Wyzywał dziennikarza "Gazety Polskiej" od "zbirów" i "bandytów". Tomasz Lis dał popis w sądzie

Tomasz Lis, zeznając jako świadek na sali sądowej podczas rozprawy, zwyzywał dziennikarza Macieja Marosza od zbirów i bandytów. W procesie, w którym pozwana przez Marosza jest Hanna Lis, szef Newsweeka, nie zważając na przywoływanie go do porządku przez sąd rzucał dalsze obelgi

pod adresem dziennikarza „Gazety Polskiej”. Sam tygodnik szkalował stwierdzając, że specjalizuje się on w esbecko-komunistycznych metodach opluwania ludzi znanych z lat 40-tych i z roku 1968.

Tomasz Lis zeznawał w czwartek przed Sądem Okręgowym w Warszawie w procesie o ochronę dóbr osobistych, jaki wytoczył jego żonie, Hannie Lis, dziennikarz „GP”, Maciej Marosz.

Dziennikarka obrzuciła go wcześniej na Twitterze określeniami „bandyta” i „spec od brudnej roboty”, nie podając przy tym żadnego uzasadnienia swoich sądów. Czwartkowa rozprawa przeistoczyła się z procesu dotyczącego ochrony dóbr dziennikarza „GP” w sprawę, w której prawo do dalszego oskarżania go przypisała sobie strona reprezentująca pozwaną.

Wezwany przez pełnomocnika Hanny Lis do zeznań w roli świadka jej mąż, Tomasz Lis, szybko przystąpił do rzucania obelg pod adresem dziennikarza „GP” i jego redakcji.

Nazwał go „zbirem”, „bandytą”. Powtarzał swoje obelgi, dodawał, że redaktor „GP” jest „kłamcą, oszczercą”, który dokonuje manipulacji i posługuje się insynuacjami, by opluć znane postaci III RP.

Sprawa dotyczy wpisu Hanny Lis z 2016 r., w którym nazwała ona Marosza „bandytą, specem od brudnej roboty” po wpisie polityka PO Borysa Budki. Były minister rządu Donalda Tuska załączył list odnoszący się do tekstu Marosza o sędzi Andrzeju Sterkowiczu. Tekst „GP” przypominał przeszłość ojca sędziego – Czesława Sterkowicza, który był politykiem PZPR, a później posłem SLD zarejestrowanym jako kontakt operacyjny SB na liście Macierewicza.

Hanna Lis dodała swój wpis nie podając, na jakiej podstawie kieruje obraźliwe sformułowania pod adresem Marosza.

Dopiero w sądzie przedstawiła tezę, w której połączyła wiele wątków. Uznała, że publikacja o sędzim Sterkowiczu przyczyniła się do śmierci jego ojca. Co więcej, utrzymuje, że w ten sam sposób do śmierci jej ojca przyczyniła się poświęcona właśnie jemu inna publikacja Marosza. Dziennikarz "GP" opisywał w nim m.in. Waldemara Kedaja, znanego z PRL dziennikarza m.in. organu prasowego KC PZPR „Trybuny Ludu”, zarejestrowanego przez SB jako kontakt operacyjny „Mento”.

W tym duchu przemawiał w sądzie jako świadek Tomasz Lis, niewiele robiąc sobie z reakcji sądu, przywołującego go do odpowiadania jedynie na pytania, darowania sobie komentarzy i zwracania się do sądu, a nie bezpośrednio do powoda, którego obrażał.

Nazwałem pana kłamcą, bo jest pan kłamcą – unosił się Lis, zwracając się do powoda. Nazywał go oszczercą, stosującym insynuacje i manipulacje. Lis zeznając, wykazał się jednak znikomą znajomością faktów związanych z publikacją, jej źródłami oraz sekwencją zdarzeń, które miały w związku z nią nastąpić. Okazało się, że ma informacje z relacji swojej żony i teściowej – również dziennikarki, znanej z mediów reżimu PRL Aleksandry Kedaj.

Lis stwierdził przy tym, że „Gazeta Polska” tak naprawdę rzekomo chciała uderzyć w niego i jego żonę posługując się „sfałszowanymi winami” jego teścia.

To robione jest starą, esbecko-komunistyczną metodą, najlepiej opluć rodzinę! Tak robili komuniści, esbecy w latach 40-tych i w roku 1968! - mówił Lis. - Tak robią w "Gazecie Polskiej" – dodał szef „Newsweeka”.

Tomasz Lis sugerował sądowi, że red. Marosz kontaktując się przed publikacją z jego teściem miał mówić do niego w rozmowie telefonicznej: „Ty esbeku, nie wstyd ci, że pracujesz w mediach w wolnej Polsce”. Taką wersję rozmowy jako zmyśloną podważał Maciej Marosz.

Pamiętam dokładnie treść rozmowy. Grzecznie poprosiłem o odniesienie się Waldemara Kedaja do tego, że jest w aktach IPN jako zarejestrowany kontakt operacyjny SB, nie wyrokowałem zaś, że był TW, bo to stwierdza sąd w efekcie procesu lustracyjnego. Niczego nie insynuowałem, na co mam twarde dowody, które zostaną przeciwstawione w sądzie tym obelgom – mówił nam dziennikarz. Lis stwierdził, że Kedaj na 100 procent był krystalicznie czysty i na pewno nie był TW, a teczka KO o ps. „Mento” to tylko „dowód jego całkowitej niewinności”.  

Wobec tego Marosz zapytał na sali sądowej Tomasza Lisa, czy w Polsce ktokolwiek poza sądem jest władny stwierdzić, czy ktoś był TW czy nie, Lis odparł, że nie.

Ale jest sumienie, rozum, mózg – pozwalają to stwierdzić – mówił Tomasz Lis stwierdzając tym samym, że nie interesują go wyroki sądów.

Na koniec były szef naczelny „Wprost” i laureat Nagrody Kisiela jeszcze raz zdumiał stronę powoda. Marosz zapytał go, czy zna inne niż dziennikarza „GP” publikacje na temat Kedaja, które zawierały informacje nie najlepiej świadczące o dziennikarzu „Trybuny Ludu”. Lis stwierdził, że takich publikacji były tysiące. Przyznał też, że to nie Marosz pierwszy napisał, że Kedaj był zarejestrowany przez SB.

Redaktor „GP” dopytywał, czy znana jest mu „lista Kisiela”. Lis milczał dłuższą chwilę, po czym stwierdził, że „było coś takiego”. Lis miał problem też z odpowiedzią na pytanie, czy wie, że na tej liście Stefan Kisielewski wśród najbardziej gorliwych przedstawicieli reżimu komunistycznego umieścił nazwiska Waldemara i Aleksandry Kedajów.  

Stwierdził, że nie pamięta tego kto jest na liście. Nie pamięta więc jednego z głośniejszych tekstów Stefana Kisielewskiego, choć był redaktorem naczelnym tygodnika „Wprost”, która przydziela nagrody imienia znanego nieżyjącego publicysty i laureatem Nagrody Kisiela.

Andrzej Kalinowski

za:niezalezna.pl