Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać-Na szlaku do Santiago de Compostela (odc. XXV) VILLAFRANCA DEL BIERZO

Ręczny dzwonek zerwał śpiących o 5:30. Ale co widzę, większości już nie ma! Prawie wszyscy wyszli. Dawno przed dzwonkiem. Zwinęło się nawet miasteczko namiotów. Kiedy? Nic nie słyszałem.

Ponferrada to miasto rozwleczone, idzie się i idzie kilometrami pośród miejskiej zabudowy; jedna dzielnica się kończy, by zaraz kolejną przekazać następnej. Końca nie widać zwartemu budownictwu. Nie można się temu dziwić, taki jest bowiem układ orograficzny zajętej przez miasto doliny. Góry są tu może nie aż tak wysokie – w kilku tylko miejscach przekraczają 1800 m – ale są obłe, nieprzystępne, trudne do pokonania. Dlatego Szlak Jakubowy biegnie tak jak odwieczna droga, w dolinie rzeki Valcarce, w rytm której poprowadzono również autostradę. Bliskość tej autostrady jest męcząca.
Na dobre pojawiły się winnice, których widoku tak mi brakowało na odcinku od Burgos. Kraina jest pełna uroku, lekko pagórkowata, intensywnie zielona – przecież już za rogiem czeka nas Galicja, ziemia, gdzie ścierają się dwa fronty morskie, ten ciągnący od Atlantyku i ten od Zatoki Biskajskiej. Wioski, tak jak ta, Pieros, są zamierzchłe, ubogie, kryte czarną łupką, całe z kamienia. Ktoś przy drodze usiłuje sprzedać sad, bardzo zaniedbany i zarośnięty, pozostawiony bez opieki – leży w przeuroczej okolicy opodal stareńkiego kościółka, też jakby opuszczonego. Co rusz przechodzi się z jednej strony szosy na drugą, często w kolumnadzie filarów pod dudniącą od pojazdów nitką autostrady. Jakże ten nasz świat odbiega od jego odsłony sprzed wieków, kiedy tędy maszerowali pątnicy w scenerii prawie nietkniętej ingerencją człowieka!
                                                                * * * * *
Po sześciu godzinach marszu dochodzi się do Villafranca del Bierzo, do miasteczka pomalowanego na biało, jakby dla kontrastu krytego czarnymi łupkami ze skał łamanych w okolicy, miasteczka wciśniętego w wąską dolinę rzeki Burbia. Zatrzymały mnie tu na pozostałe godziny dnia jego niezwykłe zabytki, a są nimi kościoły w liczbie dziesięciu, z których każdy pyszni się odmienną architekturą. Jest też potężny zamek. I są  zaciszne uliczki o średniowiecznym wyglądzie.
Tu po raz pierwszy można było skosztować gotowanej ośmiornicy, znak, że już blisko do morskich specjałów otwartej na Atlantyk Galicji. Na placu przy kościele Matki Bożej ustawiła się kolejka przed kotłem z wrzątkiem. Ludzie wskazywali palcem, którą ośmiornicę sobie życzą, mniejszą lub większą, wybraną rybak wyjmował  z metalowej beczki i żywą wrzucał do gotującej się wody. Po kilku minutach potrawa była gotowa, a pocięte nożyczkami kęsy, odpowiednio przyprawione atlantycka posypką, spożywa się przy piknikowych stołach, zapijając piwem lub winem lokalnej odmiany. Niestety, dla nas ośmiornic już nie starczyło. Spróbujemy przy innej okazji.

Największe wrażenie zrobił na mnie kościół św. Jakuba, pierwszy w mieście, na który zwykle natrafiają pielgrzymi. Czysty romanizm, ale skromny, niewyszukany, zamierzchły. Cudownie zachodzące słońce prześwietlało boczny portal, przy którym, na kamiennym występie, przesiedziałem dobrą chwilę.

W tutejszej chrzcielnicy z XII wieku, czyli tak starej jak sam kościół, ochrzczono w 1695 roku Martina Sarmiento. Przynajmniej tak mówi zamieszczona tabliczka. Ten wszechstronnie wykształcony na uniwersytetach benedyktyn, botanik, przyrodnik i językoznawca, wsławił się badaniem historii naturalnej regionu Galicji. Zauroczony pięknem przyrody, upowszechniał ideę zakładania po hiszpańskich miastach ogrodów. Być może to on przyczynił się do wytyczenia w swoim rodzinnym mieście uroczego parku, który do dziś stanowi ozdobę Villafranca del Bierzo. Człowiek ten zmarł w 1772 roku.
Miasto miało szczęście do wybitnych osobistości, o istnieniu których dowiedziałem się z zamieszczonych tu i tam tabliczek informacyjnych, które zachęciły mnie do obszerniejszej kwerendy temat owych ludzi. I tak, mieszkający w tutejszym kolegium  w XVII wieku jezuita Juan Eusebio Nieremberg (1595-1668) wsławił się jako autor traktatów teologicznych i filozoficznych, tudzież jako hagiograf opisujący żywoty kanonizowanych jezuitów.
 
Skoro o jezuitach już mowa, wypada wspomnieć urodzonego w tym mieście Gabriela Roblesa, który w młodzieńczym wieku - śladem wielu swych rówieśników - wybrał się po majątek do Ameryki. Pracując jako zwykły górnik w kopalniach srebra w Peru i w Boliwii, doszedł do takiego bogactwa, iż stać go było na sfinansowanie w swym rodzinnym mieście budowy kościoła dla  jezuitów w 1638 roku. A kościół jest ogromny, swą barokowa sylwetką dominuje nad całym śródmieściem.
Inną, niezwykle zajmującą postacią z dawnych czasów, jest pochowany u tutejszych franciszkanek kapucyn, Lorenzo z Brindisi (1559-1619). Udałem się do kościoła zakonnic, by zadumać nad prochami człowieka, który walnie przyczynił się do zwycięstwa chrześcijan w bitwie z Turkami pod Szekesfehervar w 1601 roku. Warto przytoczyć mało znany w polskiej historiografii epizod, bo przyczynił się do ocalenia Węgier przed inwazją Turków, a może i Europy. Ojciec Wawrzyniec miał wtedy czterdzieści lat i dał się już poznać jako niestrudzony kaznodzieja, od lat wędrujący po miastach Italii, Austrii, Francji, a nawet Hiszpanii, wszędzie wzbudzając entuzjazm swoją pobożnością, obyciem, radą, rozumem i płomienną wymową. Wprawiał ludzi w zdumienie znajomością wszystkich języków europejskich, tudzież kilku starożytnych, co poczytywano mu za nadzwyczajny dar od Ducha Świętego. Jako znawcy hebrajskiego papież Klemens VIII powierzył mu zadanie uświadamiania rzymskich Żydów o Jezusie jako spełnionym już Mesjaszu, z których wielu zdołał pozyskać dla wiary katolickiej.

Kiedy Mohammed III przekroczył Dunaj i zdążył zająć znaczną część Węgier, papież wysłał Wawrzyńca na dwór cesarski do Wiednia i na dwory niemieckich książąt z zadaniem nakłaniania władców Rzeszy do przyłączenia się do armii cesarskiej i wsparcia antytureckiej krucjaty. Misja mogła powieść się tylko częściowo, bo protestanccy książęta ignorowali apel papieża o pomoc, zaś panowie katoliccy zdołali wystawić zaledwie 18 tysięcy wojska, które musiało się zmierzyć z 80 tysiącami muzułmanów. Kiedy wojskom chrześcijańskim zagroziła panika przy pierwszym starciu, ojciec Wawrzyniec dosiadł konia i z krzyżem w uniesionej prawicy popędził na szeregi wrogów, zagrzewając swym przykładem do walki z krzykiem na ustach: Na przód! Na przód! Zwycięstwo jest nasze! I tak się stało. Pod naporem wojsk cesarskich armia mahometańska poszła w rozsypkę. To spektakularne zwycięstwo z 11 października 1601 roku pod Szekesfehervar ze stratami 30 tysięcy poległych po stronie niewiernych, powtórzone w niemal identyczny sposób cztery dni później w kolejnej bitwie, zatrzymało na osiemdziesiąt lat inwazję turecką na północ od Dunaju. Wszyscy wodzowie armii cesarskiej zgodnie przypisali zwycięstwo ojcu Wawrzyńcowi i nadprzyrodzonej interwencji, za czym przemawiała i ta okoliczność, że dzielny zakonnik nie został nawet draśnięty od kul i strzał miotanych w jego kierunku, choć pędził na czele wojska w pierwszym szeregu.

Cesarz Rudolf poszedł za ciosem i wysłał gorliwego mnicha na dwór hiszpański z misją przekonania Filipa III do wstąpienia w szeregi Ligii Świętej. Misja powiodła się, jak i kolejne jego przedsięwzięcia w godzeniu poróżnionych religijnie władców niemieckich i włoskich. Bo walka na argumenty z protestantami stała się jego obsesją, kiedy wdawał się z nimi w polemikę, przemierzając wzdłuż i wszerz niemieckie krainy. I co w tym wszystkim jest godne podkreślenia -  ten człowiek czynu i niespożytej energii, wysyłany jako ambasador do wielu krajów, obarczony obowiązkiem kapelana w różnych armiach chrześcijańskich, znajdował czas na modlitwę, kontemplację i świadome doskonalenie się. Te walory zadecydowały, że w 1881 roku został włączony w poczet świętych, a z powodu erudycji i pism, jakie po sobie pozostawił,  Jan XXIII ogłosił go Doktorem Kościoła. Nie wiem tylko, w jakich okolicznościach pochowano Wawrzyńca z Brindisi w tym tu odległym mieście, zmarł przecież w Lizbonie w trakcie kolejnej misji dyplomatycznej. I to w dzień św. Antoniego, swojego patrona z chrztu, zdarzenie, które przewidział i przepowiedział, kiedy w Genui wsiadał na okręt płynący do Portugalii.

Skoro już poświęciłem nieco uwagi temu niezwykłemu człowiekowi, warto wspomnieć o samym kościele, w którym spoczął, bo z jego fundacją wiąże się  interesujący epizod.  Wielki pan tych stron, Pedro Álvarez de Toledo y Osorio, wicekról Neapolu z ramienia króla hiszpańskiego, miał córkę Marię, która koniecznie chciała przywdziać habit, na co rodzic nie wyrażał zgody. Gdy dziewczyna upierała się przy swoim, ojciec trzymał ją pod kluczem w pobliskim zamku Corullón. W końcu uległ i pogodzony z jej niewzruszoną wolą przystał na jej determinację, dowiedziawszy się, że córka zmyliła straże i zbiegła z zamku, spuszczając się poza zamkowe mury po linie skręconej z pociętych prześcieradeł. Postawił wszak jeden warunek: skoro ma już zostać zakonnicą, niechże też będzie fundatorką kościoła i klasztoru. I markiz szerokim gestem wystawił dla córki klasztor i kościół Zwiastowania – Anunciada. Co więcej, sam zauroczony sztuką włoskiego renesansu, sprowadził z Italii wybitnego malarza ze szkoły Rafaela, Giuseppa Serenę, by ten odmalował w arkadowych krużgankach sceny z życia sławnych w przeszłości pustelników i świętych. Zmarła w 1631 roku Maria, mogła przez kilkadziesiąt lat oglądać przepiękne pejzaże włoskie, utrzymane w stylu odrodzenia, te same, które jej ojciec oglądał w naturze pełniąc państwowe obowiązki na włoskiej ziemi.

Znalazłem w tym kościółku ozdobionym barokowymi ołtarzami jakiś niecodzienny spokój, może dlatego, że cierpliwie doczekałem komplety, a tę,  ukryte za ciężkimi kotarami zakonnice, śpiewały żywym głosem, a nie odtwarzanym z nagrania. Malowideł Sereny nie mogłem zobaczyć, bo dostępu do nich broni klauzura. Tak samo nie dane mi było zwiedzić od środka owego potężnego zamku z czterema basztami po rogach, wzniesionego na obrzeżach miasta przez ojca Marii, wicekróla Pedra, bo znajduje się w rękach prywatnych. Zarówno ten wielki pan, podniesiony do godności markiza przez Monarchów Katolickich, jak i późniejsi jego następcy na tym urzędzie, wszyscy pochodzący z Villafranca del Bierzo, pozostawali pod wpływem włoskich prądów odrodzenia, co uzewnętrzniło się w mieście wznoszonymi w tym stylu rezydencjami. Kilka renesansowych fasad oglądałem na Calle de Agua, wąskiej i ciasnej ulicy Wodnej, biegnącej wzdłuż rzeki Burbii.
Wśród tych dostojnych fasad, pełnych tarcz herbowych o wielu polach, natknąłem się na skromniejszą kamienicę, w której przyszedł na świat w 1816 roku Enrique Gil y Carrasco, niezwykle płodny, wiodący poeta hiszpańskiego romantyzmu, autor swego czasu bestsellera o zakonie templariuszy, człowiek, który jeden ze swoich poematów poświęcił Polsce - Polonia. Jak tylu innych romantyków zmarł młodo, w Berlinie, i tam został pochowany. Jego kości dopiero niedawno przeniesiono do rodzinnego miasta i pochowano u franciszkanów. Epitafium umieszczone przy bocznej ścianie ich jednonawowego kościoła kazało mi zapoznać się z nieznanym mi dotąd poetą. Spędziłem tu dobrą chwilę, wpatrzony we franciszkański emblemat wykuty w kamieniu: dwa skrzyżowane ramiona, na obu krwawe ślady w dłoniach, u Chrystusa po gwoździach, u Franciszka po stygmatach, znak zjednoczenia mistycznego Biedaczyny z Asyżu ze Zbawicielem.

                                                               * * * * *
Na noc zatrzymałem się przy romańskim kościele św. Jakuba, w Ave Fenix, w alberdze sławnej przez to, że zdołała odbudować się po pożarze, powstała na nowo niczym Feniks z popiołów. Ciągle prowadzi ją ta sama rodzina legendarnego właściciela, Jesúsa Jato. Woluntariusz z Polski, pomagający tu w charakterze hospitalero, zapoznał nas z dwiema Polkami, które długo nie mogły dojść do siebie po tym, co je spotkało w drodze. Na widok  odmawianego wspólnie różańca, wyprzedająca je Hiszpanka w średnim wieku, wpadła w szał, nie ukrywając swej agresji wobec ich wiary.
- Co za zabobony! Teraz, w nowoczesnym świecie?  Kościół? - wrzeszczała. - Kościół jako wróg wolności już się przeżył. Dobrze, że nastaje epoka końca Kościoła. Bóg? Dla mnie bogiem jest słońce - odparła na pożegnanie, gdy obie dziewczyny stały jak wryte z osłupienia.
Wolność. Cóż to za pojęcie? Co ono znaczy? Żyjemy w epoce pomieszanych pojęć, semantyki pojmowanej na opak. W imię wolności, której rzekomo odmawia się grupom dewiatów, gwałci się wolność całych społeczeństw, tylko dlatego że są katolickie. I to w Hiszpanii, która przez wieki przewodziła zachodniemu chrześcijaństwu. Tak, Hiszpania  doby obecnej w sprawach religii stacza się na samo dno. Pociechą może być to, że wśród powszechnej laicyzacji wyłaniają się aktywne grupy młodych katolickich aktywistów.
Znamienne słowa wypowiedział kiedyś Jezus: Czy Syn Człowieczy, kiedy przyjdzie, znajdzie jeszcze wiarę na ziemi? Znajdzie, nie można mieć co do tego wątpliwości. Kiedy chodził po ziemi, nie narzucał się, nie biegał, nie pozyskiwał ludzi na siłę i za wszelką cenę. Wędrował z godnością. Przedstawił własną ofertę, owszem, popartą mocnymi czynami, ale  ty, człowieku, sam podejmujesz decyzję – jakby mówił do nas. Przyjmij orędzie zbawienia, albo je odrzuć. Jeśli naturalnie zauważysz, że takowe orędzie istnieje. Świadomość wyboru! Czy tego chcesz, czy nie, człowieku, i tak jesteś w ręku Boga. A to, co z tym zrobisz, to twoja decyzja.

                                                                * * * * *
Długi czas medytowałem nad kościołem San Nicolás, tym ufundowanym przez tutejszego młodzieńca, który doszedł do wielkiego majątku  przy wydobywaniu srebra w Peru i w Boliwii. Ambicją jezuitów było to, by ich kościoły mogły stanąć możliwie w centralnych punktach miasta. Było to ważne, bo przy ich kościołach zakładano kolegia dla studiującej młodzieży. Tak było i w tym przypadku. Nad skrzyżowaniem obu naw, głównej i poprzecznej, wzorem papieskiego Rzymu dźwiga się gigantyczna kopuła, jedyna w mieście. Chociaż jezuici utracili świątynię na skutek kasaty zakonu w 1773 roku i do dziś jej nie odzyskali, po dawnemu z głównego ołtarza spogląda ku wiernym św. Ignacy Loyola otoczony wokół głowy  nimbem o złotych promieniach. Towarzyszą mu po bokach, też ustawieni w głębokich niszach barokowego retabulum, dwaj inni jezuici, Franciszek Ksawery i Franciszek Borgiasz.
Zagadką dla mnie pozostaje zdobnictwo szat wyrzeźbionych w drewnie figur, podobnie jak i tych umieszczonych w niższym rzędzie, przedstawiających rodziców Maryi, Joachima i Annę. Są tak kwieciste, tak kolorowe, że kojarzyć się mogą ze szkołą z Cusco. Właśnie tam, w Peru, widywałem podobne kreacje, tak samo krzykliwe w swych barwach. Czy nie są one przypadkiem importem zza oceanu? Za taki uznaję przepiękny, z głębokim realizmem oddany krucyfiks nad tabernakulum, zapewne rzeźbiony przez Indian, którzy twarzy Chrystusa nadali indiańskie rysy.  Jakie to wzruszające uświadomić sobie, że niedawni jeszcze poganie, w trzecim pokoleniu po przyjęciu chrztu z rąk być może samych nawet jezuitów, odwzajemnili się, przysyłając do Europy religijne dzieła ze swych artystycznych pracowni. Widzę w tym rękę Gabriela Roblesa, który do fundowanego przez siebie kościoła przywiózł z dalekiej Ameryki wyobrażenia jezuickich świętych.

                                                                  * * * * *
Z rana oddaliłem się nieco od szlaku i udałem się do Corullón, miejscowości cudownie posadowionej na zboczu wzgórza zwróconego w kierunku wschodzącego słońca. Znajdują się tam aż trzy romańskie kościoły i ów zamek, z którego okien pod samym dachem spuszczała się na pociętych prześcieradłach Maria, córka markiza Pedra Álvareza. Mnie najbardziej intrygował najstarszy z nich, maleńki kościółek San Juan de Fiz, wzniesiony podobno w VII wieku przez  Fruktozusa z Toledo, pustelnika wpisanego w poczet świętych. Kościółek jest tak wzruszająco prosty w swej architekturze, iż rzeczywiście mógł być wzniesiony przez jednego człowieka, chociaż w późniejszych stuleciach ktoś upiększył jego maleńkie okienka drobnymi kolumienkami na modłę romańską. Ogrodzenie z surowego kamienia przydaje temu miejscu posmak zamierzchłej dawności - budyneczek spowija półmrok od gęstwiny dzikich, bujnych paproci i powoi. I ten strumyk za ogrodzeniem, którego kojący szmer nie pozwalał mi ruszyć się z miejsca, tym więcej że czekała mnie teraz droga wzdłuż autostrady, a tego nie lubię. Przy niskim, miękkim świetle budzącego się dnia, zdążyłem jeszcze sfotografować kościół św. Szczepana – San Esteban – strojny w ślepą arkadę nad bocznym portalem. Tak, światło dokonuje cudów w fotografii, jak barwa w malarstwie

Copyright © 2017. All Rights Reserved.