wielki krzyk i zamieszanie. Podbiegliśmy wszyscy za nimi. Jak to dzieci. Ciągle ich widzę. Ciągle słyszę ten ich krzyk w mojej głowie. Co dnia i na nowo. I codziennie się za nich modlę. (…)

- Stłoczonych pędzili ich tam krzykami, do tej stodoły. Do środka. Starszych popychano jednych na drugich, a dzieci, które zostawały na końcu, wrzucali na samą górę. Ot tak, brali za kark, za ramię i wrzucali na sam wierzch.

- Kto? Cywile czy umundurowani? – pytam.

- Niemcy – pewnie i bez chwili namysłu odpowiada pani Hieronima. – To byli Niemcy. Mieli mundury Gestapo. Czarne mundury.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to, co powiedziała pani Wilczewska, potwierdzało trop prowadzący do prawdziwych sprawców zbrodni. Wbrew powszechnemu mniemaniu w czasie II wojny czarne mundury nie były tylko w powszechnym użyciu SS, nosili je oficerowie i żołnierze tylko niektórych, specjalnych oddziałów, w tym Allgemeine SS, w tym Einsatzkommando SS Zichenau-Schröttersburg operujące na tych terenach pod dowództwem Hauptsturmführera SS Hermanna Schapera. O tym jednak ośmioletnie dziecko nie mogło wiedzieć. (…) Upewniam się, co do tych Niemców, pytając:

- I po jakiemu mówili?

- Po niemiecku. To byli Niemcy. Nawet twarzy nie mieli jak nasi ludzie. Jak Polacy. Wtedy, jak chciałam podać tym Żydom wody, to Niemiec szarpnął mnie, wrzeszcząc: „Raus, du verfluchte Scheisse!”, po niemiecku. Ale inny oficer podszedł do mnie i powiedział, ale nie po niemiecku, tylko po rosyjsku: „Przypatrzcie się teraz uważnie, co robimy. Bo jak skończymy to robić z Żydami, to to samo będziemy robić z wami, Polakami”. 

Dlaczego mówił po rosyjsku? Skąd się tam wziął Rosjanin w niemieckim mundurze? Trudno powiedzieć, ale wiadomo, że w latach 1939-1941 Gestapo ściśle współpracowało z NKWD w likwidacji podziemia i politycznej opozycji na terenach okupowanych przez Sowietów i przez Niemców.  (…)
- Jak już ich tam zagonili – wspomina dalej pani Hieronima -  to z takich długich karabinów zaczęli psikać na tę stodołę wodą. Jak to podpalili, to domyśliłam się potem, jak byłam starsza, że to musiała być benzyna, nie woda. Od razu się wszystko zajęło. Wkoło ten ogień tak poszedł… I ten krzyk tych ludzi w środku... Ten straszny krzyk! Ciągle to mam w uszach…
Starsza pani zaciska dłoń w dłoni. W jej opowieści wielokrotnie powraca tych kilka utrwalonych na zawsze w pamięci dziecka obrazów. I krzyk umierających, palonych żywcem ludzi. Wcześniej ośmioletnia dziewczynka chciała koniecznie podać wodę do picia ofiarom. Nie mogła, bo Niemcy ją odgonili - ta woda wraca również w opowieściach pani Wilczewskiej. Jako dziecko zapamiętała, że następnego dnia, po wygaśnięciu ognia i zawaleniu się resztek stodoły, niektóre z nadpalonych, nieludzko poparzonych ofiar jakimś cudem żyły jeszcze w tych popiołach, i że niemieckie oddziały otaczały kordonem to drgające w agonii ludzkie pogorzelisko, nie pozwalając do samego końca zbliżyć się tam nikomu. 

Pytam, czy ktoś przed nami nie próbował przeprowadzić z nią wywiadu. Było paru dziennikarzy. Zapisywali rozmowy, ale potem nigdy nic się nie ukazało. Dlaczego? Rozmawiamy o kamiennym pomniku, postawionym po wojnie przez mieszkańców w miejscu zbrodni. O tym, na którym napisano, że zbrodni dokonali Niemcy, a który - zniknął. Mówimy jeszcze o oszczerstwach zarzucających Polakom udział sprawczy, o absurdach tych kłamstw. Polacy w czasie szalejącego terroru niemieckiej okupacji nie mogli po prostu fizycznie poza kontrolą Niemców przeprowadzić na własną rękę tego typu akcji. (…)

Na zakończenie mówię pani Hieronimie o innej, napisanej po angielsku książce, przedstawiającej Polaków światu z podobnej perspektywy. To „Inferno of Choices” (Piekło wyborów), antypolska publikacja sponsorowana przez polskie MSZ i promowana oficjalnie latem 2012 r. przez polskie placówki dyplomatyczne za granicą. Również w kanadyjskiej Ottawie. Pani Wilczewska milczy zaszokowana. Ja po chwili też. Właściwie nie ma na to żadnych słów. Gdyby tylko te nieszczęsne ofiary mogły przemówić... Może kiedyś przemówią. Również i do oszczerców. Pani Hieronima apeluje do dziennikarzy o przekazywanie prawdy o Jedwabnem. (…)”

Jest również zeznanie drugiego świadka, umieszczone w tej samej relacji Wacława Kujbidy, zasłużonego działacza polonijnego walczącego jak może o dobre imię swego narodu, także na uchodźctwie. Oto obszerne fragmenty, również pochodzącego z miesięcznika „Wpis”:
„Dom państwa Boczkowskich znajdował się jakiś kilometr, półtora na południowy-wschód od miasteczka, pomiędzy Jedwabnem a wioską Grądy Małe. W ten czwartek, 10 lipca, 12-letni chłopiec, jak prawie codziennie, poszedł wraz z kolegą do Jedwabnego. Znaleźli się tam około drugiej po południu. Kiedy dochodzili do centrum, większość ludności żydowskiej już zgromadzono na rynku. Ale spędzanie ludzi trwało dalej.

- Minęło zaledwie dziewiętnaście dni od wkroczenia na te tereny armii niemieckiej – przypomina Stefan Boczkowski. - Jak doszliśmy do okolic rynku zorientowaliśmy się, że pędzą na rynek ludność polską pochodzenia żydowskiego. Z okolicznych domów. Musieli to robić już wcześniej, od rana, bo jak przyszliśmy do Jedwabnego, to już było tam całkiem sporo ludzi zapędzonych. Do niektórych domów wracali po kilka razy, bo widocznie nikogo tam nie zastali za pierwszym razem.

- Kto? - pytam.

- Niemcy. Wojsko niemieckie. To nie był tylko czysty Wehrmacht tylko Einsatzkommando. Takie specjalne oddziały do czystek etnicznych. Do Cyganów, Żydów, komunistów. Einsatzkommando, po prostu siły bezpieczeństwa. To Einsatzkommando szło zresztą po kolei, od Grajewa w stronę Jedwabnego. Byli w Wąsoszu, później w Łapach, w samym Białymstoku. Po kolei. Tak jak Niemcy wchodzili. Trzeba też wymienić Stawiski. Tam ich nie spalono w stodole, jak gdzie indziej, tylko rozstrzelano - to było dzień wcześniej albo dzień później niż w Radziejowie. A Radziejów był 7 lipca.
Znowu pytam o mundury, o kolor uniformów.

- Te były różne. Były zielonkawe zwykłego feldgrau (oficjalna nazwa szarego i zielonego koloru mundurów Wehrmachtu – przyp. red. „Wpis”), czarne sił bezpieczeństwa i Gestapo. Jedni byli w butach, inni w kamaszach. Ale najwięcej było tego takiego zielonkawego feldgrau.

Mały Stefan biegał tam z kolegami, chodzili niespokojnie dookoła przez kilka godzin.

- Były wakacje. Przyglądaliśmy się temu wszystkiemu, spotkałem też innych naszych kolegów ze szkoły. Piotrek Dąbrowski, Henryk Mankiewicz. I nie tylko oni. Zresztą, wśród tych, których pędzili środkiem ulicy też widzieliśmy znajome osoby. Przecież wszyscy się tam znaliśmy. Widziałem jak prowadzili Bromsztejnów, Grądowskich. Bromsztejn bo do naszej klasy chodził, do piątej; to i rodzinę znałem.
Rodziny żydowskie prowadzili na rynek Niemcy. Ale mały Stefan Boczkowski zauważył też idącego z niemieckimi żołnierzami Polaka, właściciela małego warsztatu mechanicznego, do którego czasem chodził naprawiać rowery.

- Co pan z tymi Niemcami tu robi? – zapytał Stefan.

-  Weszli do mojego domu i kazali iść ze sobą i pokazywać gdzie mieszkają Żydzi. Powiedzieli, że jak tego nie zrobię to zostanę natychmiast rozstrzelany. Pójdziesz teraz z nami i pokażesz, gdzie mieszkają Żydzi, których znasz. Jak nie, to kula w łeb! Mają ich prowadzić na jakieś roboty czy coś takiego.
Niemcy wybrali sobie z każdej większej ulicy po kilku mieszkańców i kazali im, pod groźbą śmierci, pokazać gdzie mieszkają ich sąsiedzi pochodzenia żydowskiego. Ten podły przymus stosowany był zresztą przez okupanta nie tylko w Jedwabnem. Cała diabelska machina tej wojny, morderstw i okupacji zarówno z niemieckiej, jak i sowieckiej strony, siała nienawiść również i w ten sposób, że szczuła na siebie różne, żyjące dotychczas przez stulecia obok siebie w symbiozie i spokoju grupy etniczne. Zresztą, czy tylko wtedy i tylko tam stosowano taką metodę?

Pod lufami niemieckich karabinów prowadzono więc Niemców do drzwi domów żydowskich, chociaż niektóre z tych domostw były już puste. Rodziny zdążyły albo uciec przed chwilą albo opuściły Jedwabne 19 dni wcześniej; ci zabrali się z uciekającymi Sowietami jako bardziej znaczni urzędnicy NKWD.

Chociaż nie dobrowolnie, to jednak ludzie szli nie próbując właściwie żadnych rozpaczliwych ucieczek, oczywistych jak by się wydawało, prób ratowania w takiej sytuacji swojego życia. Nie próbowali, bo oni po prostu nie wiedzieli, nie zdawali sobie sprawy z tego, że idą na śmierć. Niemcy okłamali ich i w tej, ostatecznej sprawie. Tak zresztą jak mieli już kłamać wszędzie i zawsze, w takich i podobnych sytuacjach, do końca wojny.

- Nie  – potwierdza pan Stefan – nie wiedzieli. Niemcy mówili im, że będą ich przydzielać do jakichś prac, albo do porządkowych na rynku, albo do jakichś gałęzi przemysłu niemieckiego, zależnie od wieku. Tak samo mówili tym Polakom, którym kazali wskazywać te domy.

Wracam jeszcze pytaniem do tych oddziałów, prowadzących ofiary i do mieszkańców Jedwabnego.
- Ilu było tych mieszkańców, których Niemcy zmusili do wskazywania domostw z rodzinami pochodzenia żydowskiego?

- Na każdej głównej ulicy, w stronę rynku, prowadzono tych ludzi. Na Łomżyńskiej, Przytulskiej, Wiskiej, Przestrzelskiej. Tak się podzielili. Cztery, pięć głównych ulic. Było po trzech, czterech niemieckich funkcjonariuszy z bronią i po dwóch, trzech mieszkańców Jedwabnego. No, to łatwo policzyć. Ale Niemcy im nie pozwolili odejść, jak już doszli do rynku. Powiedzieli, żeby teraz zostali i z nimi pilnowali, żeby nikt się z tego rynku nie oddalił. I niektórym dali nawet kije do rąk. W każdym razie nie pozwalali tym mieszkańcom odejść.

- Ile osób pilnowano na rynku – pytam.

- Może trzysta? Trzysta kilkadziesiąt? Ja nie liczyłem. Nikt wtedy nie liczył. Ale coś koło tego. Proszę zauważyć, że rok wcześniej, w 1940 roku, w czasie okupacji sowieckiej, kiedy przeprowadzono spis ludności w sowieckiej Republice Białoruskiej, do której zostaliśmy przyłączeni, wykazano około 500 osób pochodzenia żydowskiego w Jedwabnem. No to wtedy nie mogło być więcej na tym rynku niż około trzysta kilkadziesiąt osób.

Niemcy trzymali tych wszystkich ludzi na rynku bez jedzenia i picia przez kilka godzin. Dzieci zaczęły płakać. Okoliczni mieszkańcy zaczęli gromadzić się dookoła, ukradkiem, podawać wodę czy jakieś pożywienie. Niektóre z kobiet brały na rękę dziecko, żeby dać mu wody i uciekały z tym dzieckiem jak żołnierze nie widzieli.

- Ratowali, jak tylko było można – mówi pan Stefan – mówienie, że mieszkańcy brali w tym wszystkim udział to jest nieprawda! Perfidne kłamstwo!

Tak było do godziny osiemnastej. W międzyczasie na rynku i obok zatrzymują się na krótki postój przejeżdżające ciężarówki i pojazdy oddziałów niemieckich, udających się na wschód, na front. Jedwabne znajduje się na ważnych w tych dniach szlakach frontowych: Grajewo – Radziłów – Przytuły
– Jedwabne – Wizna -  Białystok. (…)

- Wtedy to zrobiło się nagle na rynku gęsto od Niemców. Zielono od mundurów. Bo samo
Einsatzkomando nie było wcale liczne. Może maksymalnie jakieś sto osób, razem z tym głównodowodzącym – rozważa pan Stefan.

Niemcy postanowili „zabawić się”, dodatkowo poniżając tych biednych ludzi. Najpierw kazali im śpiewać rosyjskie piosenki. Potem, na komendę, kazali wszystkim głośno krzyczeć: „..przez nas wojna...”
- … to wszystko było okropne, jeszcze te wrzaski, te krzyki na komendę, „...przez nas wojna! Przez nas wojna!...” – przypomina sobie, kręcąc głową mój rozmówca. – Potem kazali im rozbić pomnik Lenina. No więc rozbili go na kawałki, tylko popiersie i głowa zostały całe. Ale przy tym rozbijaniu to sami Polacy im pomagali. Dobrowolnie. Dopiero potem rozpoczął się ten marsz. Marsz śmierci jak ja to nazywam. Niemcy kazali im nieść po kawałku z tego rozbitego pomnika Lenina. Popiersie, bo było ciężkie, to niosło dwóch. Młodszych.
W ten sposób, poganiany przekleństwami, ruszył ten pochód śmierci w kierunku stodoły. Ledwie żywi ludzie, z tobołkami, kobiety z dziećmi na ręku.

- Wszystko otoczone było przez Einsatzkomando. Uzbrojeni w karabiny, automaty, pistolety za pasem. Nawet tych dwudziestu kilku Polaków, co ich zabrali do pilnowania, to oni też byli otoczeni przez tych Niemców.

- Mieli broń?

- Polacy? Skądże! Jak mogli mieć broń? Gdyby choć wtedy zorientowali się, co ich czeka. Pewnie tłum rzuciłby się, ławą, do ucieczki, bez względu na konsekwencje. Pewnie ktoś by się uratował. Ale szli przecież „do pracy”. Dopiero gdy doszli do stodoły, może zaczęli sobie zdawać sprawę z grozy sytuacji. Ale pewnie też nie do końca. Niemcy zaczęli ich kolbami, uderzeniami wpychać do środka. Rozległ się jeszcze większy krzyk, lament, płacz. Starsi inaczej, młodsi trochę inaczej. Kobiety z tobołkami krzyczały, ciągnąc za sobą dzieci. Płakały przeraźliwie. Mężczyźni chyba zresztą też – przerywa na chwilę pan Stefan – mniejsze dzieci to Niemcy nawet wrzucali do środka. Na górę, przez głowę, żeby prędzej.

- Myśmy stali z jednej strony stodoły oglądając to wszystko – zaczyna znowu swoją opowieść pan Boczkowski. – Jak już chyba wszystkich wepchnęli, to słuchać było takie trzaski. Takie jakby metal uderzał o metal. Nie wiedziałem co się z drugiej strony działo ani w środku, ale to pewnie musiały być strzały. Teraz, po latach, przy ekshumacji, odkryto te łuski po pociskach, około dwieście. To Niemcy wtedy musieli strzelać. Przecież ani Żydzi ani Polacy nie mogli mieć przy sobie żadnej broni! Potem zamknęli te wierzeje i podparli je jeszcze od zewnątrz takimi słupami. Żeby się nie otwarły pod naporem. Potem, do tyłu, z boku stodoły, podjechała taka furgonetka, samochód dostawczy z żołnierzami. Kilku ich tam było i zaczęli wynosić jakieś naczynia i chodzić z nimi. Nie wiedziałem co tam było. Nikt nie wiedział, bo daleko staliśmy. Ale trudno się nie domyślić. Potem pojawił się ogień. I to nie w jednym czy drugim miejscu, ale od razu dookoła. Taki wieniec ognia. I krzyk okropny: „pali się!!!”...

- Gdzie byli wtedy Niemcy – upewniam się – dalej otaczali stodołę?

- Główny oddział to stał tutaj, z przodu, a tam z tyłu pewnie też byli. Nie wiem, bo nie mogliśmy tam podejść. Krzyk, wrzask był niesamowity. Okropny. Jak te bierwiona, dachy zaczęły się walić w ogniu na dół, to myj już odeszliśmy. Akurat słońce wtedy zaszło. Ten słup dymu. Ogień. I ten swąd palonego, ludzkiego tłuszczu, tych warstw ludzkich…

W dalszej rozmowie przypominam panu Stefanowi „książki” i „opracowania historyczne” na temat Jedwabnego. Denerwuje się:

- Leszek Dziedzic z Przestrzela? Jaki świadek?  Przecież on nawet jeszcze nie urodził się wtedy. Jeszcze go na świecie nie było. Urodził się w 58-ym albo 59-ym. Nawet się znamy. Jemu babcia opowiadała jak to mieszkańcy palili?! Kobiety, mieszkańcy z siekierami, nożami?! To nieprawdopodobne! Niemożliwe! Nie do pomyślenia! To jest okropny fałsz historyczny!

Rozmawiamy jeszcze o podobnych „świadkach zbrodni w Jedwabnem”, którzy nic nie widzieli na własne oczy, bo albo jeszcze się nie urodzili, albo nie było ich na miejscu. Pan Stefan opowiada ilu Żydom udało się uciec przed zapędzeniem na rynek Jedwabnego i którym z nich pomagano potem się ukryć - w okolicznych lasach, czy nawet wsiach i zagrodach.

- Uciekli też do naszej stodoły, do naszej wsi. U nas było czterech. Z Bromsztejnów i jacyś drudzy. Paru znalazło schronienie w Zanklewie u naszych kuzynów, niejakich Dobkowskich. Oni ukrywali na przykład cała rodzinę Lewinów. Z kolei w Przestrzelu, u Biedrzyckich, ukrywano też parę osób a i krewni Dobkowskich, też Dobkowscy, ale z Przestrzela, przechowywali jakąś rodzinę.
Ryzykowaliśmy wiele, życie nas wszystkich, ale przecież nie mogliśmy odmówić. Przechowywaliśmy ich parę dni. Oni potem poszli, po nocach, w stronę Biebrzy. Do znajomych i rodzin.

Ale na przykład Dobkowscy z Zanklewa to przechowali całą rodzinę Lewinów aż do połowy 1944 roku. Prawie przez trzy lata. Zrobili im taki bunkier, koło chaty. I tam zanosili im żywność, wodę.
Cała wieś, całe Zanklewo wiedziało, że ci Janina i Bolesław Dobkowscy ukrywają Żydów, ale nikt nic nie powiedział i nie doniósł do Niemców. Inaczej Niemcy zabiliby wszystkich, spalili chałupy i jeszcze ubili ziemie łopatami. Dobkowscy mieli taką stara babcię, to jak Niemcy pojawiali się w pobliżu, to ona zaraz zaczynała tkać na wrzecionach i głośno śpiewać różne pieśni kościelne. Pewnie, żeby dać znać tamtym, żeby się nie ruszali i żeby odwrócić uwagę Niemców… Po 44 roku oni uciekli za Biebrzę, potem Rosjanie im ułatwili i oni wyjechali do Izraela. Tamci, starzy Lewinowie już nie żyją, ale ten ich syn, Jasiu Lewin, to przyjeżdżał do Jedwabnego z Izraela zawsze, jak mógł. W odwiedziny i z prezentami dla kogo mógł. Janina i Bolesław już też nie żyją, ale ich syn, Wicek Dobkowski pojechał do Izraela i posadził tam to drzewko. Bo cała ich rodzina dostała medal.

Żegnamy się panem Stefanem Boczkowskim. Odchodzi w mrok warszawskiej ulicy. Jakie to ważne – myślę – jakie to ważne, że spotkaliśmy tego człowieka i możemy zapisać jego świadectwo. Na przekór szafarzom, handlującym cudzymi nieszczęściami i śmiercią.”

Takie właśnie dramatyczne wspomnienia dawnych mieszkańców gminy Jadwabne spisał Wacław Kujbida. Opublikowaliśmy je kilkanaście miesięcy temu, pan Wacław prezentował też film z rozmów ze świadkami z Jedwabnego, prawdziwymi świadkami, nie tymi od Grossa. Kto się nimi zainteresował? Może wybitny historyk współczesności prof. Friszke? Nie, to są tzw. niewygodni świadkowie, bo podkopują uświęconą przez poprzedni układ polityczny wersję historii zamieniającej ofiary w katów. Jest to działanie w dalszym ciągu niekaralne. Tak jak w ogóle zdrada w Polsce.

Leszek Sosnowski

Do artykułu wykorzystano fragmenty artykułu Wacława Kujbidy z miesięcznika „Wpis” (nr 1/2015)

***
Czy można oskarżać "Polaków" o zbrodnię w Jedwabnem?

Niedawno pewien znany historyk wyraził w telewizji pogląd, że choć inspiratorami i organizatorami mordu na Żydach w Jedwabnym byli Niemcy, to wykonali go Polacy. Wartość informacyjna tej opinii jest taka, jak innej, też popularnej, że choć inspiratorem i organizatorem zbrodni na Polakach, na ziemiach pod okupacją ZSRR w latach 1939-1941, byli Sowieci, to dokonali ich przy pomocy Żydów. W obu przypadkach użyto dużego kwantyfikatora – w domyśle, wszyscy członkowie zbiorowości. W Jedwabnym udział w zbrodni wzięło kilkadziesiąt osób spośród wielotysięcznej populacji tej dużej wsi i okolic. Podobnie współpraca z sowieckim aparatem terroru objęła tylko pewną część ludności żydowskiej.

Kiedy można mówić o odpowiedzialności zbiorowej? Po pierwsze, kiedy większość zbiorowości bierze bezpośredni lub nawet pośredni udział w zbrodni. Zatem, oskarżając Żydów o udział w zbrodniach sowieckich lat 1939-1941, trzeba by wykazać uczestnictwo w nich znacznej części tej społeczności. Po drugie, kiedy dokonują jej, przy poparciu ludności, instytucje państwa. Legalnym rządem RP był rząd w Londynie i jego agendy w kraju, należałoby więc wykazać, że zbrodnia była wynikiem jego polityki. Jeśli tak nie było - że społeczeństwem mass działało wbrew tej polityce. Dopóki się tego nie wykaże, dopóty mamy do czynienia z intelektualnym nadużyciem.

Użycie dużego kwantyfikatora sprawia, że odium moralne za zbrodnie spada na zbiorowość, a nie na osoby, które w jej dokonały. Obarczenie społeczności żydowskiej winą za współdziałanie z sowieckim okupantem naraża wypowiadającego taki pogląd na zarzut antysemityzmu. Sugeruje to moralną współodpowiedzialność za Holocaust – sytuacja bardzo niezręczna. Użycie dużego kwantyfikatora w odniesieniu do pogromów lata 1941 roku część wpływowych kręgów opiniotwórczych uznaje za przejaw nonkonformizmu i odważne obalanie polskich narodowych mitów - sytuacja nader wygodna.
Duży kwantyfikator jest stałą częścią stereotypów, tj. uproszczonych, często błędnych wyobrażeń, jakie jedne grupy narodowe lub religijne żywią o innych. Osoby „oświecone” przypisują skłonność do steoretypizacji ludziom „ciemnym”. Intryguje, kiedy sami socjologowie i historycy tworzą stereotypy. Szczególnie, kiedy są negatywne i dotyczą własnego narodu. Skłonność do negatywnej stereotypizacji „swoich” byłaby wdzięcznym tematem badań socjologicznych.

Żaden naród nie wyjdzie obronną ręką, gdy oceni się go anielską miarą. W czasach okupacyjnego zamętu do głosu dochodzą różni ludzie i różne motywy. Źle, gdy jałowa moralistyka wypiera rzetelną analizę. W efekcie, mamy tanią ideologię i czarny PR. A przecież wypowiedź owego historyka jest umiarkowana. Są tacy, którzy w Jedwabnym chcieliby widzieć Niemców, jako tych, którzy tylko „przyzwalali”.

Prof. Antoni Z. Kamiński
źródło: salon24.pl

***
Jedwabne to lewackie kłamstwo – rozmowa z dr Ewą Kurek

Co wydarzyło się w Jedwabnem? Kto i na jakiej podstawie ustalił, ilu Żydów tam zginęło?


Tak naprawdę to dotychczas nie wiemy, co w roku 1941 wydarzyło się w Jedwabnem. Natomiast sześćdziesiąt lat później z Jedwabnem związane jest na pewno największe w historii Polski kłamstwo medialne, sądowe i państwowe. W naszej cywilizacji od czasów co najmniej rzymskich przyjęta jest bowiem powszechnie zasada, że w wypadku zbrodni sąd najpierw żąda dowodów w postaci ciała lub ciał zamordowanych, a potem na podstawie określonych procedurą ustaleń i obowiązującym w danym kraju lub cywilizacji prawem wymierza winnym karę, do której po wyroku odnieść się mogą zarówno media jak i władze państwowe.

W wypadku Jedwabnego nastąpiło haniebne dla Państwa Polskiego odwrócenie porządku rzeczy. Najpierw Agnieszka Arnold zrobiła dokumentalny film „Gdzie mój starszy syn Kain”. W roku 2000 temat podjął i opisał w reklamowanej w całej Polsce książce pod tytułem „Sąsiedzi” Jan T. Gross. Zarówno film jak i książka były raczej z gatunku fantazji historycznych na temat tego, co mogło wydarzyć się w Jedwabnem w roku 1941 niż popartych twardymi dowodami ustaleń wynikających z badań historycznych lub prokuratorskiego śledztwa. Według obu publikacji, mieszkańcy Jedwabnego w roku 1941 zamordowali poprzez spalenie w stodole około 1.600 miejscowych Żydów.

Rewelacje Arnold i Grossa stały się inspiracją do rozpoczęcia śledztwa IPN, które podważyło wiarygodność zeznań Szmula Wasersztejna, głównego świadka z filmu i książki o Jedwabnem, oraz szacowaną na 1500-1600 przez Grossa liczbę ofiar. Aby odpowiedzieć na pytanie, szczątki ilu Żydów znajdują się w ruinach stodoły w Jedwabnem i czy w ogóle są tam jakiekolwiek szczątki, należało przeprowadzić ekshumację. Zgodnie z obowiązującymi w Polsce prawem i metodami nauki historycznej, 30 maja 2001 roku IPN rozpoczął czynności ekshumacyjne. Wówczas wspierany przez media z kręgu „Gazety Wyborczej” amerykański rabin, który pełni funkcję rabina Warszawy i Łodzi, Michael Schudrich oświadczył, że według prawa i religii żydowskiej, w Jedwabnem można przeprowadzić tylko ekshumację ograniczoną, czyli taką, w której nie będzie można podnosić kości. Z niezrozumiałych przyczyn, przedstawiciele najwyższych władz Państwa Polskiego w osobie ministra sprawiedliwości i prezydenta uznali żądanie rabina Michael Schudricha za wiążące. Ponieważ nakazany przez rabina Michaela Schudricha sposób ekshumacji wykluczył możliwość ustalenia liczby i przyczyny śmierci poszczególnych ofiar, w dniu 4 czerwca 2001 roku IPN przerwał czynności ekshumacyjne w stodole w Jedwabnem.

Mimo sprzeciwu historyków, którym nie pozwolono na przeprowadzenie rzetelnych badań, od kilkunastu lat trwa festiwal oskarżeń pod adresem Polaków, zwłaszcza pod adresem mieszkańców Jedwabnego, za rzekome zbrodnie wojenne popełnione na Żydach. Żałosne, że w sprawę fałszerstwa dały się wciągnąć najwyższe władze Polski, które co najmniej w dwóch momentach nie dopełniły ciążącego na nich obowiązku działań zgodnych z polskim prawem.

Po pierwsze, w granicach Rzeczypospolitej obowiązuje tylko i wyłącznie prawo polskie, zgodnie z którym powinna zostać w Jedwabnem przeprowadzona ekshumacja.

Po drugie, jeśli już władze Polski chciały być tak eleganckie i szanować prawo żydowskie, winny zaczerpnąć informacji przede wszystkim od religijnych Żydów, znanych i uznanych specjalistów prawa żydowskiego i żydowskiej tradycji, a nie polegać na słowach jednego amerykańskiego rabina i ulegać naciskom polsko-amerykańskich żydowskich lewaków.

Tymczasem stanowisko religijnych Żydów wobec ekshumacji w Jedwabnem i innych częściach świata Gmina Wyznaniowa Żydowska w Warszawie (patrz: Piotr Kadlcik, O ekshumacji, w: „Kolbojnik – Biuletyn Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w Warszawie”, Nr 4/2014.) wyraziła następującymi słowy: „„W Żydowskim Instytucie Historycznym (ŻIH) w Warszawie znajduje się dokumentacja dotycząca ekshumacji przeprowadzonych w wielu miejscowościach. […] Problem powrócił w roku 2001, kiedy to zagraniczni rabini wstrzymali proces ekshumacji związany z prowadzonym przez IPN śledztwem w Jedwabnem. […] Z decyzją zakazu ekshumowania z grobów masowych nie zgadza się ortodoksyjny rabin Joseph A. Polak, były więzień obozów w Westerborku i Bergen-Belsen, przewodniczący Rady Halachicznej bostońskiego sądu rabinicznego. „Ofiary z Jedwabnego powinny zostać ekshumowane i pochowane ponownie, czy to na terenie pobliskiego cmentarza żydowskiego, czy to w Państwie Izrael. To, że nie jest to jedynie halachiczna opcja, lecz fundamentalny obowiązek, wynika jednoznacznie z wielu źródeł. […] Rabin Karo mówi o tym w swoim komentarzu do Arbaa Turim i powtarza w Szulchan Aruch w dyskusji na temat metej micwa. […] Chacham Cwi stwierdza to wyraźnie, dopuszczając przeniesienie zwłok i ponowny pochówek. […] Podobnie jak Chatam Sofer przy omawianiu ekshumacji wiedeńskich ofiar epidemii cholery”.

Przypomnijmy, że zgodnie z halachą: 1) Zmarłego Żyda można ekshumować w celu przeprowadzenia ponownego pochówku z Ziemi Izraela; 2) Zmarłego Żyda można przenieść do innej mogiły, jeśli pierwszy grób miał być w założeniu tymczasowy; 3) Zmarłego Żyda można przenieść z istniejącego grobu, jeśli znajduje się on w miejscu bez nadzoru i istnieje niebezpieczeństwo, że zostanie splądrowany, lub gdzie jest zagrożony powodzią; 4) Jeżeli grób znajduje się w nietypowym miejscu (poza cmentarzem), zmarłego Żyda można przenieść i pochować ponownie na cmentarzu żydowskim (Arbaa Turim, Jore Dea, 363, początek; Talmud Jerozolimski, Moed katan, koniec 2. rozdziału).

Z podobnym problemem zetknął się rabin Walter Homolka, rektor Abraham Geiger College, wykładowca prawa żydowskiego na uniwersytecie w Poczdamie. W 2005 roku, podczas budowy lotniska w Echterdingen, odkryto zbiorową mogiłę więźniów z pobliskiego obozu pracy. Zapytany przez władze niemieckie o możliwość dokonania ekshumacji w celu identyfikacji ofiar oraz sprawców mordu, sporządził następujący respons: „W przypadku odnalezienia masowego grobu żydowskich więźniów nasuwa się pytanie, czy w ogóle możemy mówić o grobie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Talmud opisuje żydowski grób jako miejsce, w którym Żyd został pogrzebany zgodnie z rytuałem: leżąc na plecach w pozycji horyzontalnej, z zachowaniem należytego odstępu od innych grobów. Dokładna analiza Miszny [jeden z podstawowych tekstów rabinicznych zawierający prawne normy postępowania oparte na Torze – uwaga E.K.] pokazuje, że w przypadku gdy zwłoki, np. w wyniku działalności kryminalnej, zostają zwyczajnie zakopane w ziemi, również nie mamy do czynienia z tradycyjnym grobem. Tak samo, gdy w jednym grobie spoczywają więcej niż trzy ciała. Oznacza to, że nie chodzi o tradycyjny żydowski pochówek. Dlatego też ekshumacja oraz przeniesienie zwłok na cmentarz żydowski są dozwolone”.

W ramach współpracy między policją niemiecką i izraelską podjęto wówczas decyzję o pobraniu próbek DNA ze szczątków ofiar oraz prawdopodobnych krewnych w Izraelu””.

W świetle przedstawionej wyżej wykładni żydowskiego prawa i religii, Państwo Polskie – jeśli chce wrócić na drogę zgodności z prawem polskim i żydowskim – winno jak najszybciej anulować podjęte kilkanaście lat temu decyzje i w porozumieniu ze środowiskiem religijnych Żydów nakazać natychmiastowe przeprowadzenie w jedwabińskiej stodole ekshumacji, wyniki której będą stanowić podstawę do wyjaśnienia, co naprawdę w roku 1941 wydarzyło się w Jedwabnem. Ekshumacja pozwoli także na uszanowanie ewentualnych żydowskich szczątków poprzez zgodny z żydowskim prawem i religią pochówek. Do czasu ekshumacji wszelkie dyskusje na temat Jedwabnego nie mają żadnego sensu.

Jaka była rola w tej zbrodni specjalnego Einsatzkomando SS pod dowództwem hauptsturmführera Hermanna Schapera i o co chodziło w wersji o „głowie Lenina”, którą Żydzi musieli zanieść na miejsce swojej śmierci.?


Jako historyk, nigdy nie zajmowałam się śledztwem w sprawie Jedwabnego. Badania prowadzili historycy z IPN i do nich należałoby kierować tak szczegółowe pytania. Kwestię Jedwabnego widzę natomiast w kategoriach pryncypiów, czyli jako pogwałcenie wszelkich obowiązujących od wieków w Państwie Polskim podstawowych polskich i żydowskich zasad prawnych i religijnych oraz obowiązujących w cywilizowanym świecie zasad prawa i badawczych metod historycznych, zgodnie z którymi, zanim osądzono mieszkańców Jedwabnego, w stodole w Jedwabnem winna zostać przeprowadzona ekshumacja, która jest podstawowym narzędziem badawczym zarówno dla prawników jak i dla historyków. Jeśli będziemy wiedzieli, czy i ile osób zostało zamordowanych w jedwabińskiej stodole, możemy stawiać pytania o szczegóły, czyli o głowę Lenina i rolę Niemców w ewentualnej zbrodni.

Jedwabne początkowo znalazło się pod okupacją sowiecką. Jak wyglądały stosunki polsko- żydowskie w okresie od września 1939 do czerwca 1941? Jakie były wówczas starty po polskiej stronie? Czy w okresie sowieckiej okupacji żydzi z Jedwabnego kolaborowali z Rosjanami?

Białostocczyzna, na terenie której leży miasto Jedwabne, to ziemie, które w 1939 roku zajęli Sowieci. Wielu polskich Żydów wypowiedzianą Polsce przez Stalina wojnę i sowiecką okupację polskich ziem uznało za realizację idei, o którą wcześniej walczyli. Mówią o tym m.in. żydowskie źródła opublikowane w książce Krzysztofa Jasiewicza „Rzeczywistość sowiecka 1939-1945 w świadectwach polskich Żydów”. Mówią też inne żydowskie źródła. Uratowana przez polskie zakonnice Katarzyna Meloch o swych komunizujących rodzicach napisała: „Moi rodzice byli ludźmi lewicy. Przeniesienie się w 1939 roku do Białegostoku to nie była dla moich rodziców jedynie ucieczka przed Niemcami, ale chyba przede wszystkim wędrówka ku wymarzonym ideałom. Rodzice z przekonaniem włączyli się w radziecki porządek, czego wyrazem formalnym, ale w ówczesnych warunkach bardzo wymownym, było przyjęcie radzieckich paszportów. Matka uczyła w gimnazjum historii i łaciny. To jest straszne, ale trzeba to sobie powiedzieć, że moi rodzice byli wówczas przez wielu Polaków nie lubiani, a może nawet… znienawidzeni”. Warszawski Żyd Henryk Makower na przełomie roku 1940/1941 zanotował: „Od brata przychodziły bardzo dobre listy. Przeniósł się do małego miasteczka w okolicy Białegostoku, gdzie był dyrektorem fabryki marmolady. Powodziło mu się dobrze, przysyłał dobre paczki żywnościowe: tłuszcz, marmoladę, kawę, kakao i zacierki”. Żydowski kronikarz Emanuel Ringelblum podsumowuje opisane wyżej zjawisko jednym zdaniem: „Antysemickie nastroje z powodu Białegostoku”.
Na terenie ziem wschodniej Polski powszechna współpraca polskich Żydów z Sowietami w sporządzaniu list Polaków i polskich rodzin przeznaczonych na wywózkę na Sybir i do Kazachstanu była w latach 1939-1941 najbardziej haniebną i brzemienną dla polskiej ludności w skutkach. Innymi słowy mówiąc, w okresie od 17 września 1939 roku do 22 czerwca 1941 roku, to właśnie żydowscy sąsiedzi wskazywali Sowietom polskie rodziny i Polaków, których trzeba posłać na „białe niedźwiedzie”, czyli w miejsca, skąd rzadko kto wracał żywy. Na rynku w Jedwabnem stoi pomnik poświęcony mieszkańcom miasta i okolic, którzy znaleźli śmierć w tajgach Syberii i stepach Kazachstanu.

Ilu Żydów zostało w Jedwabnem po ataku Niemiec na Związek Radziecki?

Jedwabne zawsze było i nadal jest niewielkim miasteczkiem, gminą lub większą wsią raczej. Przed wojną liczyło około 2.500 mieszkańców, spośród których około tysiąc stanowili Żydzi. Trudno powiedzieć, ilu Żydów mieszkało w Jedwabnem w chwili wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, ale liczba ich oscyluje w granicach pięciuset.

Jedwabne na arenę międzynarodową przywołał Jan Tomasz Gross. Skąd czerpał wiedzę na jego temat?
Jan T. Gross, autor książki „Sąsiedzi”, nie jest historykiem i nie ma pojęcia o metodach badań historycznych. Swoją wiedzę o Jedwabnem oparł na relacji Żyda Szmula Wasersztejna, którego wiarygodność podważyło śledztwo IPN, oraz kilku innych równie niewiarygodnych relacjach. Strona po stronie, w książce Grossa mamy przede wszystkim propagandę i kłamstwa, których celem nie jest ustalenie tego, co naprawdę wydarzyło się w Jedwabnem w roku 1941, lecz upowszechnienie w świecie nieprzychylnych i nieprawdziwych stereotypów o Polakach.

Jedną z postaci, którymi Jan T. Gross podbudowuje swą antypolską propagandę, jest na przykład Marcel Reich-Ranicki, Żyd, który w latach 1939-1942 jako pracownik warszawskiego Judenratu wspomagał Niemców w mordowaniu swych żydowskich braci, po roku 1945 współpracował UB, zaś po ucieczce z Polski odgrywał w Niemczech rolę „polskiego intelektualisty” nadzorującego przepływ polskiej literatury do świata zachodniego. Dla Jana Grossa byłoby lepiej, gdyby, zanim postanowił podbudować swe oszczercze tezy o Polkach postacią kłamcy i zdrajcy Żyda Reicha-Ranickiego, przeczytał opinię „Gazety Wyborczej”, która o jego wspomnieniach napisała między innymi, że w autobiografii Reicha-Ranickiego: „ razi przede wszystkim zatarty niekiedy podział między zdarzeniami, w których autor brał udział lub był ich świadkiem, a tymi, o których tylko słyszał.” Mówiąc mniej eleganckim językiem, to mieniący się światowej klasy historykiem Jan T. Gross za wiarygodne źródło uważa Żyda, o którym nawet „Gazeta Wyborcza” napisała, że opowiadał bzdury.
Jednym z kłamstw Jana Grossa jest także ogłoszenie światu, że Polacy, którzy w czasie drugiej wojny światowej ratowali Żydów, bali się po wojnie ujawnić fakt ratowania, bo: „„Sprawiedliwi Wśród Narodów Świata jawią się w społecznym odbiorze [w Polsce] jako „żydowskie pachołki””. Sens rozpowszechnianego Jana Grossa kłamstwa jest następujący: skoro nie da się ukryć faktu, że Polacy jako jedyni w czasie II wojny światowej za ratowanie Żydów karani byli śmiercią, że mimo to z narażeniem własnego życia ratowali Żydów i uratowali ich niemało, a właściwie najwięcej w Europie, to i tak są ohydnymi antysemitami, bo społeczeństwo polskie piętnowało heroicznych ratowników. Z pełną odpowiedzialnością stwierdzam, że teza Grossa nie znajduje potwierdzenia w żydowskich wiarygodnych dokumentach i relacjach, które znajdują się m.in. w: Archiwum Kibutzu Bohaterów Getta w Izraelu oraz Archiwum Yeshiva University w Nowym Jorku, ale przede wszystkim w Archiwum Yad Vashem w Jerozolimie. Kłamstwom Jana T. Grossa przeczy liczba  składanych do Yad Vashem polskich wniosków o nadanie medalu Sprawiedliwych, która jest najlepszym dowodem na to, że Polacy ratujący w czasie drugiej wojny światowej Żydów oraz ich potomkowie, nigdy nie ukrywali faktu ratowania. Wręcz przeciwnie, poszukiwali w rodzinnych miejscowościach świadków, przedstawiali ich listę komisji Yad Vashem i wraz z sąsiadami latami uczestniczyli w zawiłej procedurze przyznawania medali. Ich wnioski z antypolskich względów w większości rozpatrywane były negatywnie, ale nie o medale tutaj chodzi.

Zanim więc autor „Strachu” ogłosił światu tezy, że Polacy w Jedwabnem zamordowali 1600 Żydów, a polskiemu społeczeństwu polscy Sprawiedliwi Wśród Narodów Świata jawią się jako „żydowskie pachołki”, winien przeprowadzić stosowne badania historyczne i swoje tezy poprzeć wynikami tychże badań. Ponieważ w publikacjach Jana Grossa nie znajduję śladów poważnych badań historycznych, określić je należy mianem gatunku zaledwie „jedna baba drugiej babie”, lub raczej – aby bez powodu nie obrażać kobiet i trzymać się faktów – „jeden chłop drugiemu chłopu”, które z zasady nie mają wartości naukowej.

Jeden z licznych przykładów „maglowego” charakteru rewelacji zawartych w książkach Jana Grossa znajdujemy na stronie 57 książki „Strach”, w której autor pisze o statystyce zamordowanych w Polsce po wojnie Żydów. Padają określone liczby, a w przypisie 24 autor podaje ich źródło w sposób następujący: „Taką liczbę zabitych – 500-600 – Engel wymienił w rozmowie ze mną, tak samo Lucjan Dobroszycki, który mówił o 2000-2500 ofiar”.

Znałam zmarłego przed laty profesora Lucjana Dobroszyckiego. Przegadaliśmy przy kawie, a chyba nawet czasem i szklance wina, wiele godzin w jego niewielkim pokoju w YIVO Institute na Manhattanie. Profesor pomagał mi w zbieraniu źródeł do tematu o dzieciach żydowskich uratowanych w klasztorach i usilnie, aczkolwiek bezskutecznie, próbował odwieść mnie od zamiaru rozszerzenia badań historycznych o problem dzieci żydowskich wywiezionych z Polski po wojnie przez amerykańskich Żydów. Nigdy jednak nie przyszłoby mi do głowy, aby wypowiadane podczas tych rozmów słowa profesora zamieszczać w publikacjach jako podbudowę tez własnych. W swych publikacjach przywołuję profesora Lucjana Dobroszyckiego wielokrotnie, jednak tylko w formie powoływania się na jego opublikowane prace historyczne. Prywatna rozmowa nie jest bowiem żadnym źródłem historycznym i wie o tym każdy student pierwszego roku studiów historycznych. Niewiarygodne, że zasady tej nie zna profesor Jan T. Gross, który poza pogwałceniem metody historycznej, zwyczajnie i po ludzku nie ma prawa szargać dobrego imienia zmarłego żydowskiego profesora przypisywaniem mu wymyślonych przez siebie słów.

Innego gatunku kłamstwa dowodzi przypis 4 z książki „Strach” dotyczący raportu emisariusza Celta, który zamiast do źródła, odsyła czytelnika do publikacji autora, czyli Jana Grossa. Z przypisu 4 można wywnioskować, że urodzony w 1947 roku Jan T. Gross był w 1944 roku emisariuszem rządu o pseudonimie „Celt”, raport zaś opublikował w Krakowie w roku 1998, co wychodzi na kosmiczną bzdurę.

Jan T. Gross musi się więc zdecydować: albo objawi światu, że posiada nadprzyrodzone właściwości, które pozwalały mu jeszcze przed własnymi narodzinami pełnić określone role w świecie żywych, albo przyznać, że jest nieudolnym kłamcą. Jan T. Gross ma ze źródłami potężny kłopot. Na stronie 68 przypis brzmi następująco: „„Od czytelnika anglojęzycznej wersji „Strachu” dostałem pocztą elektroniczną kopię tego listu, który cytuję tutaj z podziękowaniem””. Nie trzeba być historykiem aby wiedzieć, że ponieważ przesłany pocztą elektroniczną przez bezimiennego czytelnika list może napisać każdy, list taki nie jest żadnym źródłem historycznym. Wartość takiej informacji można nowoczesnym językiem zakwalifikować do kategorii elektronicznego magla. Nic ponadto.

Znamienne, że upowszechniając w książce „Strach” negatywny stereotyp okrutnych i bezdusznych antysemitów Polaków, Jan Gross od pierwszej do ostatniej strony lansuje jednocześnie bardzo przychylne określenie wobec wszystkich Żydów, którzy drugą wojnę światową przetrwali w Związku Radzieckim i na stronie 19 pisze, że: „…ponad połowa uratowanych Żydów przeżyła wojnę jako „sybiracy”, zesłana w głąb ZSRR”.

Jan Gross bardzo ostro wpisuje się w tym wypadku w szerszy nurt żydowskiej historiografii, która od dziesięcioleci stara się ukryć lub umniejszyć negatywną rolę tej części Żydów polskich, którzy po wybuchu drugiej wojny światowej znaleźli się na terenie ZSRR z przyczyn wyznawanej przez siebie ideologii. Typowe dla historyków żydowskich stanowisko prezentował w tym zakresie żydowski prof. Yisrael Gutman, który twierdził, że zachowanie Żydów, które wzbogaciło antysemityzm polski o nowe elementy, należy tłumaczyć tym, że dla Żydów jedynym wrogiem byli naziści. Sowieci zaś na tyle, na ile ten system takim być może, jawili się Żydom jako szansa ucieczki i ratunku.

Twierdzenie to, które propaguje także Jan Gross, zawiera tylko część prawdy o polskich Żydach, którzy wojnę przetrwali w ZSRR. Dla wielu spośród nich radziecka okupacja rzeczywiście okazała się ratunkiem i szansą na przeżycie, ale nie jawiła się im taką na pewno między wrześniem 1939 a czerwcem 1941, gdy wraz z Polakami zapełnili wagony transportów zsyłanych na Sybir. Z wagonów Żydów polskich słychać było wówczas nierzadko patriotyczne polskie pieśni z hymnem włącznie. Dla wywożonych na Sybir polskich Żydów Hitler był daleko. Tymi, którzy zadawali im gwałt, wrogami, byli wówczas Sowieci – tym polskim Żydom bez wątpienia przysługuje zaszczytne miano „sybiracy”.
Yisrael Gutman dyplomatycznie pomijał milczeniem tę drugą, znaczną część społeczności polskich Żydów, dla której wkroczenie do Polski w roku 1939 okupacyjnych wojsk sowieckich było ziszczeniem się ich ideologicznych dążeń. Jan Gross w książce „Sąsiedzi” nie bawi się nawet w dyplomację i „sybirakami” nazywa wszystkich polskich Żydów, którzy przeżyli wojnę w ZSRR. Takie ujęcie zagadnienia budzić musi naturalny odruch sprzeciwu. Autor doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że określenie „sybirak” w języku polskim jest mianem zaszczytnym i od ponad dwustu lat przysługuje jedynie tym, którzy zostali zesłani lub wywiezieni na Sybir jako ofiary represji rosyjskiego zaborcy lub sowieckiego okupanta. Zwyczajowo miano „sybirak” przysługuje zatem jedynie tym polskim Żydom, których Sowieci wywieźli do ZSRR wbrew ich woli w ramach represji wobec obywateli Rzeczypospolitej. Natomiast ci spośród polskich Żydów, którzy w latach 1939-1941 na polskie tereny zajęte przez ZSRR lub do ZSRR wyjechali dobrowolnie, nazywając rzecz po imieniu, byli zwykłymi zdrajcami. Przydawanie zaś zdrajcom miana „sybiraków”, czyli męczenników za wolność Polski, jest ze strony Jana Grossa niczym nieusprawiedliwionym nadużyciem zarówno wobec poległych jak i ocalonych na nieludzkiej ziemi Żydów i Polaków.

Obok Jedwabnego i Żydów, którzy wojnę przeżyli w ZSRR, Jan Gross porusza w swej książce także problem Żydów w strukturach UB i pisze, że wprawdzie 30 procent Żydów wśród personelu kierowniczego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego to dużo, ale na prowincji: „Żydów właściwie w ogóle już nie było – okazuje się, że nie tylko wśród mieszkańców, ale i w aparacie komunistycznego terroru. W województwie lubelskim, na przykład, na 1122 ubeków w lutym 1946 roku zatrudnionych było 19 Żydów (w tym 14 na stanowiskach kierowniczych, czyli pewnie w samym Lublinie)”. Informacje o tym, ilu Żydów było w lubelskiej UB Jan Gross czerpie z wydanej w czasach komunizmu książki „Milicja Obywatelska 1944-1948”.

Szanujący się historyk nigdy nie opiera swych tez na propagandowych publikacjach z czasów PRL, a jeśli już z nich korzysta, to weryfikuje zawarte w nich informacje ze współczesnymi źródłami historycznymi. W wypadku Żydów w lokalnych strukturach UB na Lubelszczyźnie, swoistym symbolem jest postać Żyda, zdrajcy i kata, Abrama Taubera z miasteczka Chodel, który po wkroczeniu na Lubelszczyznę wojsk sowieckich został szefem miejscowego UB. Abram był sąsiadem Polaków. W czasie okupacji niemieckiej wiedział, kto z jego polskich kolegów konspiruje, bo gdy w 1943 roku śmierć zajrzała mu w oczy, zwrócił się do jednego z nich, wiedząc, że z racji podziemnych powiązań, człowiek ten ma największe szanse ukrycia go. Nie ma w tym nic dziwnego czy nadzwyczajnego. W małych miasteczkach i wsiach Lubelszczyzny ludzie wiedzieli o sobie wszystko: kto jest w AK, kto u komunistów, kto w NSZ, a kto przechowuje Żydów.

Żyd Abram Tauber przeżył wojnę, a gdy latem 1944 roku Armia Czerwona zajęła Lubelszczyznę, Sowieci właśnie Żydowi Abramowi Tauberowi powierzyli funkcję szefa bezpieki. Bo największym problemem Sowietów w wyłapywaniu podziemnych polskich żołnierzy był w 1944 roku brak rozeznania w terenie. Problem znikał, gdy udało się znaleźć człowieka, który ten teren znał. Abram Tauber pochodził z Chodla. Był sąsiadem tych, których – według Sowietów – należało zniszczyć. Jako sąsiad i niegdysiejszy kolega podziemnych żołnierzy wiedział, do którego domu należy zastukać nad ranem, aby trafiać bez pudła. Zadaniem UB w tamtym czasie, oczywiście także zadaniem Abrama Taubera, było m.in. przygotowywanie dla NKWD list Polaków, których należało zamordować, wywieźć na Sybir lub uwięzić na Zamku w Lublinie i innych lokalnych katowniach, aby skutecznie zniewolić Polskę. Po Stanisława Wnuka, któremu Abram Tauber zawdzięczał życie, NKWD przyszło 15 sierpnia 1944 roku. Po wielu innych tego samego dnia lub w następnych dniach i miesiącach. W wyniku zdrady sąsiada Abrama Taubera wielu mieszkańców Chodla i okolicy zostało zamordowanych. Inni trafili na Syberię lub do więzienia. Ci, którzy zdążyli umknąć obławom, zeszli na powrót do podziemia i w lutym 1945 roku wydali na Abrama Taubera wyrok śmierci.

W tym momencie powstaje problem, którego Jan Gross w swojej książce dyplomatycznie nie porusza. Gdyby żołnierze podziemia zabili chodelskiego Żyda, figurowałby w książce „Strach” jako jedna z ofiar polskiego powojennego antysemityzmu. Skoro przeżył, usłyszymy zapewne, że zbrodniarz Abram Tauber jako komunista wyrzekł się żydostwa i do Żydów zaliczyć go nie można. Ale skoro Abram Tauber znalazł w 1956 roku schronienie w Izraelu? Wtedy dowiemy się, że Tauber nie jest Żydem, bo jest obywatelem państwa Izraela, czyli Izraelczykiem, a państwo Izrael chroni swych obywateli. Także przed odpowiedzialnością za popełnione zbrodnie.

Jeden z obrońców Jana Grossa, profesor historii Marcin Kula, pisze na łamach „Gazety Wyborczej”: „Denerwuje mnie uparte wywoływanie pomyłek faktograficznych Grossa. Możliwe, że w „Strachu” jest pewna liczba błędów. Jednak czy obraz uzyskany przez autora by się zmienił, gdyby błędy zniknęły?”

Po pierwsze, źle się dzieje, gdy badania naukowe są powodem do zdenerwowania, zwłaszcza zdenerwowania naukowca. Z samej zasady bowiem z dyskusji nad badaniami naukowymi należy wyłączyć emocje i skupić się na rzeczowej merytorycznej ocenie. Po drugie, chciałabym wiedzieć, czy Marcin Kula, profesor renomowanych uczelni, z taką samą tolerancją odnosi się np. do prac studentów i czy pozwala im na faktograficzne pomyłki. A przecież powinien, bo skoro fakty nie zmieniają obrazu badanego zagadnienia…

Mnie pomyłki faktograficzne Jana Grossa nie denerwują. Są jedynie świadectwem tego, że autor „Strachu” nie opanował dostatecznie metodyki historycznego warsztatu naukowego. Dowodem tego ostatniego – w tym wypadku chyba także złej woli – są te fragmenty książki, w których Gross podpiera lansowane przez siebie tezy autorytetem np. Hannah Arendt, wypaczając myśl wielkiego żydowskiego filozofa w dogodny dla siebie sposób. Dla przykładu, na stronie 84 czytamy: „Hannah Arendt, której nauki często mam na myśli, pisząc tę książkę, powiedziała gdzieś, że antysemityzm jest tak banalnym i powszechnym w naszej epoce uprzedzeniem, iż nie zwracamy już nań większej uwagi. Do tego stopnia, że nawet Żydzi się z nim oswoili. I że jest to dowód abdykacji moralnej i obywatelskiej odpowiedzialności w świetle posiadanej wiedzy o tym, jak skutecznie poddaje korozji cienką warstewkę cywilizacyjną pozwalającą żyć obok siebie ludziom różnych religii, ras i obyczajów. Ale, powtarzam, przecież z trudem mieści się w głowie, że można było być antysemitą w Polsce tuż po wojnie”.

Zdenerwuje to zapewne obrońcę autora „Strachu”, Marcina Kulę, a także samego Jana Grossa. Mimo to pozwolę sobie zadać jednak pytanie o to, gdzie Hannah Arendt powiedziała słowa, na które powołuje się Jan Gross podbudowując własne wywody. Wskazanie w przypisie publikacji, z której zaczerpnięte zostały słowa, na które się powołujemy, jest obowiązkiem każdego piszącego. Było także obowiązkiem Jana Grossa. W takim wypadku słowo „gdzieś” nie wystarcza. I nie ma już znaczenia, czy jest to praca historyczna, socjologiczna, czy też takie sobie puste między chłopami ględzenie.

Hannah Arendt zmarła w 1975 roku. Była Żydówką, wielkim filozofem, pierwszym profesorem kobietą w Columbia University w Nowym Jorku. Znam dość dobrze jej prace. Nigdzie nie zetknęłam się z myślą, którą imputuje jej Jan Gross. Hannah Arendt pisała przede wszystkim o banalności zła. Jedna z jej najważniejszych prac nosi tytuł: „Eichmann w Jeozolimie – rzecz o banalności zła”. Tyle tylko, że zło w pojęciu Arendt jest banalne, ponadnarodowe i na pewno nie dotyczy jedynie – co sugeruje Jan Gross – polskiego antysemityzmu. Warto więc pokusić się o niewielką analizę porównawczą tekstów Hannach Arendt i fragmentów książki „Strach”. Dla przykładu, Jan Gross na stronie 20 pisze o sytuacji Żydów w Austrii w sposób następujący: „„… już w pierwszej odsłonie podboju Europy, jaką był Anschluss, wiedeńscy Żydzi, ostoja kultury niemieckiej, zostali zapędzeni do upokarzających zajęć przez nazistowskich zupaków. Oczywiście, to były tylko „urocze grzeszki”. Ale jednocześnie pełną parą ruszyła państwowa machina „aryzacji”, czyli plądrowania żydowskiej własności. Właśnie w Austrii Adolf Eichmann dopracował technikę rejestrowania i ekspediowania Żydów w dalekie podróże. Tak niewinnie wyglądały początki, które w ciągu paru lat doprowadziły do „ostatecznego rozwiązania” kwestii żydowskiej w Europie””.

Jan Gross haniebne zachowania Austriaków wobec Żydów nazywa „uroczymi grzeszkami” i z niezrozumiałych powodów nie kojarzy z antysemityzmem. Tymczasem Hannah Arendt była konkretna w konkretyzowaniu banalności zła. W wypadku wiedeńskich Żydów zwróciła przede wszystkim uwagę na fakt, że w haniebnym dziele „Ostatecznego Rozwiązania” kwestii żydowskiej w Austrii, czyli w dziele wymordowania austriackich Żydów, banalne zło niemieckie personifikowane przez Eichmanna wspierane było przez równie banalne zło żydowskie personifikowane przez wiedeńskiego Żyda Löwenherza, o którym napisała: „W Wiedniu byli pewni Żydzi, których [Eichmann] pamiętał doskonale. Joseph Löwenherz zdołał przekształcić całą gminę żydowską w instytucję na usługach władz nazistowskich. Był także jednym z bardzo niewielu działaczy tego rodzaju, który za swe usługi otrzymał od hitlerowców nagrodę: pozwolono mu zostać w Wiedniu aż do końca wojny, kiedy to wyemigrował do Anglii, stamtąd zaś do Stanów zjednoczonych. Zmarł w roku 1960”.

Hannah Arendt, szykanowana przez środowiska żydowskie za ujawnienie zła żydowskiego, napisała: „Zło wyrządzone przez mój własny naród smuci mnie bardziej niż zło wyrządzone przez inne narody”. Zło jest banalne. W różnym stopniu ulegają mu wszystkie narody. Dlatego my, Polacy, mamy obowiązek powtórzyć słowa wielkiej żydowskiej filozof i powiedzieć, że zło wyrządzone przez polski naród smuci nas bardziej niż zło wyrządzone przez inne narody; że mamy moralny obowiązek ze smutkiem wspominać Żydów polskich, którzy zginęli z rąk banalnie złych Polaków tylko dlatego, że byli Żydami. Mamy jednak także prawo domagać się wzajemności: smutku Żydów z powodu Polaków, którzy – jak w miasteczku Chodel i wielu innych miasteczkach i miastach powojennej Polski – zginęli z rąk Żydów. Mamy również prawo do zrozumienia, że z powodu doświadczenia banalnego żydowskiego zła, wszechobecnego w Polsce po roku 1944, antysemityzm był w Polsce możliwy także „po wojnie”, czyli po wkroczeniu do Polski sowieckiego wojska, z którym podobni Tauberowi banalnie źli Żydzi współpracowali. Książka Jana Grossa tych praw odebrać nam nie jest w stanie.

Wracając do pani pytania o to, skąd Jan Gross czerpał wiedzę na temat Jedwabnego odpowiem, że książka Jana T. Grossa nie zawiera rzetelnej wiedzy o Jedwabnem, lecz jest zbiorem zafałszowań, przeinaczeń i jak powiedziałam na wstępie, plotek w stylu „jeden chłop drugiemu chłopu”, które mają tworzyć obraz antysemickiej Polski. Uwiarygodnione medialną wrzawą, banialuki Jana T. Grossa były nośne w Polsce i na świecie przez kilkanaście lat. Na dłuższą metę jednak nie wystarczą. Za następnych kilka lub kilkadziesiąt lat jego książki i on sam znajdą się na śmietniku historii. Tak jak kłamstwa innych pseudohistoryków, w tym Beniamina Wiłkomirskiego zatytułowane „Pamiętniki z Auschwitz”, które po hucznym aplauzie świata, przeszły do historii jako wielka żydowska mistyfikacja.
Ekshumacja w Jedwabnem, mogąca wykazać, jak zginęli Żydzi i ilu ich naprawdę było, została przerwana.

Dlaczego?

Nie znam racjonalnych przyczyn, dla których najwyższe władze Państwa Polskiego przerwały rozpoczętą przez IPN ekshumację szczątków ze stodoły w Jedwabnem. Podkreślam, że decyzję tę podjęli nie Żydzi, bo oni nie byli władni do podejmowania takiej decyzji. Decyzje tę podjęły najwyższe władze Państwa Polskiego i tylko one mogą ją w chwili obecnej zmienić.

Jakie więc dowody wskazują na kłamstwo w sprawie Jedwabnego?


Kłamstwo w sprawie Jedwabnego wynika z natury rzeczy. Kłamstwem historycznym są bowiem wszystkie rozpowszechniane informacje na temat przeszłości, które nie wynikają z rzetelnych badań historycznych przeprowadzonych według znanych i uznanych metod nauki historycznej. W wypadku Jedwabnego, podstawową metodą historyczną, którą należało zastosować, jest ekshumacja. Tylko ekshumacja może odpowiedzieć na podstawowe pytanie, czy w stodole w Jedwabnem rzeczywiście są ludzkie szczątki, a jeśli tak, czy są to szczątki żydowskie i jaka jest ich liczba. Wyniki ekshumacji będą podstawą do dalszych badań historycznych i ustalenia, co rzeczywiście wydarzyło się w Jedwabnem w roku 1941.

Komu zależy, żeby fałsz utrzymać?


Wbrew pozorom, sprawa Jedwabnego nie dotyczy sporu polsko-żydowskiego, lecz sporu biegnącego po linii ideologicznej, czyli polsko-żydowskie lewactwo kontra polskie i żydowskie środowiska religijne i patriotyczne. Proszę zauważyć, że argumentów do obalenia kłamstwa o zakazie jedwabińskiej ekshumacji dostarczyła nam religijna Gmina Żydowska w Warszawie, która dowiodła, że ekshumacja w stodole w Jedwabnem jest nakazem prawa i religii żydowskiej, a ogłoszone przez amerykańskiego rabina wespół z „Gazetą Wyborczą” rzekome zakazy są ordynarnym szytym grubymi nićmi kłamstwem.

Sytuacja taka jest zrozumiała tylko wtedy, jeśli wiemy, że lewactwo nie ma narodu. Lewactwo nienawidzi w równym stopniu religijnych Żydów jak religijnych Polaków, w równym stopniu nienawidzi patriotyzmu żydowskiego i polskiego oraz fałszuje historię polskich Żydów jeszcze okrutniej niż to czyni to z historią Polaków. Lewactwo żydowskie na równi z lewactwem polskim odpowiada m.in. za skalę i stopień zafałszowania najnowszej historii w ekspozycjach Muzeum Polskich Żydów w Warszawie, w których – mimo iż 85% polskiego przedwojennego żydostwa było ludźmi żydowskiej religii – nie uświadczymy informacji o polskich religijnych Żydach.

To tak, jak gdyby zrobić muzeum poświęcone Polakom i ukryć informację, że większość spośród nas na przestrzeni ostatniego tysiąclecia była i jest katolikami. Ponieważ lewactwo żydowskie wstydzi się religijnych polskich Żydów chasydami zwanych wymordowanych w czasie drugiej wojny światowej, od lat usiłuje wymazać ich z pamięci świata. Lewactwo polskie także wstydzi się religijności Polaków i dla wzbudzenia odrazy do samych siebie, poprzez wstyd usiłuje obrzydzić Polakom polskość jako zbrodniczo-katolicką godną potępienia przypadłość. Premier Donald Tusk mówił wszak o tym otwarcie, że: „Polskość to nienormalność”.

Kłamstwo jedwabińskie wpisuje się zatem doskonale we współczesną europejską lewacką politykę wstydu, która różnymi sposobami zmierza do tego, aby Francuzi, Szwedzi, Niemcy i wszystkie pozostałe europejskie narody zapomniały o tym, kim naprawę są, żeby wstydziły się swojej historii i po stu latach zrealizowały wreszcie bolszewicką ideę świata bez narodów, bez religii i tożsamości. Politykę tę wspiera także realizowana współcześnie przez Unię Europejską polityka multi-kulti, która zmierza do ubogacania europejskiego krajobrazu meczetami, szariatami, gwałtami i wszystkim tym, czego jesteśmy obecnie świadkami. W tym lewackim europejskim multi-kulti utonąć mają zarówno religijni Polacy jak i religijni Żydzi.

Jeden z mędrców powiedział, że należy wystrzegać się tych, którzy chcą w nas wzbudzić poczucie winy, albowiem pragną oni władzy nad nami. Lewacy dążą do władzy w całej Europie. Z nami, Polakami, problem jest bardziej złożony niż z innymi europejskimi narodami. Być może dlatego, że doświadczyliśmy zaborów i komunizmu, jesteśmy dość odporni na lewackie idee. Być może dlatego, że zbytnio wolność sobie cenimy, nie jest z nami łatwo.

Rozumieli to doskonale komuniści. Julia Brystygierowa, żydowski kat stalinowskiej bezpieki, miała ponoć zwyczaj powtarzać, że dumę i honor wybije z Polaków choćby kańczugiem. Wiedziała, że duma i honor Polaków są dla totalitarnej władzy najbardziej niebezpieczne. Wiedziała, że jeśli nie wybije z Polaków dumy i honoru, nie zdoła ich zniewolić.

Mijają dziesięciolecia. Idee lewackie pozostają bez zmian. Pedagogikę wstydu, z dobrymi efektami zastosowaną w innych europejskich krajach, lewactwo polskie zaczęło stosować w nowoczesnej europejskiej wersji po roku 1989. Jeśli zważyć, że Okrągły Stół dał Michnikowi „Gazetę Wyborczą”, a stacje radiowe oraz założone w latach dziewięćdziesiątych przez ludzi uwikłanych we współpracę z bezpieką stacje telewizyjne (1992 Polsat i 1996 TVN) mówiły tym samym głosem co Adam Michnik i spółka, to trzeba stwierdzić, że instrumenty do wybijania z Polaków dumy i honoru zostały przygotowane perfekcyjnie.

Na pierwszy ogień poszło Powstanie Warszawskie. Było niebezpieczne. Było wzorcem ociekającym polską dumą i honorem, na którym wychowały się powojenne pokolenia Polaków. W zamieszczonym w „Gazecie Wyborczej” artykule „Polacy – Żydzi: Czarne karty powstania” (29–30.01.1994) świeżo upieczony historyk Michał Cichy, zgodnie z zapowiedzią swojego protektora Adama Michnika, ujawniał „pełną prawdę” o Powstaniu Warszawskim i napisał, że powstańcy zajmowali się głównie mordowaniem żydowskich niedobitków.

Napisał też, że jeśli chodzi o Powstanie Warszawskie, to Polacy nie mają z czego być dumni, bo ich bohaterowie byli zwykłymi bandziorami. Historycy polscy natychmiast zdemaskowali szyte grubymi nićmi kłamstwo, które doskonale określił Leszek Żebrowski jako „Fabryka bzdur o Powstaniu Warszawskim”. Akcja Adama Michnika okazała się wielkim niewypałem. Ostatecznie Michał Cichy publicznie przeprosił powstańców Warszawy za swój artykuł.

Jeszcze nie ucichły echa bezpodstawnych oskarżeń wobec Powstania Warszawskiego, gdy ruszył drugi etap wzbudzania w Polakach poczucia winy. Symbolem rzekomych okrucieństw Polaków stało się miasteczko Jedwabne. Najpierw Agnieszka Arnold zrobiła dokumentalny film „Gdzie mój starszy syn Kain”. W roku 2000 temat podjął i opisał w reklamowanej w całej Polsce książce pod tytułem „Sąsiedzi” Jan T. Gross. Książka Grossa o rzekomych zbrodniach Polaków nie miała pokazać prawdy o tym, co stało się w tym niewielkim miasteczku Białostocczyzny. Miała nas zawstydzić. Miała zaszczepić młodym Polakom przekonanie, że wstyd być Polakiem.

Pokłosiem kłamstwa o Jedwabnem był film „Pokłosie”.  Niby fikcja ale dla wszystkich czytelna. Czy film ten zawiera chociaż ziarno prawdy?

Z punktu widzenia historii drugiej wojny światowej film „Pokłosie” jest daleką od polskich realiów bzdurą i obronić się go nie da.  W przedwojennej bowiem Polsce nie było wsi, w której ponad stu Żydów zajmowałoby się rolnictwem [Patrz: Spis ludności przeprowadzony w 1931 roku]. W polskich wsiach zaledwie trafiali się gdzieniegdzie pojedynczy żydowscy rolnicy lub nawet właściciele przejętych po Powstaniu Styczniowym majątków ziemskich, ale wsi czy miasteczek, w której Żydzi na równi z Polakami uprawialiby ziemię, w Polsce nigdy nie było. Z tego powodu polscy syjoniści przed wojną organizowali obozy kibucowe, w których żydowska młodzież przed wyjazdem do Izraela zdobywała podstawową wiedzę na temat obchodzenia się z ziemią.

Bazowy wątek filmu „Pokłosie” o rzekomych Żydach rolnikach z jakiejś białostockiej wsi, których w 1941 roku mordują Polacy, aby przejąć żydowską ziemię, jest zatem zwyczajną filmową fikcją. Takich wsi w Polsce nigdy nie było, bo ludność żydowska w Polsce od czasów Kazimierza Wielkiego (1333-1370) zajmowała się handlem oraz rzemiosłem i ziemi uprawnej nie posiadała. Przedstawiony w filmie „Pokłosie” wątek żydowskiej ziemi, jako motywu dokonanego na Żydach mordu, odgrywa w filmie określoną rolę: miał ukryć przed widzem prawdziwe motywy ewentualnej dokonanej przez Polaków na ludności żydowskiej zbrodni. A prawdziwe motywy kwalifikują przypadki dokonanych przez Polaków ewentualnych mordów na Żydach jako morderstwa w afekcie. Białostocczyzna bowiem to ziemie, które w 1939 roku zajęli Sowieci. Najbardziej haniebną i brzemienną dla polskiej ludności w skutkach, była na terenie ziem wschodniej Polski powszechna współpraca polskich Żydów z Sowietami w sporządzaniu list Polaków i polskich rodzin przeznaczonych na wywózkę na Sybir i do Kazachstanu. Innymi słowy mówiąc, w okresie od 17 września 1939 roku do 22 czerwca 1941 roku, to właśnie żydowscy sąsiedzi wskazywali Sowietom polskie rodziny i Polaków, których trzeba posłać na „białe niedźwiedzie”, czyli w miejsca, skąd rzadko kto wracał żywy. Postawy komunistów żydowskich nie można rozciągać na cały żydowski naród, ale ponieważ tłum zawsze rządzi się swoimi prawami, odpowiedzialnością za postawę żydowskich komunistów Polacy obarczyli wszystkich Żydów i gdy w 1941 roku na teren Białostocczyzny weszli Niemcy, w Jedwabnem i innych miejscowościach regionu doszło do nie udokumentowanych do dziś wypadków śmierci Żydów. Nie chodziło o żadną żydowska ziemię, bo takowej Żydzi polscy nie posiadali, lecz o zwykłą ludzką zemstę za tych spośród Polakom najbliższych, którzy za sprawą żydowskich donosów dokładnie w tym samym czasie zamarzali lub umierali z głodu i wycieńczenia w tajgach Sybiru i stepach Kazachstanu. Ponieważ zemsta jest zawsze ślepa, w większości wypadków ewentualna dosięgała Bogu ducha winnych Żydów, bo ci, którzy skazali na śmierć Polaków, zwykle zdążyli wycofać się z sowieckimi wojskami na wschód.

Bezsensowny zatem z pozoru wątek ziemi, jako motyw dokonanych przez Polaków zbrodni na podlaskich Żydach, odgrywa w filmie Pasikowskiego bardzo ważną rolę w fałszowaniu historii. Zbrodnie polskich Żydów, dokonane przeciwko Polakom podczas sowieckiej okupacji lat 1939-1941, autor scenariusza przykrywa motywem ziemi, czyli znaną od wieków chłopską pazernością. Bo to jest chwytliwe, bo trafia do wyobraźni widza – wszak wieś z ziemią nierozerwalnie jest związana. Żałosne tylko, że poprzez film „Pokłosie”, w fałszowaniu własnej historii biorą udział Polacy, także Maciej Stuhr – wpisując się tym samym w trwający już dziesięciolecia spektakl zakłamywania brutalnej prawdy o stosunkach polsko-żydowskich w XX wieku.

Podobnie jak wszystkie filmy tego świata, które nie narodziły się z twórczej wizji artysty lecz na zamówienie sponsorów lub osiągnięcie „wyższych propagandowych celów”, film „Pokłosie” za pieniądze polskich podatników [m.in. Polski Instytut Sztuki Filmowej], usiłuje wcisnąć tymże polskim podatnikom zafałszowany obraz najnowszej historii i sprawić, żeby Polacy zaczęli się wstydzić swego antysemityzmu i powierzchownej religijności. Nie wińmy za film „Pokłosie” Żydów. Odpowiedzialność za kłamstwo Jedwabnego ponosimy my sami, polskie władze i naród polski, które lewackim władzom na to wszystko pozwala.

Co można zrobić, kiedy cały świat wszelkimi sposobami od lat jest przekonywany o polskiej odpowiedzialności za tamte wydarzenia? Czy jest jeszcze szansa na to, by świat usłyszał prawdę? Jak zmusić oszczerców do odszczekania kłamstw?

Powtarzam raz jeszcze. Nie wińmy za wszystko Żydów. W wypadku kłamstwa Jedwabnego, smutne to, ale prawdziwe, winę ponosi Państwo Polskie, które niezgodnymi z polskim prawem i nieodpowiedzialnymi decyzjami stworzyło w ciągu ostatnich kilkunastu lat warunki do upowszechnienia w świecie fantazji lewackich Żydów na temat Jedwabnego. Jest szansa, aby świat usłyszał prawdę pod warunkiem, że władze Polski wreszcie oprzytomnieją i odblokują badania historyczne, zaczynając od wznowienia prac ekshumacyjnych IPN. Jeśli będziemy mieli dowody w ręku, zmusimy oszczerców do odszczekania kłamstw. Ale powtarzam, nie zdobędziemy tych dowodów, dopóki ekshumacja IPN będzie zablokowana przez władze Rzeczypospolitej Polski. To nie jest zatem sprawa Żydów, to jest nasz polski problem i nikt za nas go nie rozwiąże.

Czy proces łomżyński w sprawie Jedwabnego był uczciwy? Czy była to raczej ubecka pokazówka? Jakie znaczenie śledztwa, aktu oskarżenia i samego procesu miał fakt, że głównym świadkiem aktu oskarżenia był ubecki konfident, z pochodzenia żyd?

Jeśli władze Polski pozwolą IPN na ekshumację, jeśli będziemy mieli pewność, że w stodole w Jedwabnem rzeczywiście leżą żydowskie spalone szczątki, możemy wtedy metodą porównawczą i wszystkimi innymi znanymi metodami badań historycznych ocenić, czy przeprowadzony w latach czterdziestych proces był typowa pokazówką, czy może jednak poruszał się w sferze faktów. W tej chwili za wcześnie na jakąkolwiek ocenę.

Z dr Ewą Kurek rozmawiała Aldona Zaorska.

Wywiad ukazał się w magazynie „Zakazana Historia”, kwiecień 2016
Przedruk za zgodą ze strony ewakurek.com.
Dr Ewa Kurek – historyk, autorka licznych książek – m.in. „Ucieczka z zesłania„, „Polacy i Żydzi: problemy z historią„, „Stosunki polsko-żydowskie 1939-1945„, „Rosji rozumem nie pojmiesz„, „Zaporczycy 1943-1949„, „Zaporczycy w fotografii 1943-1963„.