Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać - Na szlaku do Santiago de Compostela. RONCESVALLES (część 2)

O szóstej rano poderwał mnie na równe nogi donośny głos trąbki wojskowej. Nie, to nie sen o rogu Rolanda, to twarda rzeczywistość. Pora ruszać w drogę, choć na zewnątrz jeszcze ciemno. Dormitorium, mogące pomieścić na piętrowych łóżkach ponad sto osób, nagle ożyło.

Zrobił się niewiarygodny ruch i – co zdumiewające – w kompletnej ciszy. Bez słów pakował się każdy. W przeciągu dwudziestu minut sala opustoszała. Zwlekli się z posłań nawet ci, którzy na szlaku są nie od wczoraj, tak jak my, lecz od kilku już tygodni, jak owe dwie Niemki z górnego posłania, maszerujące z Le Puy w Owernii.

Nie spieszyłem się. Bo i po co? Człowiek epoki komputerów, które miały ułatwić mu życie, popada w coraz większy pośpiech. Wcale nie ma przez to więcej czasu, że dysponuje nowoczesnymi urządzeniami. Przeciwnie, obsługa elektronicznych zabawek pozbawia go resztek wolnego czasu. I wolności. One zniewalają człowieka. Zająłem zatem miejsce na zewnątrz baru, przy wyziębionym przez noc plastikowym stoliku, by przynajmniej rozgrzać się gorącą herbatą. Mariola po swojemu zamówiła kawę.
- Poczekamy aż otworzą kościół – doradzała żona - Nie ruszę się stąd bez przywitania się z patronką Nawarry, figurą Matki Bożej z Dzieciątkiem.

Figurę tę wyrzeźbiono w XIII wieku w drewnie w Tuluzie, zaś miejscowi Baskowie całą oblekli w szaty ze srebra. Jest przejmująca. Niczym królowa ma koronę na głowie. Związki Nawarry z Francją widoczne są na każdym kroku. Przemawia za tym również  powinowactwo artystyczne. Weźmy nawet ten kościół, królewską kolegiatę, jako jeden z pierwszych na Półwyspie Pirenejskim budowany w stylu gotyckim, a ten przecież przywędrował tu z Francji.
To samo można powiedzieć w odniesieniu do stojącej tuż obok kaplicy św. Jakuba, też datowanej na XIII wiek. Próbowałem doszukać się w kształcie archiwolt wpływów gotyku francuskiego. Przy okazji pokłoniłem się prochom tych pątników sprzed wieków, którzy legli po tej stronie Pirenejów, może zmarznięci na śmierć podczas zimowej próby pokonania gór. Ciała zmarłych chowano w stojącej po sąsiedzku kaplicy Ducha Świętego, zwanej Silo de Carlomagno, bo tę dziwną konstrukcję o ośmiu arkadach błędnie kojarzono w średniowieczu z miejscem złożenia ciał rycerzy Karola Wielkiego, poległych w okolicznym wąwozie w 778 roku.

                                                         * * * * *
Na drogowskazie widnieje napis: Santiago de Compostela - 790 kilometrów. Brzmi to optymistycznie. A więc w drogę! Mijane po drodze miejscowości są do siebie bliźniaczo podobne. Wszystkie przestrzegają planu ulicówki, dowód, że od średniowiecza zawiązywały się wzdłuż pielgrzymiego szlaku. I żyły z obsługi pątników, zresztą tak jak obecnie. W wielu domach wygospodarowano na parterze pomieszczenia na bary i sklepy. W niektórych można znaleźć nocleg. Sądząc po wykończeniu domów, schludności i ich kubaturze, wędrujemy przez zamożny kraj. Ale zimy muszą tu być śnieżne i mroźne - przy ścianach suszą się pryzmy równiutko pociętych i starannie ułożonych kloców drewna na opał w kominkach. W starych kronikach zachowały się wzmianki o istniejących od XII wieku hospicjach, bo ruch na szlaku był wzmożony. Pamiątką po tamtych, odległych czasach są kościoły, z romańskich przerobione na gotyckie, wewnątrz zdobione barokowymi ołtarzami.

Kraina jest przeurocza. Lekkie wzgórza pokryte halami o soczystej trawie stanowią oprawę dla wąskiej doliny, której dnem płynie rzeka Arga. Tu i tam wyłaniają się plamy lasów. Skądś dochodzą pobrzękiwania owczych dzwonków. Słońce wspina się coraz wyżej, prześwietlając ciemne zakamarki doliny. Pora wcisnąć do plecaka skafander.  
Przy moście o dwóch przęsłach, w średniowieczu noszącym złą sławę – Puente de los Bandidos – spotkałem przed wejściem do wsi Larrasoana Mariolę,  która o dobrych kilkadziesiąt minut mnie wyprzedziła,  zajętego po drodze fotografowaniem. Po bandytach dawno nie ma już śladu, ustawiono natomiast pod drzewami ławeczki, pozwalające niektórym pielgrzymom na zasłużonych odpoczynek w zbawiennym cieniu, bo słońce już dobrze przypieka.
- Czas na śniadanie – zachęciła Mariola – jest już dziesiąta.
W barze podano grzanki  z białym, owczym serem miejscowego wyrobu, bo Baskowie to przecież górale, przynajmniej ci z tych tu stron.
- Poznaj się z Nicolą – przedstawiła mnie żona przygodnie poznanej po drodze koleżance? – Buen Camino! Idziesz z Saint-Jean-Pied-de-Port? Tak jak my?
-  Ale tylko do Burgos. Na dalszą drogę nie będę już miała czasu. W przyszłym roku ukończę drugą połówkę szlaku i dojdę do grobu św. Jakuba - zapewniała.

ZABALDIKA

W położonej na wzgórzu wsi Zabaldika spotkała mnie miła niespodzianka. Fotografując XIII-wieczny kościół o wyglądzie fortecy, zostałem zaproszony do środka. Tryskająca radością zakonnica w świeckim stroju otworzyła ogromnym kluczem ciężkie, okute żelazem wrota. Na wieść, że jestem z Polski, zaprowadziła mnie prosto przed główny ołtarz, przed piękne barokowe retabulum – jak mogłem wyczytać z wręczonej mi broszury – roboty nie byle jakiego mistrza, bo samego Juana de Gasteluzara, snycerza wysoko cenionego w kraju Basków. Wśród figur świętych wskazała na jedną.
- Ten tu, to biskup krakowski – wyjaśniła – na  czerwonym fragmencie płaszcza nosi wytłoczony napis. Spójrz!
Przyjrzałem się dokładnie.
- Istotnie – wykrzyknąłem - to Stanisław ze Szczepanowa!
Cóż w tych odległych stronach, w maleńkiej, zapadłej wioszczynie o kamiennych domach robi nasz rodak sprzed wieków? Gdybyż jeszcze w Pampelunie, ale tu? Tego już się nie dowiedziałem.  Biskup pręży się dumnie w niszy po prawej stronie tabernakulum, mając za współtowarzysza po lewej ręce samego św. Jakuba. Dzierży wyzłocony pastorał i przyciska do piersi opasłą księgę.

Mówiąca po angielsku siostra Franciszka – bo tak się przedstawiła – zachęcała do wejścia na wieżę. Więc wszedłem krętymi schodami, płosząc po drodze dzikie gołębie. Wszędzie pióra, ptasie odchody i wyłamane drewniane stopnie. Za radą zakonnicy wprawiłem w ruch serce dzwonu. I przemówił. Cudowny, szlachetny dźwięk wypełnił dolinę. Niósł się po wzgórzach. Kocham dzwony! Ich wspaniałą muzykę. Dochodzą słuchy, że już w Polsce są mieszkańcy, którzy skarżą proboszczów okolicznych kościołów za to, że w niedziele biją w dzwony, czym zakłócają im sen. W opinii bezbożników ich dźwięk stanowi zamach na ich prywatność i autonomię. Tak, tak! Zdumiewające, jak szybko podobna argumentacja potrafi z Zachodu dotrzeć i do naszego kraju! Ciekawy jestem, co powiedzą, gdy za niedługo będzie ich budził przed wschodem słońca doniosły śpiew muezinów z minaretów. Czy też znajdą odwagę, by pójść na skargę do sądu?

TRINIDAD DE ARRE

Na noc zatrzymałem się na przedmieściach Pampeluny, w Trinidad de Arre, w miejscu niezwykłym, tuż przy kamiennym moście na rzece spiętrzonej jeszcze w średniowieczu tamą dla uruchomienia klasztornych młynów. Na dźwięk sygnaturki, po dawnemu uruchamianej pociągnięciem za sznurek, w drzwiach pojawił się hospitalero z przyjaznym uśmiechem na twarzy. Zaprowadził mnie nie do dormitorium, na co liczyłem, lecz wprzód do maleńkiej kaplicy. Kazał zająć miejsce w ławie i jął objaśniać historię albergi umieszczonej w pomieszczeniach dawnego klasztoru, po części jeszcze funkcjonującego, chociaż bez zakonników.
- A ten tutaj, to San Fermín – wskazał na umieszczoną  w ołtarzu  figurę świętego. – To główny patron Pampeluny, ale czcimy go też u siebie. Zasłużył sobie na to eksponowane miejsce w ołtarzu. Drugi, ten obok, to San Cernín, też patron Pampeluny, ale mniejszy. Obaj utwierdzali chrześcijaństwo w czasach rzymskich.
Słuchałem tego wywodu z zainteresowaniem, bo niewiele wiedziałem o tych świątobliwych mężach ze starożytności, umęczonych podczas rzymskich prześladowań. Z czasem uzupełniłem braki w swej wiedzy.  Pierwszy to Firminus, po naszemu św. Firman, biskup w Galii, który za Dioklecjana zginął w Amiens. Na  jego pamiątkę urządza się szalone gonitwy z bykami po ulicach Pampeluny.  Drugi to Saturninus, biskup Tuluzy, który poniósł śmierć pięćdziesiąt lat wcześniej, za Decjusza około 250 roku. A zginął tak: rozjuszony treścią jego chrześcijańskich  kazań motłoch miejski pochwycił go i przywiązał do byka prowadzonego właśnie na ofiarę bóstwom rzymskim. Spłoszone zwierzę ciągnęło po ulicach nieszczęśnika aż ten, potłuczony, wyzionął ducha. Oglądałem swego czasu wspaniałą tuluzańską katedrę Saint Sernin, wzniesioną na martyrium i na grobie tego męczennika.

Słońce stało jeszcze wysoko, gdy skryłem się w zaciszu ogrodzonego wysokim murem ogródeczka dawnego klasztoru Trinidad de Arre. Stara, rosochata jabłoń, kilka innych drzew, malwy o pełnych kwiatach, akant. Zawsze chciałem mieć akant u siebie w ogródku. Z zazdrością patrzyłem, jak rośnie on wszędzie w Italii, choćby przy torach podmiejskiej kolejki z lotniska Fiumicino do Termini. Starożytni zakochali się w kształcie liści tej pospolitej, przydrożnej rośliny. I na wzór liścia wykuwali w marmurze najszlachetniejsze zwieńczenia kolumn, zaszeregowane przez nas do stylu korynckiego.
Jak mało potrzeba człowiekowi, by poczuć się szczęśliwym. By móc doświadczyć wzruszeń w obcowaniu z prostotą otoczenia, z ciszą, z pięknem. Już starożytni Grecy uchodzili za ludzi świadomie poszukujących szczęścia. Taki Epikur z Samos zapytywał: czyż tak wiele potrzeba człowiekowi, aby osiągnąć szczęście? Wystarczy świeże powietrze – przekonywał – prosty pokarm, skromne schronienie, łoże, parę ksiąg, przyjaciel. Prawdziwy mędrzec będzie unikał wszystkiego, co może zakłócić ów wewnętrzny stan błogości. Mędrzec – uczył ateńską młodzież – nie będzie zabiegał o zaspokojenie ambicji, o sławę, władzę czy majątek. Będzie unikał walk i wojen, będzie stronił od cierpienia i bólu, fizycznych i psychicznych dolegliwości. Tak jak nauczał, tak i żył Epikur, w pięknym otoczeniu pod Atenami, w skromnym domku zakupionym dla niego ze składek mieszkańców Lampsaki, uwiedzionych jego filozofią i zachwyconych jego osobowością. Żył w prostocie o chlebie i wodzie, o winie i serze. Trzymał się z dala od polityki, nie krytykował rządów, nie oceniał wydarzeń. Był przychylny ludziom, dobry dla rodziny i wyrozumiały dla sług. Nad wejściem do swego ogrodu, gdzie nauczał, kazał umieścić napis: Gościu, powinieneś być tu szczęśliwy, bo tu szczęście cenione jest jako najwyższe dobro.

Trzeba było wejść na szlak do grobu św. Jakuba, by przywołać postać Epikura. Chichot historii. Życie jednak nie kieruje się utopią, lecz realiami, więc podniosłem się z tego ustronia, by zrobić małe pranie, bo wszystkie sznury były już zajęte przez suszącą się bieliznę kwaterujących tu pątników.

PAMPELUNA

Ileż to wątków nakłada się na siebie! Amerykańskie kobiety gustują w nakryciach na łóżka, zszytych z różnokolorowych kawałków materiału, tak zwanych resztek. Są to piękne narzuty, niektóre kwalifikujące się do rangi dzieł sztuki. Nazywają się  patch lub patchwork, a sztuka łączenia w jedno tych skrawków - patching. Otóż tak widzę przenikanie się różnych wątków z przeszłości, na jakie natrafia pielgrzym na Camino. Można tu użyć słowa greckiego – palimpsest – bo kolejne warstwy ludzkiej egzystencji odkładają się warstwami jedna na drugą.

 Pampeluna! Miasto to, to taki patchwork, to palimpsest. Wszystkie warstwy z przeszłości są ze sobą wymieszane, chociaż przebija warstwa ostatnia, współczesna. To ona dominuje. Miasto jawi się jako zamożne, uporządkowane, schludne, dobrze funkcjonujące i nowoczesne. To, czego mi brakuje, to zabytków starożytności, a te musiały tu kiedyś być, bo – jak sama nazwa sugeruje – rzymską kolonię zakładał sam wielki i nieustraszony Pompejusz na starodawnej osadzie Basków. Ale czy mogły przetrwać, skoro w średniowieczu miasto było areną nieustannych walk wewnętrznych pomiędzy różnymi nacjami, które je zamieszkiwały? Mieli tu swoje dzielnice Baskowie, Frankowie, Kastylijczycy, Gaskończycy, obok chrześcijan mieszkali żydzi  i muzułmanie, wszyscy ze sobą skłóceni. Każda grupa narodowa zazdrośnie strzegła własnych praw i przywilejów, każda od sąsiadów odgradzała się wewnętrznymi murami i każdą strzegły strzeliste wieżyce. Nie pomagały rozjemcze interwencje królów Nawarry. Przez kilka stuleci, aż do zjednoczenia Hiszpanii w jeden organizm państwowy, trwały te nieustanne spory, kłótnie, wzajemne podpalenia, a nawet starcia z bronią w ręku. Ale i później, w XVI wieku, kiedy w mieście hiszpański monarcha wymusił rozejm, stało się ono obiektem ścierania wpływów Hiszpanii i Francji. Od Karola Wielkiego, jeśli nie wcześniej, najpierw królestwo Franków, a później Francja wnosiła pretensje do panowania nad miastem w zapirenejskim rejonie Nawarry. Ten konflikt znalazł odbicie nawet w XIX wieku, kiedy wojska napoleońskie zajęły miasto w 1808 roku, po pięciu latach przepędzone przez Anglików Wellingtona. Jak z tego widać, przez pełne tysiąclecie Francja wykazywała aktywne zainteresowanie Pampeluną.

Swoim zwyczajem pierwsze kroki skierowałem do katedry. I doznałem rozczarowania. Nie ma w niej nic z romanizmu. Bryła zewnętrzna jest nieciekawa, klasycystyczna, pozbawiona owego tchnienia wieków. Bo jak może mieć, skoro w ferworze walk wewnętrznych była palona, naprawiana, rozbierana i powtórnie wznoszona? Ukojenie od perturbacji przeszłości znalazłem w przepięknym wirydarzu przyległego do katedry klasztoru. Ach, te krużganki filigranowe, wypełnione pajęczyną maswerków o tak delikatnym wykroju, na jaki może się tylko zdobyć francuski  gotyk. Spędziłem tu dobrą chwilę, na zielonej murawie, wsłuchany w szept gregoriańskiego oficjum, szkoda że nie śpiewanego na żywo, lecz odtwarzanego z nagrania. Ale dobre i to.

Puerta Preciosa – dostojny, bezcenny portal wiedzie z zalanego światłem wirydarza do mrocznych naw katedry. Tę traktuje się bardziej jako muzeum, a nie dom Boży. I to boli. Tak zachowują się zarówno turyści, jak i pielgrzymi, ale i ja zachowałem się podobnie, zachwycony wspaniałą sztuką bocznych ołtarzy - gotyckich, renesansowych, barokowych. Do jednej z tych kaplic przeniesiono Przenajświętszy Sakrament, co w Hiszpanii stało się już zasadą. Może to i dobrze, że ludzie świadomi swej wiary mogą znaleźć dla siebie cichy kącik do medytacji?

Jan Gać

Copyright © 2017. All Rights Reserved.