Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać-Na szlaku do Santiago de Compostela (odc. XXII)

ASTORGA. Widać już wieże Astorgi. Miasto oglądałem wcześniej wielokrotnie i za każdym razem sprawia mi ono wielką radość. Od młodości tak właśnie wyobrażałem sobie miasta hiszpańskie: niewielkie, ciche, nieco senne, opasane murami, pełne zabytków, położone na lekkim wzgórzu w krainie pagórkowatej. I te bezkresne

pustkowia, intrygujące, ale nie w odmianie Mesety, bo ta na dobre się już skończyła. Krajobraz Kastylii i Leónu kojarzy mi się z amerykańską prerią. Co robić na takich pustkowiach, gdzie z kamienistej gleby zbiera się  mizerne plony? Albo czym się zająć w takim jak to mieście, gdzie sąsiedzi znają się na wylot  i gdzie nic się nie dzieje?  Tylko stąd uciekać, jak najdalej, do Ameryki, którą dla hiszpańskiej młodzieży odkrył Kolumb. Tak, również w nostalgicznym krajobrazie Hiszpanii i w jej prowincjonalności  upatruję przyczyn  masowego exodusu młodzieży szlacheckiej za ocean w XVI stuleciu. Wędrując po tej ziemi, często myślałem o tych zdesperowanych, młodych ludziach, dla których wojny ustały z końcem XV wieku wraz z upadkiem Granady, a które dla nich były źródłem utrzymania i sposobem na życie.

Na wszystkich pielgrzymach miasto robi ogromne wrażenie. A jest tu co oglądać! W pierwszej kolejności katedra, wspaniałość nad wspaniałościami. Budowę obecnej rozpoczęto w 1471 roku na miejscu wcześniejszych kościołów, tych z XII i XIII stulecia. Astorga nigdy nie mogła dorównać zamożnością miastu León, więc prace przy jej budowie przeciągały się na kolejne stulecia, co znalazło odbicie w różnorodnej stylistyce. Dominuje  późny gotyk, bo w gotyku na dobre rozkochała się dusza hiszpańska. Występują elementy renesansu, wyraźnie ujawnia się manieryzm, a przez wszystko przebija barok. Są też znamiona neoklasycyzmu, bo przyległy doń klasztor, podniszczony przez trzęsienie ziemi - to, które obróciło w gruzy Lizbonę w 1755 roku -  naprawiano jeszcze w XIX wieku. Natomiast bliźniaczą wieżę północną ukończono dopiero w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Czyli oglądamy tu kolejny architektoniczny palimsest.

Dostojny, koronkowy fronton, oskarpowany dwiema gigantycznymi wieżami, na różnych kondygnacjach nosi znamiona renesansu w wersji plateresco, ale też i baroku, które to style nie przeczą sobie, lecz się zgrabnie uzupełniają. Portal główny wpuszczony jest w głęboką niszą o wyglądzie muszli koncertowej. Jakie w nim bogactwo scen odkutych w kamieniu na modłę barokową! Przywołują cuda Jezusa. Tympanon zastrzeżono dla sceny Zdjęcie z Krzyża, najbardziej monumentalnej. I trzeba ujrzeć  kamienne jakby obrazy w ramach, a rolę ram pełnią kolumienki oplecione liśćmi akantu i gałązkami egzotycznych roślin. A wewnątrz? Mnóstwo bocznych ołtarzy, dwukondygnacyjne stalle w chórze renesansowej roboty, wspaniałe, rzeźbione w drewnie orzechowym przez najzdolniejszych artystów pod okiem mistrza nad mistrzami, Juana de Juni.

Opisywanie wszystkich tych cudowności może wystawić na próbę cierpliwość czytelnika, niech mi zatem będzie wolno powiedzieć przynajmniej kilka słów na temat retabulum w prezbiterium, bo uchodzi za jedno z najwybitniejszych arcydzieł w drewnie na obszarze Hiszpanii. W połowie XVI wieku pracował nad nim przez dziesięć lat Gaspar Becerra z uczniami, stawiany w rzędzie wybitnych mistrzów epoki. W czternastu niszach na trzech kondygnacjach umieścił sceny z życia Maryi, poczynając od zaślubin Jej rodziców, Joachima i Anny, po Wniebowstąpienie Jezusa. Dwie centralne nisze przeznaczył na oddanie Jej chwały w przedstawieniach obrazujących  Wzięcie do Nieba i Ukoronowanie. W polach pomiędzy niszami porozmieszczał naturalnej wielkości figury apostołów i ewangelistów w liczbie szesnastu. Dla figur wybranych świętych znalazł miejsce na koronie ołtarza, po jednej i drugiej stronie Kalwarii, kompozycji zwyczajowo już wieńczącej hiszpańskie retabula. Zaś predellę ołtarza na wysokości wspaniałego tabernakulum ozdobił płaskorzeźbą postaci niewiast, które mają personifikować niektóre z cnót: Miłość, Wiarę, Pobożność, Czuwanie. Ponieważ Bacerra pozostawił swe dzieło w surowym drewnie, pokryli je polichromią jego uczniowie już po śmierci mistrza. Barwa tchnęła w nie życie. Wszystkie prace ukończono w 1575 roku.

Katedralne muzeum przechowuje bezcenne obiekty sztuki sakralnej, a trzeba wiedzieć, że to znikoma część z pierwotnych zasobów skarbca, bo wiele z nich bezpowrotnie przepadło na skutek grabieży dokonanej przez żołnierzy napoleońskich, którzy w 1810 roku przechodzili tędy i złupili miasto.
                                                                              * * * * *
Komu przyszło do głowy nazywać obrazy przedstawiające torturowanie św. Antoniego jego kuszeniem? Czy to przypadkiem nie robota Dürera i jego drzeworytów? Historycy sztuki tak właśnie podpisują obrazy o tej tematyce, także te z tutejszego muzeum. A są cztery, malowane na desce przez kogoś z kręgu szkoły flamandzkiej. Na żadnym z nich nie ma nawet aluzji kuszenia stuletniego starca z pustyni egipskiej. Ani tu, ani nigdzie indziej nie widzimy powabu tego świata, żadnych hurysek, czy choćby przedmiotów uzależniających człowieka. Przeciwnie, występują tu diabły o tak szkaradnym wyglądzie, jakich pokazuje się obecnie w niektórych filmowych horrorach. Pastwią się nad bezbronnym, ciągną go za brodę, biją, szarpią, straszą, poniewierają nim. Świątobliwy pustelnik  nie poddaje się demonom, tortury znosi cierpliwie i  z próby wychodzi zwycięsko. Tymczasem artysta, ukazując ich w całej ich brzydocie i w podstępnym działaniu, chciał powiedzieć, że szatan  nie jest fikcją, to nie wymysł przewrażliwionej wyobraźni, szatan jest bytem realnym, jakkolwiek duchowym, istotą działającą w świecie na zgubę człowieka. Ale człowiek nie jest bezradny wobec ataku zła. Przykładem św. Antoniego Pustelnika  może i musi wyjść zwycięsko z zadanej mu próby.

Temat złych duchów w sztuce sakralnej, obecny  też w wielu miejscach na Camino, stał się przedmiotem naszej refleksji, gdyśmy po kolacji zajmowali taras tutejszej albergi z widokiem na okoliczne pola. Działa diabeł w świecie, czy też nie? Człowiek wieków dawnych nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. W naszych obecnie czasach wypowiadanie się w tej kwestii jest swoistym tabu. O szatanie nie wypada mówić otwarcie. Nawet w kręgach ludzi wierzących. Owszem – przyznają -  może i diabeł istnieje, ale cóż on może, jest nieszkodliwy, bo Boże miłosierdzie przewyższa wszystko. I tu leży błąd, w podobnym twierdzeniu. Diabeł obecnie sprytnie ukrył się w przeświadczeniu, że go nie ma, że nie istnieje. Ktoś słusznie zauważył – czy to aby nie Clive S. Lewis, irlandzki pisarz  – że w obecnej dobie szatan ma mniej do roboty aniżeli w dawnych czasach, usidla za to więcej ofiar. W jaki sposób? Poprzez media. Wystarczy mu, że pozyska dysponenta mediów i ich decydentów, a ci – wpływając na opinie milionów odbiorców -  z łatwością mogą urabiać ich umysły i postawy, jakże często w kontekście ukrytego, przyczajonego zła.

                                                                          * * * * *
Porywający jest świat baśni. Człowiek średniowiecza ulegał im wcale  nie w mniejszym stopniu aniżeli dzisiejszy ulega mitom. Mit to przyjmowanie w sposób bezkrytyczny tego, co mu podsuną media, głównie te obrazkowe, emanujące z ekranu czy z monitora, mity atrakcyjnie opakowane, gotowe do przyswojenia, tylko je brać, bez weryfikowania prawdziwości podsuwanych mu treści. Takie to nachodziły mnie myśli, gdy oglądałem w tutejszym muzeum dzieła dawnych mistrzów o innej tematyce, jak chociażby przechowywane dwa obrazy na desce, też szkoły flamandzkiej, ilustrujące opowiadania zaczerpnięte ze Złotej Legendy Jakuba de Voragine.

                                                                             * * * * *
Pozostaję pod wrażeniem talentu Antonia Gaudiego. W tym przypadku nie chodzi o jego dzieło życia, kościół Sagrada Familia w Barcelonie, mam tu na myśli budowlę mniejszego wymiaru – pałac biskupi przy katedrze. Dawny pałac spłonął w 1886 roku, budowę nowego powierzono wtedy jeszcze mało znanemu architektowi, który wybijał się dopiero nowatorską architekturą przy projektowaniu w stolicy Katalonii całkiem udanych kamienic o płynnych kształtach. Tu, w Astorga, stanął przed trudniejszym zadaniem. Jak pogodzić architekturę nowych czasów z gotykiem i renesansem stojącej obok świątyni? Gaudi czuł architekturę, rozumiał ją. Podjął próbę utrzymania harmonii między tym, co dawne i piękne, a tym co nowe i obiecujące. Nawiązując do sylwetki renesansowego zamku z czterema wieżami  i do bryły gotyckiego kościoła na planie krzyża równoramiennego, artysta uzyskał spektakularną budowlę, która swą obecnością nie psuje jedni architektonicznej otoczenia, przeciwnie uzupełnia je. Przyczynił się do wykreowania jedynego w swoim rodzaju zespołu architektonicznego w rejonie katedry, gdzie spotkały się wszystkie dawne style. Także styl starożytnego Rzymu.

Ten ostatni jest obecny w potężnych murach, które otaczały miasto, założone na krótko przed naszą erą i nazwane na cześć pierwszego cesarza Asturica Augusta. Musiało być  umocnione, bo stanowiło bazę dla Legionu VII Gemina, obarczonego obowiązkiem obrony  złotonośnych obszarów przed rajdami górali z Gór Kantabryjskich. Tu krzyżowały się dwie główne drogi Półwyspu Pirenejskiego, równoleżnikowa Via Traiana, której bieg tyle razy przecinaliśmy na Szlaku Jakubowym,  i wiodąca z rejonu Gibraltaru Via de la Plata, Droga Srebrna. Od III wieku miasto stanowiło silny ośrodek chrześcijaństwa, także z powodu świętości jego biskupów w czasach wizygockich. Bardzo wcześnie, bo po trzydziestu latach panowania Maurów, zostało im odebrane w 744 roku, i to na stałe pomimo rozpaczliwych prób jego obicia przez Almanzora w ostatnich dekadach X stulecia.

                                                                             * * * * *
Słońce długo nie może się rozstać z miastem. Po wieczornym posiłku wyszedłem na przechadzkę. Głęboko, poniżej poziomu ulicy przy kościele św. Franciszka, widnieją fundamenty willi rzymskiej, której pomieszczenia wyłożone były czarno-białą posadzką o motywach geometrycznych. Kościół stanął w miejscu, gdzie miał się zatrzymać Biedaczyna z Asyżu w drodze do Santiago. Zajrzałem do stojącego po sąsiedzku kościoła św. Bartłomieja, ale go nie zwiedziłem, bo cały wypełniony był ludźmi na sobotniej mszy. Ratusz wydał mi się zbyt przysadzisty i krępy, za ciężki jak na barok. Odczekałem do dziewiątej wieczorem, aż para Maragatów z wieży zegarowej, uderzając na przemian młotami w kielich dzwonu, oznajmiła porę nocnego spoczynku. Ale gdzież tam! O tej porze jakby wszyscy mieszkańcy umówili się naraz na przedwieczorny spacer. Starsi zajmowali miejsca gdzie się tylko dało - na ławkach, przy stolikach, na wyłomach murów. Wszystkie kafejki, cukiernie  i lodziarnie stały otworem, dzieci kopały piłkę na placu z fontannami, psy baraszkowały w krzakach. Ot, zwykłe, normalne trwanie prowincjonalnego miasteczka wielkości naszego Łowicza – spokój i sąsiedzkie pogawędki. Bo o czym tu rozmawiać? Jak się rzeczy w kraju mają, każdy widzi.

Do naszego stolika przysiadła się Liza, góralka spod Bolzano, niezwykle rezolutna dwudziestosiedmiolatka. Usadowiła się w naszym pokoju, na górnym łóżku. Ma niewielki, lekki plecak. Właśnie skończyła pranie. Planuje wyjść wcześnie rano, na długo przed wschodem słońca, by dojść jak najdalej w kierunku Ponferrady i pokonać wysokie góry z marszu.  Podziwiam tę dziewczynę z włoskich Alp, ile w niej entuzjazmu i samozaparcia.

- Świata zmienić nie możesz – przypomniała odwieczną prawdę – ale możesz zmienić siebie. Gdyby tak większość chciała się zmienić na lepsze, to i świat byłby lepszy.
- No właśnie. Jakie to proste. Problem w tym, jak zmienić się samemu. Wyczytałem  u kogoś  mądrą sentencję: Nie narzekaj, że otaczają cię ciemności, ty bądź lampą świecącą w tych ciemnościach.

                                                                                 * * * * *
Nastawiony na szóstą rano na cały regulator śpiew gregoriański poderwałby nawet umarłego. Wszyscy ochoczo zerwali się na równe nogi. Kubek gorącej herbaty i w drogę! Lizy już nie było. Pierwszy postój przypadł po godzinie marszu, już w polach, gdzie stoi przy szlaku maleńka kapliczka Ecce Homo z figurą Matki Boskiej w konwencji pasterki uzbrojonej w kij. Zapewne rzeźbiarz ustawił do pozowania swoją córkę, albo sąsiadkę – taka jest zwyczajna, pospolita, tutejsza. Maryi towarzyszy św. Jakub, też jakiś taki ckliwy, z muszelkami, z laską, z tykwą u pasa i księgą w dłoni. Człowiek drogi -  żaden Matamoros, groźny pogromca Maurów. A gdzie jest Chrystus, ten oryginalny? Piękną, XV-wieczną figurę w drewnie, można podziwiać w muzeum katedralnym w Astorga. Przeniesiono ją tam dla bezpieczeństwa, tak na wszelki wypadek. Bo i w Hiszpanii złodzieje rabują kościoły.

Od czasu do czasu do kapliczki ktoś zaglądnie, a przecież mijają ją już gromady pielgrzymów. Większość pędzi jakby nakręcona. W końcu trudno się dziwić, każdy naładował nocą swe baterie i teraz chce z nową energią zmierzyć się z górami, które już wyłaniają się na horyzoncie. Z atmosfery powszechnego pośpiechu wyłamała się jakaś para, chłopak i dziewczyna, którzy wędrują z psem rasy wilczur. Pies również dźwiga swoje dwie torby przytroczone po bokach. Jest posłuszny i do kaplicy nie wszedł, podczas gdy jego właściciele udali się tam na poranną modlitwę.

KRAINA MARAGATÓW

Masyw przed nami to  Montes de León, górzysta kraina Maragatów, potomków zasymilowanych z Maurami Wizygotów, odrębna grupa etniczna, która przetrwała w izolacji do naszych czasów. Wszyscy przyjęli katolicyzm, zachowali natomiast wiele ze swej odrębności, co manifestuje się w odmiennych strojach regionalnych i sposobie ich noszenia,  w wyrobach lokalnych, głównie biżuterii, w obchodzeniu świąt religijnych, w pielęgnowaniu zwyczajów, w tańcach i w śpiewie. A także i budownictwie.

Właśnie weszliśmy do jednej z takich wsi, do Castrillo de los Polvazares. Wszystko jest tu z surowego kamienia, z lekka tylko ciosanego, o ostrych krawędziach, łączonego grubo zaprawą: kościół, place, domy, ulice, chodniki. W kamiennych domach pozostawiono maleńkie okna ograniczające zimą utratę ciepła. Do środka prowadzą z ulicy potężne drewniane wrota, nad którymi zawieszono balkoniki spełniające rolę daszków chroniących przed popołudniowym słońcem. Kamienne ławy przed domami pozwalają na bezczynne wysiadywanie. Opuszczona do niedawna wieś w ostatnich czasach znów nabiera życia, a to za sprawą głównie artystów, którzy adaptują do swych potrzeb pogrążone w ruinie domostwa. Pomimo to panuje tu jakaś zatrważająca pustka, bo nie widać we wsi ruchu. Ci obcy, ludzie z zewnątrz, wprowadzili swój własny sposób postępowania, uzewnętrzniają nie znane dotąd postawy towarzyskie, zamykają się wewnątrz, a jeśli wychodzą, to do swych miniaturowych ogródeczków murem odgrodzonych od ulicy. Tylko zaparkowane przed domami auta świadczą, że ich właściciele są w środku i właśnie oglądają w telewizji kolejny mecz. Tubylczej ludności tu już nie ma, więc nikt nie wysiaduje przed domami, by z sąsiadką wymienić spostrzeżenia z ostatniej nocy. A jeśli chciałbyś się tu posilić, pielgrzymie, próżne twoje oczekiwania – nie znajdziesz tu baru. Także kościół stoi na głucho  zamknięty.

Wyruszyliśmy dalej, do Santa Catalina de Somoza, wsi pięćdziesięciu mieszkańców, potomków Maragatów. Przy kościółku św. Błażeja, w otwartym barze można było spożyć śniadanie, dochodziła bowiem dziesiąta.  Kraina urzeka swą urodą. Jak okiem sięgnąć przekraczające tysiąc metrów wzgórza porośnięte są sosnowymi lasami, to znów na ich zboczach ciągną się pastwiska aż po horyzont. Nie widać bydła, ani owiec. W przeszłości prowadzono tu hodowlę, czego śladem są kamienne ogrodzenia układane z polnego kamienia w zawiły labirynt, jak w Irlandii, czy na Peloponezie. Jak wszystko w tej krainie, tak i te mury są bardzo stare, porosłe mchem. Warto zatrzymać się, zadumać. Można wtedy usłyszeć brzęczenie much. Taka tu cisza!

Następują kolejne wsie, wszystkie bliźniaczo podobne, każda jest ulicówką, każda żyje z maszerujących ich środkiem pielgrzymów, chociaż ci jakby je ignorowali, idą dalej uparcie, mijają je bez zatrzymywania się, chyba że zmusi ich do tego głód. Celem jest grób Apostoła. Tymczasem każda wieś zaprasza do siebie, chociażby do odwiedzenia tych maleńkich wioskowych kościółków z surowego kamienia o ostrych krawędziach. Wygląda na to, że w tym rejonie obowiązuje pewna konwencja w przedstawianiu wyobrażeń Matki Boskiej. Oto Dzieciątko tuli się do swej Matki, odsłaniając rączką welon z Jej skroni. Wzruszający gest. Tak jest i w El Ganso, gdzie w średniowieczu zadomowili się benedyktyni z Cluny.
Szlak przez góry wcale nie musiał należeć do bezpiecznych, skoro pilnowali go przed rabusiami  templariusze, którzy wystawili niewielki fort w Rabanal del Camino.  Weszliśmy tu w południe. Drobna dziś wioska taką nie była w wiekach średnich, przeciwnie, stanowiła ważny punkt etapowy na szlaku, gdzie funkcjonowały hospicja, a kościoły otwarte były przez cały dzień. Ale skąd w tych odległych stronach wziął się kult św. Błażeja, człowieka z Cezarei Kapadockiej i biskupa armeńskiej Sebasty, patrona Dubrownika? Jego podobizny modelowane w drewnie i polichromowane, odziane w biskupie szaty, są tu powszechne. Być może, jako patron kamieniarzy – a wszystko jest tu z kamienia  - opiekował się ludźmi tego ciężkiego i niebezpiecznego rzemiosła, tak jak roztaczał opiekę nad gospodarzami hodującymi bydło, albo nad ludźmi cierpiącymi na choroby gardła.

Po stempelek wstąpiłem do prowadzonej przez niemieckie Bractwo św. Jakuba historycznej albergi, ostatnimi czasy odnowionej – Hospital de San Gregorio. Początkami sięga aż XII wieku, gościła wielu pielgrzymów, także tych znakomitych, jak Aimeriego Picauda, autora pierwszego przewodnika do Santiago. Założył je eremita imieniem Gaucelmo, sławny w tej górskiej krainie, bo przykładem swej świętości pociągnął wielu do pójścia na pustkowia dla wielkiej sztuki doskonalenia się pośród marności tego świata.

Copyright © 2017. All Rights Reserved.