Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać-Na szlaku do Santiago de Compostela (odc. XX)

SAHAGÚN

Po kilku godzinach marszu z pól wyłoniła się większa miejscowość, Sahagún. Jej zapowiedzią okazała się maleńka kapliczka – la Virgen del Puente – stareńka, z XII wieku, ocieniona kępą topoli tuż przy prawie suchej rzeczce, nad której korytem przerzucili  Rzymianie kamienny most, bo tędy już w starożytności przebiegał trakt handlowy.


W przeciwieństwie do mostu kamiennego kaplica jest z cegieł, tak jak i wszystkie ważniejsze  kościoły Sahagún, bo na tej rolniczej równinie trudno o kamień, powszechnie natomiast występują pokłady gliny. Kościoły Sahagún są niezwykłe, odstają nie tylko rodzajem budulca, ale i wyglądem architektury od tych, jakie do tej pory towarzyszyły nam na Camino. To mozarabowie znosili je w XII stuleciu, chrześcijanie żyjący pod panowaniem władców muzułmańskich.

Ci z Sahagún pochodzili z rejonu Kordoby. W różnych okresach żyło im się tam raz lepiej, raz gorszej,  zależało to od nastawienia ich islamskich panów. Po konkwiście warunki bytowe pomału się stabilizowały. Wizygocka ludność miejscowa przechodziła z czasem na islam. Następował proces asymilacji, tym bardziej że muzułmańscy najeźdźcy byli w zdecydowanej większości bezżennymi wojownikami. Po ustaniu wojen osiedlali się w wizygockich miastach, brali za żony miejscowe chrześcijanki, zakładali rodziny i proces islamizacji Hiszpanii postępował gwałtownie. Dochodzenie przyczyn przechodzenia chrześcijan na islam w dawnych wiekach jest zajęciem intrygującym, bo proces ten miał miejsce nie tylko w Hiszpanii, ale i na cały Bliskim Wschodzie, podobnie działo się i w północnej Afryce, gdzie zjawisko przybrało masową skalę porzucania wiary ojców. Przyczyn tego zjawiska było wiele i nie tu miejsce, by wchodzić w ten bardzo zawiły i obszerny temat. Powiem tu o jednym aspekcie zagadnienia, dotyczącym wiary w dogmat o Trójcy Świętej.

Podróżując po Meksyku i po innych krajach Ameryki Łacińskiej, nie mogłem pominąć ważnego zagadnienia chrystianizacji ludów nowo odkrytych kontynentów amerykańskich. Wysłani do Ameryki misjonarze - franciszkanie, dominikanie i augustianie - przekonywali Indian, że w sprawach religii błądzą, bo nie ma wielu bogów, jest tylko jeden Bóg, Stwórca wszystkiego. W miarę utwierdzania ich w wierze, okazało się, że ten Bóg chrześcijan jest Bogiem troistym – Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty. Jakże zatem ci prości ludzie, żyjący od wieków w politeizmie, mogli pojąć tę tajemnicę? Albo jest jeden Bóg, albo jest ich trzech? I w tym punkcie dotykamy istoty powstania islamu. Islam wyłonił się jako bunt przeciwko pojęciu Boga troistego, przeciwko nauce o Trójcy Świętej. Pojęcie Boga Jedynego w trzech osobach mogło być zaakceptowane przez Greków wychowanych na filozofii, nie mogło przebić się do umysłów prostych ludów pustyni, a takimi byli Arabowie. Mahomet, który znał pisma Żydów i nauczanie chrześcijan, zresztą podówczas mocno skłóconych i podzielonych sporami właśnie trynitarnymi, odrzucił całe to nauczanie o Trójcy Świętej jako niedorzeczne i przyjął ideę Boga Jedynego, Wielkiego Samotnika.
 
Myślę, że coś podobnego zaszło i w Hiszpanii. Płytko ugruntowana wiara ludności wizygockiej, zresztą skażona arianizmem, zderzyła się z prostą wiarą mahometan. Jest jeden Bóg – nauczają - ma takie a takie wymagania, nie aż tak ciężkie do udźwignięcia przez człowieka, jest dobry, miłosierny, sprawiedliwy, nieco pobłażliwy i rozumiejący ludzką słabość. W związku z czym stawia proste wymagania co do zasad uczciwego i moralnego sposobu życia. I to tym prostym ludziom wystarczyło, kiedy w VIII wieku muzułmanie wlali się na Półwysep Pirenejski. Zjawisko powtarza się współcześnie, bo wypłukane z chrześcijaństwa społeczności Europy zachodniej, pozostawiają wyzwoloną od religii pustkę egzystencjalną, a tę zagospodarowuje islam, wypełniając swą prostą nauką naturalną potrzebę człowieka do religijności.

Rzecz jasna, chrześcijanie wizygoccy nie pogodzili się z panowaniem muzułmanów. Ci, bardziej zdeterminowani, uciekając przed inwazją ludzi okrutnych, krok po kroku  przesuwali się na północ, w rejon nieprzystępnych i dzikich Gór Kantabryjskich, dokąd najeźdźcy nigdy nie dotarli. Ale zdecydowana większość pozostała na miejscu i jako Mozarabowie żyła pomiędzy muzułmanami, dręczona celowo zawyżanymi podatkami. Jeśli pozostawiano im swobodę wyznawania swej wiary, to tylko w obrębie maleńkich kościołów.  Wszystkie ważniejsze kościoły zostały zamienione na meczety, mniejsze rozebrano na budulec. Nie dziwmy się zatem, że tak mało przetrwało do naszych czasów kościołów wizygockich. Jeden z nich, bodaj najciekawszy,  przetrwał od VII wieku po dziś dzień i  można go oglądać tuż przy autostradzie z Salamanki do Burgos, w miejscowości Banos de Cerrato.
 
Skoro dotknąłem mechanizmów przyjmowania chrześcijaństwa przez Indian z Meksyku, niech mi w tym miejscu będzie wolno pójść nieco dalej tym tropem i przybliżyć jedną postać, niezwykle ciekawego człowieka, urodzonego w tym właśnie mieście, Bernardyna z Sahagún. Jako młody franciszkanin, porwany zapałem głoszenia Ewangelii poganom, uzyskał od króla pozwolenie na wyjazd do Meksyku. Osiadł na jednej z wysp Jeziora Texcoco, na Tlatelolco, która z bliźniaczą wyspą Tenochtitlan współtworzyła stolicę azteckiego imperium. Po jej zdobyciu w 1521 roku przez Hernána Cortésa i jego drużynę, właśnie Tlatelolco stało się pierwszym ośrodkiem chrystianizowania Indian. Bernardyn należał do drugiego pokolenia misjonarzy, więc mógł pójść nieco dalej w organizowaniu życia tubylcom, zakładając pierwszą w Meksyku szkołę dla synów wodzów azteckich, słusznie rozumując, że należy wykształcić rodzime elity w zaistniałej, nowej rzeczywistości. Mało tego, zachwycony wielkością indiańskich kultur, przystąpił do spisywania wszystkiego, co dotyczyło Indian. A  spieszył się bardzo, bo pierwsze po konkwiście pokolenie już wymierało. Przesłuchiwał żyjących jeszcze wodzów, kapłanów, czarowników, starców i mędrców - kogo tylko mógł. Wszystko to skrupulatnie spisywał, redagując coś w rodzaju pierwszej encyklopedii indiańskiej, dzieło ogromne, liczące wiele tomów na temat wierzeń, dziejów, języka i kultury Indian z Meksyku centralnego – „Historia general de las cosas de Nueva Espana”. Zmarł w 1590 roku jako ponad dziewięćdziesięcioletni  starzec.

                                                                * * * * *
Ruszyłem na zwiedzanie miasta. Intrygowało mnie miejsce, gdzie stał jeden z największych i najsławniejszych klasztorów hiszpańskich - San Facundo.

Gdzieś tu musi być – zgadywałem – nie mógł przecież przepaść tak po prostu, bez śladu.  Zapytałem o to mężczyznę, który po otwarciu kłódki właśnie zdejmował łańcuch z furtki prowadzącej na rumowisko.
- San Facundo? Tu jest San Facundo! – wskazał pryzmę ruin.  - Ta brama nad ulicą Doctores Bermejo – ciągnął – to fragment klasztornej fasady. Jedyna po nim pozostałość. A stał jeszcze na początku XIX wieku, do wojen napoleońskich.

Nie mogłem uwierzyć! To przecież łuk triumfalny, kompozycja, jakiej nie powstydziliby się starożytni Rzymianie, jest tak imponująca. Bo barok lubował się w pompatycznych inscenizacjach miejskich, tak jak ta brama z 1662 roku, w której można dopatrzyć się więcej renesansu aniżeli baroku.

- Ale chodźmy na wieżę! – Zachęcał mnie mężczyzna. Prawie że przymusił mnie do wspinaczki, chociaż nie miałem już na to ochoty. Więc wspinaliśmy się na którąś tam kondygnację, gdzie na szczycie, w dość obszernym pomieszczeniu znajdował się ogromny mechanizm do napędzania zegara. Gdy się nieco krzywiłem z tej wędrówki, pocieszył mnie.
- A ja muszę tu wspinać się dwa razy dziennie, i tak przez cały rok, a robię to kilkanaście już lat. Policz – przechwalał się – ile już zrobiłem kilometrów. Chyba na księżyc. Albo do nieba.
Zatrudniony tu przez miasto operator zegara jął objaśniać tajniki pracy precyzyjnego mechanizmu, który został wykonany w Niemczech jeszcze w XIX wieku.

– Jest tak skonstruowany, że zegar nie ma prawa się późnić. Niewielkie odchylenia koryguję raz na kilka dni. Oto niemiecka robota - zachwalał.

Z wysokości kościelnej wieży miałem całe miasto jak na dłoni, aż po niekończące się pola. Daleko na północy widać zarysy potężnego łańcucha gór. To Cordillera Cantábrica, znak, że za niedługo wyjdziemy z Mesety. A wokół, u stóp -  domostwa, wszystkie z cegły, tak jak i tutejsze świątynie. Kościół San Lorenzo, charakterystyczny czterokondygnacyjną, potężną wieżą o ażurowych prześwitach okien, stał zamknięty na czas restaurowania wnętrza. Skierowałem się zatem do  bliźniaczego San Tirso, bo tak jak pierwszy też pochodzi z XII wieku i podobnie został wzniesiony w stylu mudéjar. Romanizm w wersji mozarabskiej uwidacznia się w każdym szczególe architektonicznym, ale najbardziej w wykroju trzech apsyd, które podnoszą walor kościoła i czynią jego bryłę niezwykle malowniczą i pradawną.

Zajmujące zjawisko. W tutejszej architekturze sakralnej przenikają się dwa style, mozarabski i mudéjar. Jak już mówiliśmy, pierwszy odnosi się do sposobu budowania kościołów i ich dekorowania przez chrześcijan żyjących pod panowaniem władców arabskich. Drugi styl  przeciwnie, wskazuje na muzułmanów pracujących dla chrześcijańskich zleceniodawców. Jaki z tego wniosek? A no taki, że wielu chrześcijan żyjących dotąd na ziemiach opanowanych przez mahometan, w tym przypadku w Kordobie i okolicy, na wieść, że północne obszary są już wolne od muzułmańskiej opresji, przenosili się tam całymi rodzinami. Najmując się jako murarze, wprowadzali do architektury kościelnej elementy nabyte na południu, w XII wieku wtedy ciągle jeszcze islamskiej Andaluzji. A mudajér? Jest to z kolei relikt pracy muzułmanów, którzy pozostali na miejscu po wyparciu z ziem hiszpańskich panowania arabskiego w wyniku postępującej rekonkwisty. Jeśli tylko okazali się lojalnymi obywatelami, ludziom tym pozwolono pozostać w dotychczasowych miejscach pobytu, żywiąc nadzieję, że i oni z czasem przejdą na chrześcijaństwo. Tak było do XV wieku, do epoki Izabeli Katolickiej.

Ponieważ w kościele San Tirso urządzono muzeum sztuki sakralnej, pełne niezwykle ciekawych obiektów i nie można się tam było skupić,  na medytację udałem się do klasztoru benedyktynek – Madres Benedictinas. Już od wejścia było widać, że to kościół żywy, zadbany, przepełniony energią modlitwy. Usiadłem w ławce. Tuż przy wejściu zauważyłem dwa kamienne sarkofagi, bardzo proste, bez ozdób, jakże inne od przepysznych sarkofagów władców Nawarry i królowej Urraki. Stoją nie na cielskach lwów, jak jest to powszechnie przyjęte, lecz bezpośrednio na ziemi. Rozwinięte na wieku dwie czerwone szarfy o wykroju stuły - zapewne dzieło rękodzielnictwa benedyktynek - świadczą, że pochowano w nich osoby znaczne. Z załączonej informacji dowiaduję się, że w jednej znalazł wieczny spoczynek zmarły w 1109 roku Alfons VI, w drugiej złożono jego czwartą żonę, Ines Constanzę Bertę Zaydę. Król był blisko związany z  tutejszym miastem. W jednej z miejscowych szkół klasztornych pobierał nauki. Tu też szukał schronienia podczas walk z bratem o tron. Był to mężczyzna kochliwy, znany ze swych licznych  przygód sercowych, co też znalazło odbicie w poślubieniu czterech żon, oczywiście jedna po drugiej. Nawet papież miał z nim niemały kłopot, bo król nie chciał wyrzec się swych upodobań do liturgii mozarabskiej i przyjąć liturgię rzymską. Dopiero wysłani do Sahagún mnisi z Cluny zrobili w mieście porządek, zamieniając je w emanujący na całą prowincję ośrodek odnowy religijnej w duchu kluniackim.

Otworzyły się drzwi. Do środka wszedł młody, wysoki, postawny ksiądz z plecakiem na plecach, ubrany w sutannę i duży czarny kapelusz, taki sam, jakie widywało się przed Soborem Watykańskim II na Placu św. Piotra w Rzymie, a jakie niekiedy rysuje w karykaturach osób duchownych.

- To ten sam Francuz cośmy z nim zamienili kilka słów na szlaku w Carrión de los Condes -  Szepnęła mi do ucha Mariola. - Widziałam go wczoraj wczesnym rankiem pod oknami naszej albergi w San Nicolás. Spacerował, jakby czegoś szukał.

Przywoławszy z klauzury zakonnicę, długo z nią pertraktował, zapewne prosząc o pozwolenie na odprawienie mszy świętej, bo po skończonej rozmowie zaraz zaczął się przygotowywać do liturgii. Trwało to dobrą chwilę. Z plecaka w kształcie tornistra wydobył własny obrus na ołtarz po uprzednim upewnieniu się, czy aby są jeszcze na jego mensie relikwie. Miał też własny, przedsoborowy ornat, ciężki od haftów, założył nawet manipularz na lewą rękę, na pulpicie umieścił własny mszał, i, sam jeden, bez wiernych, odprawiał po łacinie tę swoją przedsoborową liturgię, długą, z czytaniami. Stojąc tyłem na nas nie zwracał najmniejszej uwagi, co też się działo za jego plecami. Nie pokazała się też żadna z sióstr.
- To musi być lefebrysta. – zgadywaliśmy.

                                                                    * * * * *
Jakże cudowne jest wczesne wstawanie! Ciągle mam w pamięci owo nocne walenie w drzwi mojej celi na Górze Athos, na długo przed wschodem słońca. - Wstawaj, człowieku, bo dzień się rozpoczyna! Odpoczywać będziesz w grobie! Sahagún jeszcze spało, gdyśmy ruszyli na szlak. Wirując w radosnym tańcu, chmary jaskółek towarzyszyły nam aż za miasto, za rzekę Cea, ubraną w płaszcz z topoli. Przy rzymskim moście, tyle razy naprawianym w wiekach średnich, żegna pielgrzymów kamienny krzyż, jeden z tych, jakich setki na Camino. Daremnie próbowałem zidentyfikować miejsce, skąd wydobyto zwęglone ciało Fakunda, młodzieńca, którego  po spaleniu żywcem za Dioklecjana, wrzucono do rzeki. Poprzedniego wieczora oglądałem urnę z jego szczątkami przechowywaną w kościółku św. Jana, tym przy sławnym przez wieki hospicjum La Trinidad, urządzonym w pomieszczeniach kościoła Trójcy Świętej. A przy okazji: ten neoklasycystyczny, skromny kościółek został dedykowany lokalnemu świętemu o imieniu Jan, patronowi miasta. Był nim wykształcony w Salamance augustiański kaznodzieja z XV wieku, teolog, moralista i mistyk, charyzmatyczny spowiednik, podobno zginął otruty z zemsty przez kobietę, której kochanka sprowadził on na drogę cnoty. Z takim wspomnieniem żegnałem Sahagún. I żegnałem Palencię, a z nią Ziemię Pól - Tierra de Campos - by wkroczyć do Królestwa Leónu. Co przyniesie dzień dzisiejszy? Z lektury wybrałem do rozmyślań fragmenty z Księgi Koheleta.   

                                                 
Cóż przyjdzie człowiekowi z całego trudu,
jaki zadaje sobie pod słońcem?
Pokolenie przychodzi i pokolenie odchodzi,
a ziemia trwa po wszystkie czasy.

(Koh1,3-4)

                                         
Ciesz się, młodzieńcze, w młodości swojej,
a serce twoje niech się rozwesela za dni młodości twojej.
I chodź drogami serca swego i za tym, co oczy twe pociąga;
lecz wiedz, że z tego wszystkiego będzie cię sądził Bóg.      
(Koh 11,9)


EL BURGO RANERO

I kolejna miejscowość, El Burgo Ranero, osiągnięta po krótkiej marszrucie, w samo południe. Choć pora jest wczesna i iść można dalej, na dziś stąd się już nie ruszam. A to dlatego, że wieś jest mała, zapyziała, poza skromnym kościołem św. Piotra nie może poszczycić się żadnymi innymi zabytkami, które – jeśli gdziekolwiek są - zawsze kuszą do zwiedzania. Tu znalazłem wymarzone miejsce do dłuższego odpoczynku i do zanurzenia się we własne wnętrze. Tym bardziej że w hospicjum La Laguna na końcu wsi są domki kempingowe i leżaki, wystawione pod parasolami na wypielęgnowanym trawniku. Co za luksus! Jakże niecodzienny widok na Camino. A tuż obok, po drugiej stronie ulicy, zarasta tatarakiem i sitowiem  jeziorko pełne rechoczących żab. To dlatego tu pełno bocianów. Za jeziorkiem otwierają się pola, pola i pola, aż po linię horyzontu.
- Jakiż to świat mały! Znów się spotykamy, księże!

Naszego Filipińczyka straciliśmy z oczu na kilka dni. I oto się odnalazł. Bo nie można się zgubić na Camino. Wszyscy, wprawdzie w różnym tempie, ale uparcie zmierzają do tego samego celu, do grobu św. Jakuba Apostoła. Ksiądz Martinez odprawił wieczorem Mszę św. w kościółku San Pedro. Zebrało się pięć osób. Czytana  Ewangelia nawiązała do prośby uczniów, by Jezus nauczył ich się modlić.

Zastanawiające, że też inicjatywa ta wyszła od samych apostołów, a nie od Nauczyciela. W wielu miejscach Ewangelii spotykamy takie momenty, kiedy Jezus jakby naprowadzał swoich słuchaczy do zajęcia oddolnej postawy. Niech pomyślą. Niech sami wyciągną wnioski. Niech ruszą głowami prostych rybaków, wszak za niedługo muszą pójść w daleki świat pogański i głosić mu Ewangelię. Dramat wybrania. Jak ciężko jest brać na swoje barki odpowiedzialność za innych. Powołani do wypełnienia misji prorocy Starego Testamentu usiłowali wykręcić się z obowiązku, jak Jonasz, który w swej naiwności próbował uciekać na statku sprzed oblicza Boga, albo jak Mojżesz, który orzekł, że się nie nadaje do wypełnienia misji z powodu jąkania się. Nie słychać, by apostołowie ociągali się na Jezusowy głos „pójdź za mną”, przeciwnie, zostawiali wszystko i szli za Mistrzem z Nazaretu, taką On miał siłę perswazji. A teraz, będąc na Górze Oliwnej, żądają, by Mistrz nauczył ich się modlić.

                                                                 * * * * *
Wieczorem Mariola ugotowała wyśmienity obiad z zakupów dokonanych w jednym z wioskowych sklepów. Był makaron, boczek, jajka, mnóstwo oliwek, no i nieodzowne wino, dobre wino, ciągle jeszcze z La Riojy. Obiad na pięć osób. Nasz Filipińczyk długo opowiadał o swym egzotycznym dla nas kraju, składającym się z setek wysp. Zawsze mnie nieco dziwiło, że na Filipinach, obok naturalnie języków lokalnych, używa się angielskiego, a nie hiszpańskiego, boć przecież odkryte przez Hiszpanów wyspy i przez nich schrystianizowane aż do ostatnich dekad XIX wieku należały do Hiszpanii. I kolejna niezwykłość: jak do tego mogło dojść, że południowa część archipelagu, wielka wyspa  Mindanao,  prawie w całości jest muzułmańska? Czy i w tym przypadku nie powtórzył się proces islamizacji płytkiego chrześcijaństwa tubylców? Obiecałem sobie zająć się tym problemem już na miejscu, na Filipinach, kiedy tam dotrę, jeśli się to w ogóle kiedykolwiek ma urzeczywistnić.

                                                                * * * * *
Ostatnie oddechy Mesety, odcinek z El Burgo Ranero do Reliegos i nieco dalej do Mansilla de las Mulas. Zginęły nawet owe młode platany, którymi obsadzono szlak przy szosie. Człowiek wystawiony jest na mowę wewnętrzną. I dobrze! I na otwartą przestrzeń. Inna jest przestrzeń na morzu, inna w górach, inna na pustyni i inna na tym tu płaskowyżu. Ale wszystkie jej odmiany mają jedną cechę wspólną – potrafią wyzwolić w świadomości tęsknotę za czymś Wielkim, za Nieodgadnionym, za Nieogarnionym, za Niedościgłym. I ta cisza, skupienie, samotność! Jakże człowiek pozbywa się łatwo tych walorów w dzisiejszym świecie elektronicznych gadżetów. Trwa w lęku przed odkryciem siebie samego, własnego wnętrza, a w zgiełku nie sposób dokonać tego zabiegu.

Najpiękniejszy moment dnia to ten, kiedy wschód słońca zapowiadany jest lekką szarością, smugą światła na wschodnim horyzoncie, coraz bardziej intensywną, kiedy tęcza barw przeistacza się w złoto, a zaraz potem w czerwień. Czy się można dziwić, że wtedy po klasztorach śpiewano jutrznię, hymn zachwytu człowieka nad dziełem stworzenia? Trzy tysiące lat temu ułożono psalmy na uwielbienie Stwórcy! Pokażcie mi w literaturze światowej podobny utwór, równie wczesny, równie głęboki i równie porywający! Pokażcie mi taki! Bo ja nie potrafię podobnego znaleźć.

                                             
Bóg jest dla nas ucieczką i mocą:
łatwo znaleźć u Niego pomoc w trudnościach.
Przeto się nie boimy, choćby waliła się ziemia
i góry zapadały w otchłań morza.
Niech wody jego burzą się i kipią,
niech góry się chwieją pod jego naporem:
Pan Zastępów jest z nami.                                                                                                   

(Ps 46, 2-4)


MANSILLA DE LAS MULAS

A oto i Mansilla de las Mulas, ruchliwe miasteczko otoczone jeszcze fragmentami murów obronnych z basztami i wieżami. Przecina je na dwie równe połówki Szlak Jakubowy, dokładnie powielający bieg cardo, głównej ulicy rzymskiego obozu wojskowego o nazwie Mansella. Inna rzymska ulica, decumanus, krzyżuje się z poprzednią pod kątem prostym w rejonie ryneczku – Plaza del Pozo - gdzie pod drzewami tryska pitną wodą stylowa fontanna. Miasto o tak bogatej przeszłości, zasiedlane przez Rzymian, Wizygotów, Maurów, w końcu przez chrześcijan, nie ma ważniejszych zabytków. Pozostały same tylko mury, ostatnimi czasy naprawiane z wielką troską.  I jest dla mnie niejakim zaskoczeniem, że nie znajdziemy tu artystycznie wartościowych kościołów. Ten najciekawszy, o bardzo skromnych detalach romańskich – San Martín – został zamieniony na bibliotekę miejską i dom kultury, praktyka jakby zaczerpnięta z  bolszewickiej Rosji. Albo z zdechrystianizowanej Holandii.

Przeuroczy jest za to ryneczek z ową fontanną, okupowany przez pielgrzymów, którzy, na podobieństwo lotnych ptaków, usiądą na moment w cieniu drzew, napiją się krystalicznie czystej wody, odpoczną chwileczkę, by znów poderwać się do marszu. Może jeszcze kupią w cukierni przez ulicę przez owo rzymskie cardo, słodką bułkę z budyniem, świeżutką, pachnącą. Tak jak ci Słowacy, chłopak i dziewczyna, których poprzedniego dnia spotkaliśmy na mszy u Filipińczyka. Teraz wraz z nim pędzą do Leónu, by być tam przed piętnastą, bo w tym roku nasi południowi sąsiedzi dalej już nie idą, a bilet powrotny do Madrytu już wykupili na nocny pociąg.

                                                                 *****
Jakby prawem rekompensaty za brak sakralnych zabytków w obrębie miasta,  znajdziemy ich wiele poza jego murami, w niedalekim sąsiedztwie, a wszystkie są ważne i niezwykle interesujące. Głównie mam na myśli średniowieczne klasztory,  jak Villaverde de Sandoval, arcyciekawy monaster Santa Maria de Gradefes, porzucony w malowniczej ruinie Santa Oleja de Eslonza, wreszcie klejnot nad klejnotami -  San Miguel de la Escalada. Nie wybaczyłbym sobie, że będąc tak blisko, pominąłbym ten ostatni. Wybrałem się zatem w dolinę rzeki Esla, zieloną od zbóż i sadów, a te przypominały mi kulturę rolną na peruwiańskim wybrzeżu, uprawianą w takich właśnie żyznych, aluwialnych dolinach, na skraju pustyni.

Zespół jest prześliczny, a to z dwóch powodów, leży samotnie w lekko pagórkowatym terenie, z dala od ludzkich siedzib, z widokiem na dolinę Esly, która bierze początek w Kordylierze Kantabryjskiej i zmierza do Duero. Po wtóre, jego architektura jest tak porywająca, iż uznaje się tę świątynię za najlepiej zachowany i najbardziej interesujący przykład budownictwa mozarabskiego w skali całej Hiszpanii. Hiszpańscy historycy nazywają ten konkretny zabytek, jak i ten typ budownictwa sztuką wtórnego zasiedlenia – Arte de la Repoblación – co dość precyzyjnie oddaje zjawisko wznoszenia chrześcijańskich obiektów sakralnych na odebranych Maurom ziemiach i wtórnie zasiedlonych przez ludność chrześcijańską. W przypadku obszarów na północ od rzeki Duero, która z centralnej Hiszpanii zmierza do Atlantyku przez Portugalię, zjawisko to występowało już w X wieku. To wtedy ostatecznie wyparto muzułmanów z założonego przez władców Asturii królestwa Leónu.

I z tego czasu pochodzi kościół św. Michała. Jest prześliczny. Wzniesiony jako bazylika na planie prostokąta, dzieli się na trzy części, na tę przeznaczoną dla wiernych, na część ołtarzową i na apsydy. Tak jak trzy są nawy rozdzielone trzema rzędami kolumn, tak część ołtarzowa, oddzielona od naw  trójkolumnową arkadą w rodzaju templonu, również posiada trzy pomieszczenia. A każde z nich zwieńczone jest apsydą, ale – uwaga – na planie okręgu. Co za znakomita kombinacja! Obecność owego templonu sugeruje, że sprawowano tu liturgię w rycie mozarabskim, czyli zasadnicza część mszy, przeistoczenie, odbywała się poza wzrokiem wiernych, jak w prawosławiu za ikonostasem.

W kościele nie ma żadnych ołtarzy nastawowych, ani bocznych, ani centralnego, żadnych sprzętów, nawet ławek, panuje prostota, ale niezwykle radosna, ciepła, może od samych już ciosów kamiennych o barwie złota, z których kościół został wzniesiony. I trzeba ujrzeć owe arkady w nawach, cudownie wygięte w podkowę na wzór arabski. I kapitele wieńczące smukłe kolumny, a jest ich po sześć w każdym rzędzie. I jest zewnętrzny portyk na całej długości ściany wejściowej, wsparty na rzędzie dwunastu kolumn, spiętych w pełny łuk, czyli w podkowę na modłę architektury zaczerpniętej znów z budownictwa meczetów. Jaka w tym wszystkim gracja, lekkość, symetria i malowniczość! Widać tu tchnienie gorącego południa, muzułmańskiego Śródziemnomorza, Al-Andalus, emiratu kordobańskiego. Nie potrafiłem wyjść z zachwytu, mocując się ze światłem i z dostojeństwem architektury, próbując najlepszych ujęć fotograficznych.

Ale jest jeszcze jeden element w architekturze, który wskazuje na niepewność i grozę czasów średniowiecza, czym były ówczesne wojny feudalne, a może i świadomość o zewnętrznym zagrożeniu. Otóż do tego kształtnego i lekkiego jak piórko kościoła dostawiono od strony portyku potężną wieżę obronną, ciężką, masywną, nie do zdobycia. A przy niej – prostokątną kaplicę, gdzie w prostych, kamiennych sarkofagach bez ozdób spoczywają miejscowi opaci, bo nie dla wszystkich starczyło miejsca w ażurowym portyku. Obecność tej struktury wskazuje z kolei na wpływy docierające tu z Asturii, północnej krainy, przypartej górami do Atlantyku, której to muzułmanie nigdy nie zdobyli i skąd na południe ruszyła rekonkwista.

Oddany w opiekę św. Michałowi kościół nawiązał do starszego, jaki na tym miejscu stał już w VIII wieku i był świątynią Wizygotów. Zniszczyli go muzułmanie. Za panowania króla Asturii, Alfonsa III (866-910), który rozpoczął akcję zasiedlania odbitych Maurom ziem, porzucone ruiny przejął przybyły na tę okazję mnich z Kordoby, niejaki Alfonso. Wraz z współbraćmi rozpoczął budowę kościoła, który w 913 roku poświęcił biskup Astorgi. Do kościoła przylegał klasztor. I ten wspaniały obiekt, który przetrwał wszelkie burze dziejowe na przestrzeni całego tysiąclecia,  padł ofiarą celowego wandalizmu z lat trzydziestych XIX wieku, kiedy to ówczesny rząd masońskich libertynów rozpędził zakonników, a klasztor rozebrał. Szczęściem, że nie porwali się na burzenie samego kościoła.

Copyright © 2017. All Rights Reserved.