Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać-Na szlaku do Santiago de Compostela (odc. XV.)

Odbiłem nieco od szlaku, by zatrzymać się w Palacios de Benaver, w maleńkiej wiosce o kamiennych domach, na obrzeżach której ukrył się przed światem stareńki klasztorek. Było przed południem, więc miałem nadzieję, że będzie otwarty. Szarpnięciem za sznurek uruchomiłem przy furcie sygnaturkę. W wejściu

pojawiała się siostra zakonna i z marszu zaprosiła nas do środka kościoła. Wskazała na figurę Chrystusa ukrzyżowanego, wykonaną w drewnie, największą, jaką oglądałem na Camino. Historycy sztuki piszą traktaty na  temat rzeźby, tak jest niezwykła i wartościowa, wykonana prawdopodobnie w XI wieku. Odziany na biodrach w spódniczkę Chrystus nie cierpi, choć jest przybity do krzyża - tryumfuje, oczy ma szeroko otwarte, patrzy przytomnie. Figura ta od wieków cieszy się wielkim nabożeństwem okolicznej ludności i uchodzi za cudowną. Według podania, uciekając przed bandytami, spadł z konia Alfons VI przy przeprawie przez rzekę Arlanzón, w miejscu, gdzieśmy i my ją pokonywali po średniowiecznym moście – Puente del Arzobispo. Życie miało ocalić królowi modlitewne westchnienie do czczonego przezeń Chrystusa.
                                                         * * * * *
Wczesne popołudnie. Robi się  potwornie gorąco. W pewnym oddaleniu od drogi, na zupełnym pustkowiu, znalazłem niewielki zagajnik, a w nim ławkę, przy niej pompę z chłodną, bieżącą wodą. Wymarzone miejsce na posiłek. Zabrałem się za uzupełnianie notatek. Na kartkę zeszytu spadło nasionko cyprysu. Ze skrzydełkiem. Po co to skrzydełko? – zastanawiałem się. - Po to, by nasienie nie spadło prosto pod drzewo, lecz by wiatr mógł je z łatwością ponieść gdzieś dalej i by tam mogło wzejść nowe życie. Ewolucja? Jak wielką wiarę muszą posiadać ci, którzy chcą mnie przekonać, że to skrzydełko rozwinęło się z upływem czasu w procesie ewolucji! Zazdroszczę im tak głębokiej wiary.
                                                          * * * * *
- Czy ty przypadkiem nie idealizujesz z tym swoim średniowieczem? – zaprotestowała Mariola, kiedyśmy zastanawiali się wspólnie nad znaczeniem kamiennych rzeźb z katedry w Burgos. - Przecież twórcami tych rzeźb byli ludzie tacy sami jak i my. Zwyczajni. Natura ludzka się nie zmienia.

- Zgadzam się co do ludzkiej natury. Ale mnie chodzi o coś więcej, o nastawienie ówczesnych ludzi do całej rzeczywistości, do rozumienia świata. Ludzie z dawnych wieków widzieli  sprawy tego świata w aspekcie duchowym. My, ludzie doby obecnej,  postrzegamy je w kategoriach materialnych, przyziemnie, bez odniesienia do nadprzyrodzoności. Podam przykład z dziedziny kulinariów. Jeżeli spożywamy soczysty owoc lub jemy smacznie i estetycznie przygotowany obiad,  chwalimy jego zalety i dziękujemy pani domu za jej umiejętności kulinarne. Nic więcej. Człowiek średniowiecza widział te sprawy głębiej. Dziękował Bogu za dobroć, że stworzył smaczne owoce i był Mu za to wdzięczny. Boga wychwalał, że dał gospodyniom umiejętności przyrządzania potraw w zaspokajaniu podniebienia swych mężów i dzieci. I na tym polega różnica między ludźmi tamtych czasów a naszymi.  
                                                          * * * * *
- Zbyt długie siedzenie rozleniwia. Podnosimy się – zawyrokowała Mariola. Długa droga przed nami.
Komenda ta skojarzyła mi się ze słowami anioła, jak to zmusił on do działania Eliasza, udręczonego ucieczką przed tropiącą go królową Izebel, żoną króla Achaba. Kiedy zrezygnowany prorok legł pod janowcem w środku pustyni z pragnieniem śmierci, trąceniem w bok obudził go ze snu anioł: „Wstań, jedz, bo przed tobą długa droga”. Nie była to halucynacja spowodowana lejącym się na pustyni żarem: Eliasz znalazł przy swej głowie dzban z wodą i podpłomyk (1 Krl, 19,1-8).

A zatem i my ruszamy. Pola, pola, pola. Ani śladu cienia. I tak do Hornillos del Camino, przez osiem kilometrów. Późnym popołudniem alberga przy kościele ma już komplet pielgrzymów. Jest już piąta. Kościół otworzą dopiero o siódmej wieczorem, na liturgię mszy świętej. Dochodzi mocno spóźniony pielgrzym z ogromnym plecakiem. Czy dostanie gdzieś nocleg? Ledwie my się zakwaterowaliśmy.
Ale co ja widzę! Jest i nasz Filipińczyk!
- Co za miłe spotkanie, księże! Nie widzieliśmy się już pięć dni.
- Cztery! – Poprawił mnie.

Księdza z Filipin spotkałem po raz pierwszy na szlaku jeszcze przed Pampeluną. Wśród pielgrzymów wzbudzał niemałą sensację, bo szedł boso. Zapytany o przyczynę podobnej ascezy, utrzymywał, że tak właśnie kroczył do Santiago Franciszek z Asyżu.
- A jak nogi? Widzę, że ksiądz idzie już w sandałach - zauważyłem.
- Zakładam je miejscami, na bardziej kamienistych odcinkach. Chodzenie boso nie sprawia mi większych problemów. Ot, takie doświadczenie z Filipin. A poza tym jest to zdrowe dla organizmu. Naturalny masaż stóp i lepsze krążenie krwi.
                                                             * * * * *
Cudowne, długie godziny przedwieczorne, bo słońce w lipcu zachodzi na tych szerokościach geograficznych po dziewiątej wieczorem. Zakupiony w sklepie placek z kartofli, odgrzany w mikrofalówce, smakował wybornie. A do tego butelka czerwonego wina. I oliwki śródziemnomorskie, czyli proste, pielgrzymie wiktuały, takie same, jakimi wzmacniali się ludzie dawnych czasów. I byli zdrowsi aniżeli my, zatruwani chemią. Niskie promienie słońca nie przestają prażyć. Gromady ludzi szukają ochłody przy studni na placu przed kościołem. Jest to jedyne zacienione miejsce, bo wieś jest obrzeżoną kamiennymi domami ulicówką na osi wschód-zachód, więc zachodzące słońce prześwietla ulicę na wylot.
                                                              * * * * *
Dziś Pismo Święte otworzyło mi się na  Księdze Daniela. ... wszystkie narody, ludy, języki padły na twarz, oddając pokłon złotemu posągowi, który wzniósł król Nabuchodonozor (Dn 3,7). Gdzie są granice w przestrzeganiu  prawa? Czy prawo godzące w wyznawane wartości godzi się szanować? Odwieczny dylemat! Trzej żydowscy mężowie, których król babiloński uczynił zarządcami jednego ze swoich miast, odmówili wykonania rozkazu, mając świadomość, że nieposłuszeństwo wobec królewskiej woli pozbawi ich nie tylko urzędu, ale przyprawi o śmierć. Nie pokłonili się złotemu posągowi bóstwa. A przecież nie wymagano od nich niczego więcej. Tylko tyle. A może aż tyle? Podobnie chrześcijanie pierwszych wieków. Wystarczyło, że w obecności notariusza spalili kadzidło przed posągiem cesarza. Nic więcej. Tym sposobem mogli ocalić majątki i życie. A jednak nie! Tylko nieliczni dali się złamać. A tysiące wybrały śmierć podczas prześladowań za Decjusza, Trajana, Dioklecjana i tylu innych imperatorów.

A dziś? Poprawność polityczna – oto złoty posąg Nabuchodonozora. Ilu jest tak odważnych, że zaprotestuje wobec fali niedorzeczności, które wprowadza się w życie pod sankcją obowiązującego prawa? W imię rzekomej wolności niszczy się wolność. Pochlebiam sobie, że poprawność polityczną mam głęboko w kiszce stolcowej, tam, gdzie wszystkie inne ideologie.
                                                           * * * * *
Cudowny poranek. Nawet chłodny, muskany porywami wiatrów ciągnących z północy, od gór. Oddalone na dziesiątki kilometrów, rozpływają się w lazurowy zarys, coś na podobieństwo niebieskiego tła, jakie weneccy malarze wprowadzali do swych renesansowych obrazów. Przystanąłem przy krzyżu w zupełnym pustkowiu, na niewielkim pagórku, skąd roztacza się niewyobrażalnie piękny widok na cztery strony świata, chociaż nie ma tu niczego, tylko pszeniczne pola. Ale jest przestrzeń. Przestrzeń ma w sobie walor przenoszenia świadomości w pozaczas. Uskrzydla. Doświadczyłem czegoś podobnego w amerykańskim stanie Kansas, kiedy godzinami jedzie się wśród pól pszenicznych, a tych nie może ogarnąć nawet horyzont.

Po jedenastu kilometrach marszu przez pola wyłania się Hontanas, kolejna klasyczna ulicówka z rzędem kamiennych domów. Gromady pątników posilają się w otwartych na śniadanie barach. Jeśli wychodzą przed wschodem słońca, kiedy jest jeszcze ciemno, nikt nic nie je. Dopiero uszedłszy ze trzy godziny o pustym żołądku, co jest i zdrowym zabiegiem, zatrzymują się na pierwszy posiłek.

                                                     SAN ANTÓN

Stąd do Castrojeriz szlak biegnie poboczem szosy obsadzonej drzewami, na szczęście z rzadka uczęszczanej przez pojazdy. Zatrzymałem się w San Antón, w cudownej oazie zieleni, nad strumieniem o bystrym nurcie.

- Oto rzeka, cóż stoi na przeszkodzie, by ochrzcić w niej tego poganina? – zwróciłem się w żartach do księdza z Filipin, z którym znów spotkaliśmy się na szlaku. A poganinem był Niemiec ze Stuttgartu, Steven, wspaniały młodzieniec o wielkiej kulturze osobistej, który trzeci miesiąc już wędruje do Santiago de Compostela. Odkryła go podczas drogi Mariola, kiedy rozmawiając o różnych systemach religijnych, przyznał, że nie należy do żadnego kościoła, a nawet że nie jest ochrzczony. Jedyną religią, z jaką się bliżej miał zetknąć, jest buddyzm.
- Do tej decyzji musi sam dojrzeć – odparł rozsądnie Filipińczyk.

Moją tymczasem świadomością zawładnął skojarzony  w tym miejscu obraz Etiopczyka z Dziejów Apostolskich, dworzanina afrykańskiej władczyni, którego to ochrzcił jeden z pierwszych uczniów Jezusa, Filip. Królewski urzędnik, który z Jerozolimy kierował się do Gazy, czytał święte teksty Żydów, tyle że niewiele z nich rozumiał, bo bez komentarza nie mógł wiedzieć, o kim mówił prorok Izajasz: „Prowadzą Go jak owcę na rzeź, i jak baranek, który milczy, gdy go strzygą, tak On nie otwiera ust swoich” . Kiedy został uświadomiony, że chodzi o Jezusa, poganin wyraził życzenie: „Oto woda – powiedział dworzanin – cóż przeszkadza, abym został ochrzczony”? (Dz 8,36).

San Antón to malownicza ruina. W puste oczodoły ostro wykrojonych okien gotyckiego kościoła, w miejsce witraży, wciskają się konary i gałęzie drzew. Sklepieniem jest błękit nieba. W na wpół rozwalonej nawie jakiś człowiek urządził sobie mieszkanie klecąc z desek prowizoryczne schronienie przed słońcem i deszczem. Wokół nieporządek; jakieś narzędzia, skrzynie, graty. Ale pomyślał i o pielgrzymach przechodzących obok jego królestwa - pod gotyckim łukiem ciągle jeszcze rozpiętym nad ulicą. Ustawił kilka stołów piknikowych i na kuchence zasilanej gazem z butli gotował dla chętnych kawę i herbatę. Podobno od biedy można było u niego zanocować.

A przecież San Antón to jeden z najważniejszych przed wiekami zespołów klasztornych na Szlaku Jakubowym. Początkami sięga XII wieku, kiedy król Alfons VII ufundował tu kościół i hospicjum. W szczytowym okresie rozwoju, w stuleciach XIV-XV, w jego skład wchodziły również inne zabudowania: szpital, hospicjum, urządzenia gospodarcze, spichlerze, młyny zakładane na spiętrzonym strumieniu, ogrody z leczniczymi ziołami, pola uprawne. To w tutejszym szpitalu zakonnicy leczyli  chorych dotkniętych objawami szaleństwa zwanego ogniem św. Antoniego. Była to dość powszechna w średniowieczu choroba halucynacyjna, bardzo groźna, w ostrych przypadkach prowadząca do amputacji kończyn, a nawet do śmierci. Spowodowana była zatruciem pokarmowym na skutek nadmiernego spożywania sporyszu, pasożytniczego grzyba, a ten w dużej ilości występował wtedy w ziarnie, głównie jęczmienia. Nieszczęśnikami dotkniętymi tą chorobą  zajmowali się  zakonnicy św. Antoniego, antonianie, którzy posiadali w ówczesnej Europie ponad 350 domów zakonnych i szpitali.

To nie nawiedzeni egzaltowaną, a niekiedy i niezdrową religijnością ludzie zakładali zakony. Zawiązywały się one z potrzeby chwili. Konkretne sytuacje wymuszały ich powstawanie. Ludzie dobrej woli, dostrzegając różnorakie potrzeby w ówczesnych społeczeństwach, potrzeby niekoniecznie natury duchowej,   otrzymawszy odpowiednie charyzmaty, gromadzili przy sobie grono osób, którzy podzielali podobne poglądy i którym odpowiadała forma życia we wspólnocie.  

Tak zatem istotą powstających zakonów nie było niesienie pomocy ludziom dla samej pomocy, lecz pomaganie bliźnim, bo widziano w nich będącego w potrzebie Jezusa. Takie, a nie inne racje stały u podstaw powstawania zakonów tak czynnych, jak i kontemplacyjnych, a nawet rycerskich. Tak było w dawnych wiekach i tak jest obecnie, by przytoczyć choćby najnowszy i najbardziej znany przykład dzieła Matki Teresy z Kalkuty, obecnie świętej. Nie innymi pobudkami kierował się niejaki Gaston z Valloire, francuski rycerz, który powołał  zgromadzenie braci świeckich do opieki nad dotkniętymi chorobą szaleństwa św. Antoniego - zgromadzenie przekształcone w zakon po otrzymaniu reguły zatwierdzonej przez papieża.