Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Jak się fałszuje wybory

Nigdy jeszcze w ciągu 25 lat istnienia III RP nie pojawiły się tak poważne podejrzenia o sfałszowanie wyborów jak po głosowaniu samorządowym 16 listopada. Niestety, nasz system wyborczy jest tak dziurawy, że wręcz stwarza warunki do tego, aby „pomajstrować” przy głosowaniu.

– Możliwości oszustw wyborczych istniały od dawna, ale dopiero teraz na tę sprawę zaczęto patrzeć uważniej – mówi Zbigniew Wróblewski, który był kilka razy członkiem obwodowych komisji wyborczych w Warszawie. – Po prostu wcześniej media zajmowały się co najwyżej nieprawidłowościami, do których dochodziło w pojedynczych okręgach wyborczych, a teraz podawane są w wątpliwość rezultaty głosowania do sejmików wojewódzkich w całym kraju – dodaje.

Od komisji wiele zależy

Nie mamy materialnych dowodów (na razie?) na to, że tegoroczne wybory do sejmików zostały sfałszowane. Jednak zapewne w tym roku – podobnie jak przy okazji poprzednich wyborów samorządowych – okaże się, że w niektórych obwodach, okręgach wyborczych doszło jednak do fałszerstw, co w prawomocnych orzeczeniach stwierdzą sądy rozpatrujące protesty wyborcze. Przecież zdarzały się w przeszłości przypadki, że sądy nakazywały powtórzenie wyborów na radnych czy wójtów, i to jest najlepszy dowód na to, iż fałszerstwa wyborcze są możliwe także na szerszą skalę. Co więcej, w wielu przypadkach nie zgłaszano protestów, bo ludzie nie wierzyli, że sąd może coś zmienić i uderzyć w lokalne układy, które sterowały wyborami.

Okazję do manipulowania wyborami stwarza już system powoływania obwodowych komisji wyborczych. Wystarczy bowiem, że lokalne władze zadbają o to, aby w komisjach znalazło się jak najwięcej „swoich”. Nic nie stoi bowiem na przeszkodzie, aby przy wyborach pracowali krewni wójta czy burmistrza albo kandydatów na radnych. W komisjach masowo też zasiadają urzędnicy samorządowi, przedstawiciele stowarzyszeń i organizacji będących „na garnuszku” gminy czy powiatu. I cała gama ludzi powiązanych w ten czy inny sposób z władzami.

– W wielu komisjach od lat zasiadają prawie te same osoby – podkreśla Zbigniew Wróblewski. – Oczywiście, jeśli kandydatów jest więcej niż miejsc, to odbywa się losowanie. Ale urzędnicy mają swoje sposoby, aby i przy takim losowaniu pomóc odpowiednim ludziom – dodaje.

Paweł Soloch, ekspert Instytutu Sobieskiego, nie ma wątpliwości, że komisje powinny być niezależne od lokalnych władz, bo wtedy nie będą miały możliwości wpływania na głosowanie, nie będą „sędziami” we własnej sprawie.

– W krajach zachodnich, np. we Francji, wybory organizuje Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. To MSW powołuje komisje wyborcze, dostarcza urny, lokalne władze nie biorą w tym udziału – mówi Soloch. I dodaje, że w polskich warunkach ustawowa niezależność komisji wyborczych jest często iluzoryczna, gdyż w gminach zazwyczaj wójt to największy pracodawca i jeśli nie ma skrupułów, to potrafi podporządkować sobie całą gminę. Wtedy mało kto odważy się wystąpić w wyborach przeciwko wójtowi, a nawet jak się ktoś taki trafi, to w razie czego komisje obwodowe „zadbają” o odpowiedni wynik głosowania.

A jak oszukują członkowie komisji obwodowych? Sposobów jest kilka. Najpierw nieważne głosy. Można je „produkować” najłatwiej przez dostawianie dodatkowych „krzyżyków” na liście kandydatów, starając się oczywiście o to, aby takie nieważne głosy zmniejszały poparcie dla rywala naszego kandydata albo innych list wyborczych.

Michał Góras, ekspert Fundacji Republikańskiej, wskazuje, że modelowo liczenie głosów powinno wyglądać tak: wszyscy członkowie komisji najpierw wspólnie zabezpieczają niewykorzystane karty wyborcze, zamykają je w szczelnym opakowaniu, aby nikt ich nie wyjął. Potem zdejmowane są plomby z urny, jest ona otwierana i wszystkie karty są wysypywane na stół. Następnie przewodniczący otwiera każdą z kart, ogląda ją i to samo czynią inni członkowie komisji. Głosy ważne są odkładane na jedną kupkę, głosy nieważne na drugą. Komisja wspólnie potem liczy też wyniki głosowania na listy i kandydatów i sporządza protokół.

Tymczasem często jest tak, że członkowie komisji dzielą się kartami, każdy liczy je oddzielnie, potem sumują wyniki. Wystarczy więc, że trafi się jeden nieuczciwy, który „poprawi” krzyżyki na kartach albo np. podmieni karty (wcześniej ma przygotowane te, które nie zostały wykorzystane i ich nie zabezpieczono) i wyniki wyborów są sfałszowane. To łatwe, tym bardziej że prace komisji nie są monitorowane, nie odbywają się pod nadzorem kamer internetowych. Pan Aleksander (prosi o niepodawanie nazwiska) był świadkiem podczas wyborów w 2011 roku, jak jedna z pań zasiadających w komisji właśnie podczas takiego „indywidualnego” liczenia podmieniła część kart. – Poprawiła wynik wyborów komitetu, który popierała. Tylko ja to widziałem, nie protestowałem, bo ta pani była dyrektorką szkoły, osobą powszechnie szanowaną i nikt by mi pewnie nie uwierzył – tłumaczy się nasz rozmówca.

Po takim liczeniu może się okazać, że np. kandydat w wyborach na radnego przepadł, choć teoretycznie mógł liczyć na spore poparcie. Tak jak podczas wyborów samorządowych w 2010 roku, gdy radnym nie został kandydat popierany przez Karolinę Krupińską. Pani Karolina mieszkała wtedy na wsi pod Ciechanowem. – Wspieraliśmy jednego z kandydatów, miała na niego zagłosować cała moja rodzina, sąsiedzi. I jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się w poniedziałek rano, iż nie dostał on nawet… jednego głosu. Namawialiśmy go na złożenie protestu, ale zrezygnował z wytaczania sprawy. Nie chciał wchodzić w „polityczne bagno” – relacjonuje Karolina Krupińska.

Do podobnego zdarzenia doszło podczas ostatnich wyborów w Choroszczy, gdy jedna z kandydatek na radną nie dostała – jak wynika z protokołu – ani jednego głosu, podczas gdy zgłosili się wyborcy, którzy twierdzą, że na nią zagłosowali. Ta sprawa akurat trafi do sądu i dowiemy się niedługo, czy protest będzie skuteczny.

Cuda przy urnie

Fałszowanie wyborów często jest nazywane potocznie „cudami przy urnie”, ale zwyczaje polskie wręcz stwarzają pokusy, aby takich „cudów” dokonywać. Nie mamy zestandaryzowanych, dużych, przezroczystych urn, ale każda komisja w zasadzie posługuje się takim modelem, jakim chce: jedne urny są z tektury, inne ze sklejki, jeszcze inne z plastiku. A już symbolem ostatnich wyborów była urna wykonana z kosza na śmieci.

Do takiej urny łatwiej jest dorzucić głosy, zwłaszcza jeśli komisja jest w „swoim” gronie. Trzeba tylko pamiętać, żeby potem dostawić odpowiednią ilość podpisów w spisie wyborców, żeby zgadzała się ona z liczbą kart wyjętych z urny. Jeszcze łatwiej jest to zrobić, stosując manewr z „przepełnioną urną”. Takie rzeczy też się u nas zdarzają, komisja powinna być na nie przygotowana , bo jeśli ma małą urnę, to w pogotowiu musi czekać druga. Tylko że ta druga od razu powinna być opieczętowana i stać cały czas w lokalu wyborczym. Kto bowiem zagwarantuje, że gdy urna jest gdzieś schowana i wnoszona dopiero po południu, to ktoś do niej wcześniej nie wrzucił odpowiednio wypełnionych kart? To jest nie do wykrycia, jeśli nie zapomni się podrobić brakujących podpisów wyborców, którzy rzekomo głosowali, choć nikt ich w lokalu nie widział.

Co jakiś czas wychodzą na jaw dziwne historie z kartami wyborczymi. W 2010 roku, podczas wyborów prezydenckich, z urny w polskiej ambasadzie w Brukseli wyjęto 98 kart do głosowania więcej, niż wydano ich wyborcom. I nikt nie był w stanie stwierdzić, jak to się stało, bo wszystkie karty były prawidłowo opieczętowane. Sprawy nie wyjaśniono, winnych nie ukarano.

Z kolei w 2011 roku warszawska prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie paczki z wypełnionymi kartami wyborczymi, które znaleziono po wyborach samorządowych w 2010 roku w bagażniku byłego szefa komendy policji z warszawskiej dzielnicy Białołęka. Paczka miała rzekomo przypadkowo zostać w samochodzie już po wyborach, gdy funkcjonariusze przewozili karty do archiwum.

Za duża liczba kart wyjętych z urny to także częsty powód składania protestów wyborczych. Również w tym roku. Przykładem niech będzie sprawa z gminy Nurzec-Stacja na Podlasiu. Tam jeden z kandydatów na radnego przegrał wybory o jeden głos, ale jak się okazało z urny wysypano o dwie karty do głosowania więcej, niż ich wydano. Przypadek? Rozstrzygnie to Sąd Okręgowy w Białymstoku rozpatrujący protest wyborczy.

Michał Góras mówi o jeszcze jednym sposobie na „poprawianie wyników”, który stosuje się zwłaszcza w małych, wiejskich okręgach wyborczych, gdzie głosuje niewielu ludzi i o zdobyciu mandatu radnego decydują pojedyncze głosy. – W lokalu wyborczym zjawia się człowiek i otrzymuje karty wyborcze bez sprawdzenia jego tożsamości. Przewodniczący komisji mówi, że to niepotrzebne, bo wyborca mieszka tutaj i wszyscy go znają. Tylko kto zagwarantuje, że ten ktoś nie przyszedł drugi raz głosować albo jest podstawiony, zupełnie stąd nie pochodzi? – pyta Góras.

Po każdych wyborach słychać też doniesienia o tym, że kandydat lub kandydaci kupowali głosy. Czasami wystarczy 20 złotych, innym razem butelka wódki. Najczęściej do takich kroków posuwają się kandydaci z małych gmin, gdzie nie trzeba przekupywać dużej liczby wyborców. Ale najgłośniejsza tego typu afera wybuchła w Wałbrzychu po wyborach samorządowych w 2010 roku. Trzech mężczyzn: Robert S., Stefan W. i Mirosław P. wręczyli łącznie 8 tys. zł i alkohol mieszkańcom kilku dzielnic, aby w zamian oddawali głosy na kandydatów na radnych z listy Platformy Obywatelskiej. To samo miało dotyczyć głosowania podczas drugiej tury wyborów na prezydenta miasta – 5 tys. zł wydano na wsparcie kandydatury Piotra Kruczkowskiego.

Ostatnim wąskim gardłem jest zliczanie głosów, co widać było po ostatnich wyborach, gdy pojawiły się dowody, iż łatwo można było włamać się do systemu informatycznego. Państwowa Komisja Wyborcza twierdzi, że do żadnych fałszerstw nie doszło. Czy aby na pewno?

Jaki model?

Polski Kodeks wyborczy wymaga gruntownych zmian. Musimy poradzić sobie z problemem, który inni już dawno rozwiązali. W Grecji nie ma broszur jak u nas. Wyborca otrzymuje kopertę i nieduże kartki – na każdej z nich jest jedna lista wyborcza z nazwiskami kandydatów. Wyborca wybiera jedną kartę, wkłada ją do opieczętowanej koperty i wrzuca do przezroczystej urny i liczą się tylko głosy obecne w kopertach, a niewykorzystane karty zbiera komisja. Co ciekawe, przezroczyste urny są stosowane w wielu krajach, nawet w Rosji i na Białorusi, a te dwa ostatnie państwa raczej nie są wzorem demokratycznego ustroju.

We Francji każdy wyborca na długo przed głosowaniem dostaje pełną informację o kandydatach, listach wyborczych. Wie, kto startuje w jego okręgu, z jakiego komitetu. Można więc lepiej przygotować się do głosowania. Nad Sekwaną, gdzie demokracja ma dłuższy żywot niż u nas, za wybory odpowiada MSW, a nie jakaś tam PKW, i ich wyniki znane są po kilku godzinach od zamknięcia lokali komisji obwodowych. We Francji dokładnie wiadomo, kto za co odpowiada, na jakim etapie głosowania i łatwo jest wykryć jakąkolwiek próbę manipulacji.

Paweł Soloch relacjonuje, że z kolei w USA praca komisji wyborczych jest jawna. Miejsce głosowania jest oddzielone barierkami albo pleksą od reszty sali. Za taką przegrodą może stanąć każdy obywatel i przyglądać się samemu głosowaniu, jak i potem liczeniu głosów. W takich warunkach fałszerstwo jest w praktyce niemożliwe, bo zawsze ktoś by coś zauważył. A to grozi wybuchem gigantycznej afery, co nikomu się nie opłaca.

Krzysztof Losz

za:www.naszdziennik.pl/mysl/117203,jak-sie-falszuje-wybory.html


***

Wybory À la Pałkin

W Jałcie Stalin miał nad Zachodem przewagę nagiej siły, potrzebował jednak argumentu, który pozwoliłby demokratycznym politykom zachodnim zachować twarz i dobre samopoczucie. Rzucił więc Rooseveltowi i Churchillowi ochłap: obietnicę, że w powojennej Polsce powstanie Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, do którego wejdą przedstawiciele Rządu RP na Uchodźstwie, cieszącego się międzynarodowym uznaniem dyplomatycznym, a naród będzie mógł się wypowiedzieć w „wolnych, nieskrępowanych wyborach na zasadzie powszechnego głosowania”.

Chociaż historycy zbadali i opisali przebieg operacji fałszowania tzw. referendum ludowego w 1946 i wyborów parlamentarnych w 1947 roku, do dzisiaj nie dokonano prawnego unieważnienia ówczesnych wyników, które posłużyły do legitymizacji władzy komunistycznej w Polsce, stając się mitem założycielskim PRL.

Ponieważ III Rzeczpospolita nie odżegnała się żadnym aktem formalnym od porządku ustanowionego pod sowieckimi bagnetami przemocą i fałszerstwem, mamy do czynienia z niepojętą ciągłością porządku prawnego, sięgającą chwili powstania PKWN w Moskwie w 1944 roku. Nawet podczas przyjmowania nowej Konstytucji w 1997 roku nie wykorzystano okazji, by tamten ład odrzucić i odciąć się od PRL – wręcz przeciwnie, omijano niewygodną kwestię, ponieważ „delegalizacja” tworu państwowego ustanowionego wolą Moskwy pociągałaby za sobą daleko idące konsekwencje, jak na przykład konieczność rozliczenia zdrajców. A przecież z nimi właśnie, z „ludźmi honoru”, zbratała się część środowisk opozycyjnych, dzieląc się władzą i majątkiem narodowym.

Polacy skazani są więc na swego rodzaju schizofrenię: mają wierzyć, że żyją w nowej Rzeczypospolitej, powstałej na mocy wyborów kontraktowych 1989 roku ze zmienioną w celach kosmetycznych nazwą, a zarazem akceptować fakt równoległej ważności wielu aktów prawnych, m.in. wyników tzw. referendum ludowego z 1946 i wyborów z 1947 roku.

Operacja referendum

Pierwsze akty wyborcze w pojałtańskiej Polsce – tzw. referendum ludowe w 1946 i wybory parlamentarne w 1947 roku – wygrał Józef Stalin, zaś bezpośrednim sprawcą cudów nad urną był pułkownik NKWD Aron Pałkin, szef Samodzielnego Wydziału D, zajmującego się ekspertyzą dokumentów, ich przygotowaniem oraz fałszowaniem.

Wyniki oddające władzę komunistom nie były jednak tylko prostą pochodną fałszowania głosów. Władza przeprowadziła ogromną operację, by przygotować grunt pod legitymizację reżimu. Przede wszystkim przystąpiła do li- kwidacji ognisk oporu – mordowania żołnierzy konspiracji idącej w tysiące uzbrojonych ludzi i tłumienia terrorem oraz propagandą nastrojów antykomunistycznych, a także do pacyfikacji legalnych ugrupowań niepodległościowych: Polskiego Stronnictwa Ludowego pod kierunkiem przybyłego z Londynu wicepremiera Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej Stanisława Mikołajczyka i chadeckiego Stronnictwa Pracy. Politycy opozycyjni ginęli z rąk „nieznanych sprawców”, trafiali do aresztów pod fikcyjnymi zarzutami. Zamknięto także ludowcom usta – kiedy już doczekali się własnego pisma, cenzura i reglamentacja papieru uniemożliwiały przedstawianie prawdy o sytuacji w kraju.

„Wybory kontraktowe”?

Ponieważ gwarantem zachowania demokratycznych procedur w czasie głosowania miały być mocarstwa zachodnie, podziemie niepodległościowe i opozycja polityczna, reprezentowana głównie przez mikołajczykowskie PSL, dążyły do przeprowadzenia ich jak najprędzej. Komuniści, pewni odrzucenia przez społeczeństwo, odwlekali moment konfrontacji przy urnach.

Najpierw władze zaproponowały utworzenie bloku wyborczego z partii reprezentowanych w Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej i podział mandatów z góry, czyli procedurę zastosowaną podczas „wyborów kontraktowych” prawie pół wieku później, w 1989 roku.

Dla PPR i podporządkowanych jej ugrupowań, Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Demokratycznego, oraz opanowanej przez zwolenników współpracy z komunistami Polskiej Partii Socjalistycznej komuniści chcieli 70 procent miejsc w parlamencie, podczas gdy PSL-owi Mikołajczyka zaoferowali 20 proc., a chadeckiemu Stronnictwu Pracy – 10 procent. Nie mogła opozycja niepodległościowa przyjąć takiego rozwiązania, ponieważ skazałaby sama siebie na marginalizację.

Próba sił ‘46

Okupacyjne władze w Warszawie zdecydowały się upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: ostrożnie wysondować nastroje, a równocześnie odsunąć w czasie wybory do Sejmu. Rozpisano tzw. referendum ludowe. Od Polaków oczekiwano, by wypowiedzieli się w trzech kwestiach, głosując „tak” lub „nie”. Pierwsze pytanie dotyczyło zniesienia Senatu, drugie – reformy rolnej i upaństwowienia gospodarki, a trzecie – ustalenia granic zachodnich na Bałtyku, Odrze i Nysie Łużyckiej. Komuniści sformułowali pytania przebiegle, ponieważ postulaty zniesienia Senatu i uregulowania kwestii rolnej podnoszono już przed wojną, a po odebraniu Polsce Kresów Wschodnich nie pozostawało nic innego, jak tylko zaakceptować nowe granice, wyznaczone przez Stalina. Opozycja i podziemie zostały postawione w trudnej sytuacji, bo musiały zaznaczyć swoją odmienność od komunistów, nawołujących, by głosować trzy razy „tak”. Dlatego różne organizacje zachęcały – w zależności od stanowiska politycznego – do głosowania „nie” na jedno, dwa lub wszystkie pytania.

Przed referendum Bierut poprosił Moskwę o pomoc – w odpowiedzi dziesięć dni przed głosowaniem przybyła do Warszawy ekipa specjalna pod kierunkiem pułkownika Arona Pałkina, szefa wydziału D sowieckiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego – komórki zajmującej się fałszowaniem dokumentów. Po spotkaniu na miejscu z tzw. sowietnikiem, czyli sowieckim doradcą w warszawskim Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, Siemionem Dawydowem, oraz Bierutem i Gomułką, rozpoczęto intensywne prace 25 czerwca, jeszcze przed głosowaniem.

Rosjanie zmieniają wyniki

Po referendum sowieccy spece od fałszerstw napisali od nowa prawie sześć tysięcy protokołów, podrobili około 40 tysięcy podpisów członków komisji obwodowych. Praca szła prostym trybem: szef MBP Stanisław Radkiewicz przekazywał paczki z protokołami Siemionowi Dawydowi, ten zaś przesyłał je grupie Pałkina. Po przeróbce protokoły wracały do MBP tą samą drogą, za pośrednictwem Dawydowa.

Na ogłoszenie wyników trzeba było czekać 11 dni, ale wyniki sprokurowane przez towarzyszy były satysfakcjonujące. 27 czerwca robota była ukończona, a ekipa Pałkina wyjechała do Moskwy, by odebrać nagrody za wykonanie zadania specjalnego.

Do protokołów z prawie wszystkich powiatów dotarł w 1993 roku Andrzej Paczkowski. „Zasięg fałszerstwa wyglądał następująco: głosów ’tak’ było na pierwsze pytanie według danych oficjalnych 68 procent, według poufnych – 26,9 procent – podaje. – Drugie pytanie: dane 91,4 procent, poufne – 66,9 procent. Według poufnych obliczeń pepeerowskich głosujących ’trzy razy tak’ było 26,9 procent. […] Można powiedzieć, że Blok Demokratyczny (PPR, jej sojusznicy, satelici i przybudówki) uzyskał poparcie nie więcej niż 1/4 biorących udział w referendum. Interesujący i nader ważny jest także fakt, że ’trzy razy nie’ – a więc w istocie za całkowitym odrzuceniem istniejącej sytuacji politycznej – wypowiedziała się co najmniej 1/3 głosujących”.

Recepta na fałszerstwo

Po raz drugi Bierut poprosił Sowiety o pomoc 4 grudnia 1946 roku, spodziewając się klęski w wyborach parlamentarnych. O obecności w Warszawie specjalistów z wydziału „D” wiedzieli, poza nim, minister bezpieczeństwa z obywatelstwem ZSRS Radkiewicz i Siemion Dawydow.

Przed wyborami UB i NKWD rozpętały terror, by zastraszyć i rozbroić moralnie społeczeństwo: pacyfikowano całe wsie podejrzane o wspieranie PSL; nasiliły się skrytobójcze mordy działaczy opozycyjnych (od 1945 do 1947 roku zginęło, według różnych obliczeń, od 140 do 200 peeselowców); aresztowano około 80 tysięcy osób. Od 1 października 1946 do wyborów 19 stycznia 1947 roku zamknięto 25 powiatowych komitetów PSL, a w sumie przed wyborami – 43 komitety.

Tym razem Pałkin nie musiał bezpośrednio uczestniczyć w pracach nad sfałszowaniem wyników, udzielał jedynie porad za pośrednictwem Dawydowa. By użyć języka czekistów – dokonano „zabezpieczenia wyborów do polskiego Sejmu ustawodawczego”.

Dawydow raportował 14 lutego 1947 roku przełożonym w Moskwie, że w obwodowych komisjach wyborczych zagwarantowano 63,3 procent członków PPR, a w okręgowych – 39 proc.; utworzono 3515 komisji obwodowych złożonych wyłącznie z członków PPR, co stanowiło ponad 52 proc. wszystkich komisji; komuniści zwerbowali prawie 22 tysiące członków komisji obwodowych (47 procent) i 153 członków komisji okręgowych (47 procent).

I dalej wyliczał: praw wyborczych pozbawiono prawie pół miliona osób, przygotowano akcję zamiany urn w konkretnych obwodach; dostarczono do tych komisji, w których nie było mikołajczykowskich mężów zaufania, po dwa egzemplarze protokołów – jeden do wpisania zafałszowanych wyników.

A korespondenci zagraniczni, reprezentujący opinię międzynarodową, na których tak liczyła opozycja? Z raportu wynika, że wobec około siedemdziesięciu, którzy przebywali w kraju, zastosowano stare czekistowskie metody: pilnowano ich na każdym kroku, a bezpieka podstawiała im swoich agentów w roli tłumaczy oraz „osób towarzyszących”, a nawet podsuwała własnych rozmówców w tłumie wyborców – nie opublikowali więc informacji kompromitujących PPR.

Wynik spełnił oczekiwania reżimu: według komunikatu z 3 lutego 1947 roku, na PPR i sojuszników głosowało 80, zaś na PSL – 10,3 procent.

Ta sama uległość wobec ZRSR, która kazała Zachodowi potraktować powołanie Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej z emigracyjnym politykiem Stanisławem Mikołajczykiem jako wypełnienie jałtańskich obietnic Stalina i – w konsekwencji – wycofać w lipcu 1945 roku dyplomatyczne uznanie dla Rządu RP na Uchodźstwie, nakazywała Wielkiej Brytanii i Stanom Zjednoczonym zaakceptować bez zastrzeżeń nieprawdziwe wyniki wyborów 1947 roku. Zachód oddał bez mrugnięcia okiem miliony ludzi pod panowanie Moskwy, kierując się interesem własnym. Władze III Rzeczypospolitej, mieniące się polskimi, mają ważkie powody, by przez ćwierć wieku podtrzymywać w wymiarze formalnoprawnym kłamstwo, które stworzyło podwaliny pod państwo Bieruta, Gomułki, Jaruzelskiego… Przecież w Polsce prawdziwie odrodzonej Jerzy Urban nie mógłby w mediach pouczać społeczeństwa i gardłować za niszczącym kraj układem.

Anna Zechenter

za:www.naszdziennik.pl/wp/117191,wybory-a-la-palkin.html

***

Dziurawa demokracja


Z Piotrem Ł. Andrzejewskim, sędzią Trybunału Stanu, byłym senatorem, rozmawia Beata Falkowska

Powszechne wybory to w jakimś sensie sprawdzian demokracji. To, co dzieje się wokół wyborów samorządowych, pokazuje, w jak zdegenerowanym państwie żyjemy po 1989 roku.

– Elementem zdrowia demokracji jest skuteczny, praworządny sposób sprawowania władzy, kontrolowany przez konstytucyjne organa kontroli, uprawnione do tego organizacje, partie, korporacje oraz przez jednostki. Demokracja bez pluralistycznej kontroli to dyktatura sitwy politycznej, która raz uchwyciła władzę i nie zamierza jej z nikim dzielić ani oddać w trybie demokratycznym. Gorzej, jeżeli w procesie dojścia do władzy, a następnie dla jej zachowania stosuje się niepraworządne metody i czerpie z nich sukcesy. Tym samym sceptycznie możemy dzisiaj przyjmować i powątpiewać, czy funkcjonowanie organów władzy zapewnia realizację wolności, praw człowieka i obywatela, jak zapewnia nas o tym zapis Konstytucji. Przybywało coraz więcej luzów stosowania ordynacji wyborczej, aż doszło do ostatnich wyborów, które pokazały, jak funkcjonuje demokracja w Polsce.

Obóz władzy ostentacyjnie lekceważy głosy o niepokojących nieprawidłowościach. Jako prawnik jest Pan zaniepokojony tak licznymi sygnałami o sytuacjach budzących wątpliwości co do prawidłowości procesu wyborczego?

– Źrenicą oka demokracji są powszechne prawa wyborcze, ich równość i transparentność; rzetelność i miarodajność wyników są elementem państwa prawa. Doświadczenia transformacji ustrojowej wskazują na aktualnie zdegenerowany charakter praktykowania procedury wyborczej. I to zarówno w literze prawa, sprzecznej z jego duchem, jak i w sposobie jego funkcjonowania. Organizacja i przebieg wyborów pozostawia zbyt wiele faktów naruszających praworządność. Ponieważ dostarczono cały szereg kart nieprawidłowo spiętych lub wydrukowanych, trzeba było dodrukować inne karty. Następowała zatem w trakcie procesu wyborczego rotacja kart. Państwowa Komisja Wyborcza i prokuratura powinny ściśle kontrolować, ile kart stwierdzono nieprawidłowych i co z nimi zrobiono. Z kartami wyborczymi należy postępować jak z wydrukowanymi pieniędzmi, traktować je jako druki ścisłego zarachowania. Dziś do przestrzegania procedur wyborczych jest stosunek pełen nonszalancji. Bez szacunku dla głosu, który oddaje każdy obywatel, nie może być zdrowej demokracji.

Jak pokazują te wybory, w pewnych momentach karty z oddanymi głosami są traktowane jak makulatura. Taka demokracja to nie jest moja demokracja, ja się jej mocno sprzeciwiam.

Jak można byłoby poprawić procedurę sądowej kontroli procesu wyborczego?

– Wyjściem z tej bezskuteczności dla korygowania naruszeń demokracji w procesie wyborczym mogłoby być tylko zobowiązanie sądu rozpoznającego protesty wyborcze do zawiadamiania właściwych organów prokuratury o celowości wszczęcia postępowania przygotowawczego karnego w związku z możliwością dojścia do przestępstw przeciwko wyborom na podstawie okoliczności ujawnionych w proteście, a tego brak. Kodeks karny przewiduje w art. 248 par. 3, że kto w związku ze wszystkimi wyborami niszczy, podrabia dokumenty wyborcze czy też inne stany naruszeń, jak dopuszczenie się nadużycia przy przyjmowaniu lub obliczaniu głosów, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3. Inne przepisy mówią o naruszeniu wolnego od nacisków przebiegu wyborów i referendów, o naruszeniu przebiegu głosowania, o przekupstwie i oszustwach wyborczych. I to wszystko jest w kodeksie karnym kwalifikowane jako ścigane z urzędu przestępstwa. Przestępstwa te mogą być ścigane wprawdzie z urzędu, ale z zawiadomienia przez uprawniony organ o możliwości ich popełnienia. Stąd należy wszystkich tych, którzy składają protesty wyborcze, zobowiązać do składania stosownych wniosków do prokuratury.

Gdzie leży punkt ciężkości procesów, które doprowadziły do tak drastycznej i kompromitującej państwo skali naruszeń prawa wyborczego?

– Osłabienie moralności w wymiarze indywidualnym i publicznym rzutuje na sposób posługiwania się demokratycznymi procedurami wyborczymi. Z wyborów na wybory wzrasta poczucie bezkarności łamania rzetelnych reguł postępowania na poszczególnych etapach procesu wyborczego. Począwszy od dodrukowywania kart wyborczych, przez nonszalancki stosunek do prawa wyborcy przez nieuwzględnianie jego rzeczywistej woli w głosowaniu i niegodne postępowanie z oddanymi głosami. Ten stan rzeczy łamie gwarancję miarodajności wyniku wyborów. Świadczy o tym lawinowo rosnąca z wyborów na wybory liczba głosów kwalifikowanych z nie całkiem jasnych przyczyn jako nieważne. Blisko co piąty głos oddany w wyborach do sejmików wojewódzkich został zakwalifikowany jako nieważny. Tym samym podmiotowe prawo obywatelskie do pozytywnego kształtowania wyników głosowania członka wspólnot zostało złamane.

Brzmi trochę jak żart publikacja Wydawnictwa Sejmowego o wspaniałym tytule „Każdy głos się liczy”. Instrukcja wyborcza sobie, a praktyka sobie. Nie jest usprawiedliwieniem, że niedbale dobrany i kontrolowany system informatyczny źle zliczał głosy, zwłaszcza że treść protokołów komisji wyborczych kształtowały nie tylko dane z komisji, ale i włączane spoza puli głosujących w komisji. Z wolą lub bez woli komisji. System tak działa, jak go zorganizują decydenci, a porzekadło wskazuje, że „okazja czyni złodzieja”.

Co złożyło się na bierność, alienację znaczącej części wyborców?

– Politykę sprowadzono do brudnej gry interesów koteryjno-partyjnych, z taką demokracją bardzo trudno jest przekonać ludzi do aktywności. Wszystkie afery zostały zamiecione pod dywan i przykryte innymi faktami medialnymi. Ludzie śmieją się z jakiejkolwiek kontroli społecznej czy tego, czym jest państwo prawa. To kształtuje poczucie bezradności tych Polaków, którzy poważnie traktują politykę i państwo prawa. Nie możemy jednak opuszczać rąk, trzeba składać wnioski do prokuratury o ściganie nadużyć w wyborach jako przestępstwo. Nie można tak dalece niszczyć wartości, które stoją za demokracją.

A jak można je bronić i wzmacniać?

– Myślę, że gdyby PiS doszło do władzy, to jedną trzecią legislacji po 2006 trzeba by wyzerować i wrócić do prostych, jasnych reguł. Problem tkwi nie tyle w sile sprawczej treści samego prawa, ile w uwzględnianiu jego ducha. Nie można każdej drobnej dziedziny regulować dyrektywami, trzeba sięgać do całego systemu, łącznie z zakresem wartości konstytucyjnych i rzetelności funkcjonowania jednostki w organach władzy. Dzisiaj panuje powszechne przekonanie, że ludzie idą do władzy, aby się dorobić, a nie żeby służyć. Jest chora mentalność, chora edukacja, chore państwo i to nie jest problem tylko zmiany prawa, ale problem stosowania prawa, zgodnie z jego duchem i treścią, która jest zakotwiczona w hierarchii wartości, w zasadach, w uniwersalnym prawie naturalnym. Inaczej nasze sumienie społeczne będzie szwankować.

Czy można powiedzieć, że u podstaw dzisiejszych problemów z demokracją leży brak dekomunizacji skutkujący petryfikacją i dominacją PRL-owskich układów na wszystkich ważniejszych poziomach rzeczywistości?

– System znieprawienia ludzkiej mentalności i działalności rodem z PRL, przy braku przemiany tzw. elit władzy i rozluźnieniu odpowiedzialności za omijanie prawa dotyczy nie tylko beneficjentów w okrągłostołowych przemianach ustrojowych, ale szerokich rzesz społeczeństwa w Polsce. Skoro miernikiem tego, kim i czym się jest, ma być to, co się ma, a pierwszy milion można było bezkarnie ukraść, to drogowskazy rozstawione przez Jana Pawła II przestają wskazywać drogę. Etyczne wskazania ruchu „Solidarność” idą w zapomnienie, a polska tożsamość narodowa jest wytykana jako nienormalność. Na szczęście nie dla wszystkich. Z zaciśniętymi zębami, z wolą mocy musimy się zmagać z taką III RP.

Dziękuję za rozmowę.

Beata Falkowska

za:www.naszdziennik.pl/wp/117193,dziurawa-demokracja.html

***

Erozja zaufania społecznego


Transparentność trybu wyłaniania władzy, przejrzysta ordynacja, szybkość i dokładność liczenia głosów to stabilna platforma systemu demokratycznego. Każde, nawet najmniejsze, odstępstwo od tej zasady lub co gorsza próby, jak się okazuje – skuteczne, bagatelizowania całego łańcucha poważnych naruszeń wyborczych, skutkują głęboką erozją zaufania społecznego do mandatariuszy władzy politycznej i jej formalnoprawnej legitymizacji. Pohukiwania – żeby nie być gołosłownym – choćby w postaci prezydenckiej metafory „odmętów szaleństwa”, pod adresem środowisk artykułujących jak najbardziej uzasadnione zastrzeżenia do autentyczności wyników głosowań, ma swój podprogowy przekaz w postaci zniechęcania wyborców do aktywności politycznej. I to nie tylko na poziomie lokalnym.

W tej perspektywie odwołanie pełnego składu Państwowej Komisji Wyborczej, co notabene samo w sobie w warunkach normalnego państwa wywołałoby prawdziwe tsunami, w polskich realiach okazuje się jednak najmniej szkodliwym, społecznie niszczącym skutkiem.

W przyszłym roku czekają nas podwójne wybory: prezydenckie i parlamentarne. Jak smutna lekcja z krachu samorządowego wpłynie na ich wynik? Czy stanie się ona bardziej przyczynkiem do społecznej determinacji czy raczej ogólnego zniechęcenia, wynikającego z przekonania, że z moim głosem i tak można „wszystko zrobić”?

Występy sędziów PKW, przypominających bardziej postaci żywcem wyjęte z muzeum figur woskowych niż gwarantów legalności skomplikowanego procesu wyborczego, obnażyły nie tylko ich rozbrajającą bezradność w sytuacji kryzysowej. Ludzie ci okazali się też trwale niezdolni do generowania impulsów korygujących ewidentne wady Kodeksu wyborczego. Tak samo zresztą, jak cały wystymulowany przez Platformę Obywatelską i Polskie Stronnictwo Ludowe układ polityczny, który okazał się, mówiąc dosadnie, żyrantem wyborczej patologii i degrengolady systemu.

Politycy koalicji rządzącej, socjolodzy, a co najgorsza – sędziowie Trybunału Konstytucyjnego, którzy w sposób ostentacyjnie lekceważący wypowiadali się publicznie na temat całej gamy sygnałów, wskazujących na fałszerstwa wyników wyborczych w poszczególnych komisjach, pełnią rolę społecznych reducentów (łac. reduco – zmniejszam, zniszczę), czyli – używając przyrodniczej analogii – końcowego etapu łańcucha pokarmowego w systemie rządzenia. W ten sposób spetryfikowany system stał się immanentnie niezdolny do funkcjonowania w stabilnych prawidłach odpowiedzialnych za naturalny proces wymiany elit władzy. Na poziomie samorządowym i centralnym.

Prawie półtora tysiąca sądowych protestów wyborczych w skali kraju (tylko do tej pory), dwutygodniowe liczenie głosów pierwszej tury, kilkunastogodzinna dramaturgia, rozpisanej na akty, zapaści systemu informatycznego Państwowej Komisji Wyborczej, drastyczny wzrost w porównaniu z 2010 r. ilości głosów nieważnych. To smutny bilans tegorocznych wyborów samorządowych i niepokojące preludium do tego, co może nas czekać w 2015 roku w trakcie wyborów prezydenckich i do parlamentu.

Można oczywiście powiedzieć, że mamy tylko do czynienia z kolejnym rażącym przejawem bylejakości aparatu państwowego, która przecież nie pierwszy raz dała o sobie znać. A odpowiedzialność za ten stan rzeczy ponoszą współrządzące Polską partie i osobiście były już premier Donald Tusk – apologeta koncepcji „taniego państwa” i lider partii, która zredukowała interes obywateli do „ciepłej wody w kranie”. Ale to już tylko płycizna banału prostej diagnozy. Problem w tym, że polski teatr polityczny przypomina stan po wybuchu bomby atomowej, postnuklearną pustynię. Wszystkie funkcjonujące w tej skażonej scenerii formy życia politycznego są wynaturzone. Jednym z elementów upiornego krajobrazu zrakowaciałych chwastów i mutantów stał się na naszych oczach, pełniący w każdym układzie politycznym rolę transpiracyjną, system wyborczy.

Funkcje zdrowego układu, jaką gwarantują choremu organizmowi państwa, pozoruje w tej sytuacji medialna otulina. Zblatowane z ośrodkami władzy media dysponują sprawnym narzędziem w postaci nowomowy, określenia wprowadzonego przez George’a Orwella w powieści „Rok 1984”. Pod tym pojęciem kryje się zbiór utartych zwrotów i schematów typowych dla tekstów totalitarnych. To inaczej język władzy i kontrolowanych przez nią środowisk, służący celom manipulacji nastrojami i zachowaniami społecznymi.

Aplikowany przez większość komentatorów i publicystów usypiający przekaz w postaci sformułowań: „mamy powody do wstydu, ale teza o falsyfikacji wyborów jest absurdalna”, pełni taką funkcję perswazyjną, typową dla orwellowskiej nowomowy. Chodzi o wpajanie obywatelom ściśle określonych przekonań, ocen i postaw. I funkcję destorsyjną (zakłócającą) polegającą na dezinformacji poprzez podawanie spreparowanych, przekształconych i zafałszowanych informacji. Za pomocą słów (funkcja kontrolna i magiczna), którym akolici ośrodka rządzącego próbują nadać moc sprawczą, kreowana jest rzeczywistość, budowana iluzja normalnego państwa, któremu owszem zdarzają się, zgoda, nawet kompromitujące sytuacje, ale nie można już napomykać o jego trwałej dysfunkcji. W ten sposób dokonuje się manipulacji na słowach, przez nadawanie im wartościowania, którego dotąd nie miały, bo jak inaczej rozumieć solenne zapewnienia, że owszem wprawdzie system informatyczny zawiódł, ale mówienie o oczywistych skutkach tego zawodu jest już „pogrążaniem się w odmętach szaleństwa”?

Katarzyna Orłowska-Popławska

za:www.naszdziennik.pl/wp/117185,erozja-zaufania-spolecznego.html

***

Nie chcemy uciekać stąd


Nie ma zgody na kwestionowanie uczciwości wyborów, na przykład przez lansowanie szkodliwej tezy o konieczności powtórzenia wyborów. To odmęty szaleństwa – powiedział prezydent Bronisław Komorowski. Historia Polski roi się od szaleńców, którzy jak się później okazywało mieli 100 proc. racji.

Gdy usłyszałem słowa prezydenta, od razu przypomniała mi się piosenka Jacka Kaczmarskiego „A my nie chcemy uciekać stąd”. Według legendy inspiracją do napisania utworu był pożar w szpitalu psychiatrycznym w Górnej Grupie w październiku 1980 r. W tragedii tej zginęło 55 osób, głównie ciężko chorych psychicznie. Piosenkę Kaczmarskiego interpretowano jednak zupełnie inaczej, jako metaforę odnoszącą się do sytuacji w Polsce. „Stanął w ogniu nasz wielki dom, dym w korytarzu kręci sznury. Jest głęboka naprawdę czarna noc, z piwnic płonące uciekają szczury. Krzyczę przez okno, czoło w szybę wgniatam, haustem powietrza robię w żarze wyłom, ten co mnie widzi, ma mnie za wariata, woła – co jeszcze świrze ci się śniło?. […] Lecz większość śpi nadal, przez sen się uśmiecha, a kto się zbudzi, nie wierzy w przebudzenie”.

Zapłonęła demokracja

Mam wrażenie, że opisana sytuacja do złudzenia przypomina to, co od niemal trzech tygodni dzieje się w Polsce w związku wyborami. To, co obserwowaliśmy, nie miało wiele wspólnego z demokracją. Lista zarzutów jest wyjątkowo długa. Błędnie wydrukowane karty do głosowania nieuwzględniające niektórych partii i kandydatów. Błędne nazwiska. Fatalna organizacja pracy PKW i liczne błędy w wydawaniu kart, ze względu na mylenie okręgów. Przepełnione urny wyborcze, w skrajnych wypadkach wykonywane z koszy na śmieci udekorowanych flagą i godłem państwowym. Kilkadziesiąt wypadków dosypywania głosów, tak że z urny notorycznie wyjmowano więcej kart niż wydano wyborcom. Masowe kupowanie głosów – tak jak np. w Płocku. Domeldowywanie wyborców w newralgicznych punktach. Wreszcie błędy w liczeniu, na które wskazywali mężowie zaufania w całym kraju. Nikt, kto obserwował te wybory bądź brał w nich udział, nie może nie zauważyć, że skala nieprawidłowości jest ogromna. Jest ich tak dużo, że nie dało się ich skutecznie zamieść pod dywan. Świadczy o tym ogromna liczba protestów. Wzrosła ona trzykrotnie w stosunku do głosowania w 2010 r. Na dziś jest ich już ponad 1,5 tys. Mimo wszystko politycy PO i PSL‑u, główni beneficjenci zamieszania i wyników wyborów, są zadowoleni. Udają również, że nic się nie stało, i żądają dowodów fałszerstw.

Dowody pośrednie


Europoseł Janusz Wojciechowski opowiedział kiedyś w Sejmie historię o dowodach na przestępstwo. Przypomniał, jak kiedyś zapomniał wprowadzić rower do garażu i zostawił go na noc przed domem. Rano oczywiście jednośladu już nie było. – Nie mam dowodu na to, że mi go ukradziono. Wiem jedynie, że nie mam roweru. Mógł się rozpłynąć w powietrzu – mówił w Sejmie Wojciechowski. Mam wrażenie, że podobnie jest z wyborami. Jakiś czas temu rozmawiałem z jednym z ekspertów Ipsos o przeprowadzonych przez nich badaniach. Jak się okazuje, przeprowadzono je na ogromną skalę. Przepytano 87 tys. osób w 880 komisjach wyborczych. Każdego z respondentów proszono o wypełnienie papierowej ankiety. Jak się okazuje, w badaniach Ipsosu jedynie sporadycznie zdarzało się, by ktoś oddał nieważny głos. Nie umiem znaleźć na to racjonalnego wytłumaczenia. Gdyby za odchylenie standardowe przyjąć maksymalny wymiar błędu, to nie ma możliwości, aby w badaniach nie wyszło co najmniej 11 proc. nieważnych głosów. Tak jednak się nie stało. Przypomnę, że nieważnych głosów w wyborach do sejmiku było 17,93 proc. To, że coś dziwnego stało się w tych wyborach, pokazuje również skala błędu Ipsosu. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby aż tak się pomylono. Szczególnie w wypadku dwóch partii PiS‑u (wynik przeszacowany o 4,6 pkt. proc.) i PSL‑u (niedoszacowany o 6,68 pkt. proc.).

Sondaż czy wynik?


Należy więc zadać sobie pytanie, co w takim razie jest prawdą. Od trzech tygodni zadaję pytanie różnym mądrzejszym ode mnie osobom, jak to możliwe, że ludzie nagle zapałali miłością do PSL‑u. Nie spotkałem jeszcze kogoś, kto by powiedział, że Polacy lubią, jak ich się wyzywa od frajerów, kochają, jak się ich upokarza i oszukuje. Nikt jeszcze mi nie powiedział: „PSL ma świetny program, który otwiera partię na zdobywanie nowego elektoratu”, albo „ludowcy przeprowadzili brawurową kampanię z mnóstwem świetnych innowacyjnych pomysłów, która odbiła się szerokim echem nie tylko w Polsce, ale i za granicą”. Nic z tych rzeczy. Ciągle słyszę albo o stołkach rozdawanych urzędnikom, albo o jakichś większych lub mniejszych machlojkach (jak np. w Nadarzynie). Słyszę o zebraniach organizowanych za publiczne pieniądze. O kampanii za naszą kasę. O oszukiwaniu przy liczeniu głosów (mężowie zaufania złapali za rękę na dodawaniu głosów nieważnych do ważnych) itd. Tych sygnałów jest po prostu multum.

Wszystko da się policzyć


– Nie dajmy się zwariować. To wszystko da się policzyć. Głosy będą skutecznie i uczciwie policzone, gwarantami uczciwości i bezstronności są członkowie PKW – stwierdził prezydent Bronisław Komorowski, gdy od czterech dni trwało ustalanie wyników wyborów. Nie ma co się pastwić nad PKW i przypominać, że sprawniej idzie to w krajach afrykańskich. Warto jednak zauważyć błyskawiczną reakcję prezydenta Bronisława Komorowskiego, który wraz sędziami orzekł (do dziś nie wiadomo, na jakich podstawach), że wszystko z wyborami było w porządku. Dodatkowo przewodniczący Trybunału Konstytucyjnego doradził liderowi partii opozycyjnej odejście z polityki. O tym, jak wszystko da się policzyć, niech świadczy sposób udostępniania danych na stronie Państwowej Komisji Wyborczej, które nijak mają się do protokołów tworzonych przez Wojewódzkie Komisje Wyborcze. Bawi mnie też ciągłe powoływanie się na to, że wszystko jest dobrze, bo sądy przecież rozpatrzą protesty. Należy sobie jednak uzmysłowić, że są one dalece oderwane od rzeczywistości. Wyobraźmy sobie komisję, w której jednego męża zaufania reszta członków komisji przywiązuje do krzesła, knebluje mu usta i na jego oczach dopisuje krzyżyki. Ustala wyniki wyborów. Na koniec tworzy lipny protokół i uznaje, że wszystko było OK. Jakie możliwości udowodnienia nieprawidłowości przed sądem ma związany mąż zaufania. Oprócz własnych zeznań, obiektywnie żadnych. Dlatego uważam za sensowny monitoring w komisjach (a przynajmniej stworzenie takiej możliwości). Podobnie zresztą jak pomysł, by ustawić przezroczystą urnę. Dlatego trzeba walczyć o przejrzystość kolejnych wyborów. Pamiętajmy, parafrazując słowa Salvadora Dalego – od wariatów różni nas tylko to, że nimi nie jesteśmy.

Jacek Liziniewicz

za:niezalezna.pl/62102-nie-chcemy-uciekac-stad

***


PKW po staremu, czy z nowym czynnikiem?

Czy wprowadzenie "czynnika parlamentarnego" do PKW osłabi "czynnik sędziowski", który odpowiada za "kompromitujący przebieg wyborów samorządowych"? PiS jest przekonany, że tak i przygotował projekt zmian legislacyjnych.
Sejm w czwartek debatuje nad projektem autorstwa PiS. Grzegorz Schreiber jako przedstawiciel wnioskodawców podkreślił, że Kodeks wyborczy w obecnym kształcie sprzyja "fałszowaniu wyników wyborów i rodzi rozliczne nadużycia".
Mówił, że projekt PiS, przygotowany tuż po wyborach do europarlamentu, nie stanowi odpowiedzi na "skandaliczny przebieg wyborów samorządowych". W jego ocenie w tym jednak kontekście na szczególną uwagę zasługuje propozycja zmiany składu PKW.

- Zmiana ta, zachowując dotychczasową liczbę członków - dziewięciu osób - oraz pozostawiając w jej składzie czynnik sędziowski, po jednym przedstawionym przez prezesa TK, NSA i SN, uzupełnia skład PKW o sześć osób wskazanych przez kluby parlamentarne - mówił. Według Schreibera osoby powołane przez prezydenta na podstawie zgłoszeń z klubów parlamentarnych będą musiały posiadać uprawnienia sędziowskie, a ich kadencja będzie odpowiadała kadencji Sejmu.

- Mamy tu zarówno kadencyjność członków PKW, jak i ograniczenie czynnika sędziowskiego - mówił.
Uznał, że obecnie obowiązujący system powoływania członków PKW i ich niemal dożywotnie pozostawanie na raz zajętych stanowiskach miało wpływ na kompromitujący przebieg wyborów samorządowych. Sędziów powołuje prezydent; jeśli sami nie zrezygnują, ich mandat wygasa po ukończeniu przez nich 70. roku życia; mogą też zostać odwołani na uzasadniony wniosek prezesa, który wskazał sędziego jako członka PKW.
Schreiber ocenił, że nie rozumie, dlaczego "propozycja ograniczenia czynnika sędziowskiego w składzie PKW" i zastąpienie go "czynnikiem parlamentarnym" spotyka się "z agresją"; nawiązał do stanowisk prezydenta, Sądu Najwyższego i Prokuratury Generalnej zwracających uwagę na możliwe upolitycznienie PKW. Polityk PiS pytał, czy zagrożeniem dla demokracji nie jest skład Trybunału Stanu, Trybunału Konstytucyjnego, Krajowej Rady Prokuratury, Krajowej Rady Sądownictwa.

- Przecież członków tych wszystkich instytucji również tu w Sejmie wybieramy - dowodził.
Przedstawiciel wnioskodawców wskazywał też, że w innych krajach europejskich - Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Portugalii, na Łotwie - członków komisji wyborczych wybierają parlamenty. Przekonywał, że czas odmienić kształt PKW.
- Chyba że znowu mielibyśmy zadać pytanie, w czyim interesie jest pozostawienie przeprowadzenia wyborów w rękach jednej grupy zawodowej (...). A może istnieje taka partia polityczna, która z tego faktu może czerpać korzyści - sugerował.

PiS proponuje też, by w komisjach wyborczych niższego szczebla mogli zasiadać przedstawiciele partii politycznych, reprezentowanych w parlamencie. Projekt zakłada także - jak mówił Schreiber - zmiany mające zapewnić większą przejrzystość przebiegu głosowania: uruchomienie kamer, wprowadzenie przezroczystych urn w lokalach wyborczych oraz zapewnienie głosującym "fizycznej izolacji".
Schreiber nawiązał do wyroków TK, które wskazują, że istotne zmiany w Kodeksie wyborczym nie powinny być dokonywane na pół roku przed rozpoczęciem czynności wyborczych. W przypadku przyszłorocznych wyborów prezydenckich pierwszą czynnością wyborczą będzie zarządzenie wyborów przez marszałka Sejmu, co powinno nastąpić od 6 stycznia do 6 lutego.

Jak mówił Schreiber,
- TK mówi o istotnych zmianach, wśród nich wymienia takie czynniki, które mają wpływ na wynik wyborczy i tutaj wymienia: wielkość okręgów wyborczych, wysokość ewentualnych progów wyborczych, system ustalania wyników, czyli przeliczania głosów na mandaty. My tych spraw w ogóle nie dotykamy - uznał.
Apelował do posłów, by przychylili się do projektu uchwały PiS o powołanie nadzwyczajnej komisji do prawa wyborczego i skierowanie projektu do tej komisji.


za:www.stefczyk.info/wiadomosci/polska/pkw-po-staremu,-czy-z-nowym-czynnikiem,12388190067#ixzz3L8P62gIf


Polecamy także

http://marsz13grudnia.pl/

Copyright © 2017. All Rights Reserved.