Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać-Na szlaku do Santiago de Compostela (odc. XXIX)

VILAR DE DONAS

Szlak z Portomarín do Mélide biegnie najczęściej poboczem szosy, szczęściem nie tak intensywnie uczęszczanej przez pojazdy jak drogi w Kastylii. Krajobraz jest bajecznie kolorowy. W powietrzu unosi się aromat eukaliptusów, które od pewnego czasu już się pojawiły. Wpierw były to pojedyncze drzewa, wysokie, dorodne, które zaczęły przybierać postać gajów, aż wreszcie zamieniły się w lasy. Pochodzące z Indonezji sadzonki zostały przywiezione morzem wpierw do Portugalii, która panowała na wyspach Dalekiego Wschodu. W Portugalii znalazły dla siebie znakomite środowisko, zajmując nieogarnione obszary  na północ od Lizbony aż po La Corunę w Hiszpanii. Biegnąc poboczem drogi, szlak od czasu do czasu ginie w eukaliptusowych lasach, ale drzewa nie dają spodziewanego cienia, bo ich listki ustawiają się do słońca krawędziami.

Mijając wiele drobnych wiosek, przed Palas de Rei odbiłem od szlaku trzy kilometry na północ, by zatrzymać się w Vilar de Donas. Jest tam cud nad cudami! Architektoniczny klejnot, kościół Zbawiciela – San Salvador. Długo nie mogłem wyjść z zachwytu. Było jeszcze dość wcześnie, więc nad polami unosiły się poranne mgły. Z gęstej waty wyłaniał się   kościół stopniowo, majestatycznie, odsłaniając kolejne swoje elementy. I tak ukazało się najpierw atrium o trzech arkadach, odgrodzone od świata zewnętrznego niskim, kamiennym murkiem pokrytym liszajami mchów.

Obszedłem kościół dookoła. Panem tego ustronia jest mieszkaniec tutejszej wioski, składającej się z kilku zaledwie obejść. Widząc samotnego pielgrzyma krążącego bezradnie wokół zamkniętego kościoła, przywołał mnie do siebie. Uzbrojony w ogromny klucz podszedł do wejścia. Zgrzytnęły mechanizmy w zamku, jakby nigdy nieoliwione.  Pchnął z całej siły zbite z grubych dech wrota o łuszczącej się farbie i wszedł do środka. Westchnął głęboko, jakby pojawił się tu po raz pierwszy. Uderzyła mnie woń wieków, oddech wilgotnej stęchlizny.
- To jest kościół rycerski – wskazał na ustawione pod ścianami kamienne sarkofagi. – Tu spoczywają dzielni wojownicy, rycerze z rodzin Monterroso, Montenegros, Travas, Ulloa – zaczął wyliczać – wszyscy z tych stron, z Galicji. Były to rody potężne, a wielu z nich walczyło z Maurami, choć nie musieli, bo przecież  Maurowie do Galicji nigdy nie weszli. Ale wojna z nimi była wspólną sprawą ludu hiszpańskiego, bo chodziło o obronę nie ziemi, lecz chrześcijaństwa.

- A Almanzor?  Przecież on dotarł nawet do Santiago de Compostela, ograbił i spalił kościół św. Jakuba. Ukradł nawet dzwony - sprostowałem.

- To prawda, ale był to tylko najazd, odosobniony incydent. Nigdy w naszym kraju nie było mahometan. Zawsze byliśmy wolni – z dumą podkreślił ostatnie zdanie – odpieraliśmy nawet najazdy Wikingów – pochwalił się.

Wszystkie sarkofagi wyglądają na bardzo stare, sądząc po stylistyce – ze środkowego średniowiecza, ubogo zdobione, bo jak tu kuć w twardym granicie? Jedno epitafium, to przytwierdzone do ściany w pozycji pionowej, zwraca szczególną uwagę. Rycerz w zbroi śpi śmiercią wieczną. Okrągłe, wytrzeszczone oczy jakby ciągle miał otwarte. Na ustach maluje się lekki uśmiech. Z mieczem się jednak nie rozstał. Trzyma go oburącz na piersiach, przytula, jak tuli się osobę kochaną. Może miecz ten ocalił mu życie? A może padł od miecza? Płyta cała pokryta jest inskrypcją o zawiłym kształcie liter. Nawet nie próbowałem ich odczytywać, choć tekst jest łaciński.

Przewodnik zaprowadził mnie do prezbiterium, by pokazać malowidła na krzywiźnie ściany apsydy.

 - Są  z  XV  wieku!  Absolutny  unikat,  bo w Galicji na ogół nie  malowano  kościołów -  dowodził.  - Wszystkie wznoszono ze starannie łamanego kamienia, więc nie było potrzeby tynkowania, a jak nie było tynku, nie można było pokrywać ich ścian malowidłami na surowym kamieniu. A ten je ma.

Utrzymane w bordowej tonacji malunki, przedstawiające między innymi umęczonego Chrystusa w pozycji siedzącej na krawędzi sarkofagu, zdradzają rękę pospolitą, chociaż przebija w nich ambicja pójścia z duchem czasów, a tymi podówczas były idące z Italii prądy odrodzeniowe.

Wyszliśmy na zewnątrz. I tu mój przewodnik ujawnił całą swoją miłość i entuzjazm do tego kościoła z XI wieku. Z zapałem i przejęciem jął objaśniać po kolei znaczenie wszystkich motywów romańskiego zdobnictwa, doszukując się w każdym elemencie staroceltyckich odniesień. I dzięki mu za to, bo sam nie był bym w stanie rozszyfrować wszystkich tych motywów, tej całej symboliki zamkniętej w kamieniu, tego przenikania się pierwotnej sztuki ludu galickiego, z tym, co przyniosły w te odległe, izolowane strony prądy sztuki romańskiej.
Nie wiem, jak długo jeszcze zatrzymywałby mnie  Alfonso – bo tak się przedstawił - gdyby nie grupa Niemców, która właśnie nadjechała autokarem.

PALAS DE REI

Palas de Rei, dokąd dotarłem w południe, sprawił mi zawód. Sama nazwa miasteczka – Królewski Pałac – kazała spodziewać się czegoś nadzwyczajnego, tym bardziej że ostatni wizygocki władca wyznania ariańskiego, zmarły w 709 roku król Witza, miał tu swoją siedzibę. Nic tu nie przetrwało z tej odległej przeszłości, chyba że sama tylko nazwa miejsca. Nawet kościół San Tirso wygląda na nowy, chociaż początkami wybiega w odległą przeszłość, o czym świadczą oszczędzone podczas jego przebudowy nieliczne elementy romańskie.

Dowodem na to, że od dawna jesteśmy już w Galicji, są owe kamienne skrzynie o przewiewnych ścianach z żerdzi, skrzynie rzadziej drewniane, ustawiane na wysokich nogach przy domach, ale często też przy drogach na widok publiczny. Bo niektóre z tych spichrzy, zwane tu hórreos, mogą uchodzić za prawdziwe dzieła sztuki. Ich właściciele musieli być z nich dumni, tak są malownicze. W obawie przed gryzoniami miejscowa ludność przechowywała w nich zboże, ale też inne płody z przyzagrodowych ogródków.
Na szlaku towarzyszy pątnikom widok ustawianych co rusz kamiennych krzyży na kolumnach i postumentach. Te kalwarie są niekiedy najprawdziwszymi dziełami sztuki kamieniarskiej. Przedstawiają nie tylko Chrystusa na krzyżu, ale też towarzyszące Mu osoby,  Maryję i Jana. Ale bywają i takie kompozycje, które podejmują szerszy kontekst,  jak „Zdjęcie z Krzyża”, scenę wielopostaciową. Obecność tych krzyży, lub też kalwarii, ma ogromną wartość modlitewną. Na ich widok człowiek spontanicznie podrywa się ku sprawom wiecznym. Nie pozostaje obojętnym, zatrzymuje się, wzniesie oczy ku górze, spojrzy na ten zwłok zawieszonego na krzyżu Człowieka o rozpiętych ramionach.
                                                            * * * * *
Postanowiłem raz jeszcze odbić od szlaku, bo skusił mnie swym romantycznym wyglądem i niewyrażalnym pięknem okolicy zamek Pambre, którego zdjęcia właśnie oglądałem w jakiejś książce na Camino. Dotarcie tam zabrało mi sporo czasu, ale cóż poradzić, jest się w tych stronach  jeden raz. Chociaż ja wiem? Powroty na Camino należą do reguły, bo ci, którzy raz już pokonali Szlak Jakubowy, powracają tu, a są i tacy, którzy po kilka razy. Niewielki ten zamek ma wygląd potężnej twierdzy z czterema wieżami, po jednej w każdym narożniku i z wieżą centralną pośrodku. Nie widać okien, które by wychodziły na zewnątrz. Otwierają się do środka, na dziedziniec.  Wokół nie ma żadnych zabudowań. Pustka. I przecudna okolica - wzgórza pokryte lasami eukaliptusowymi. Gdzieś w głębokim wąwozie słychać łoskot tłukącego się po kamieniach potoku. Ale ludzie gdzieś tu w pobliżu muszą mieszkać, bo stado krów pasie się na przyzamkowych pastwiskach.

Z zamieszczonej przy fosie tablicy informacyjnej dowiedziałem się, że zamek pochodzi z XIV wieku, że należał do potężnej w tych stronach rodziny Ulloa, tej samej, której sarkofagi dopiero co oglądałem w kościele Zbawiciela w Vilar de Donas. I to że był to jedyny zamek w Galicji nie zdobyty przez zbuntowane chłopstwo w 1467 roku. I trudno się dziwić, bo bez artylerii nie sposób było skruszyć jego potężnych murów.  W tej części Hiszpanii chłopstwo zawsze było wolne, wieśniacy mieli swoje prawa i przywileje, i zazdrośnie ich strzegli. Naruszanie przez tutejszą szlachtę tych praw, często zwyczajowych, skutkowało zbrojnym wystąpieniem chłopów. W XV wieku przez Galicję przetoczyło się kilka takich rewolt, do stłumienia których sprowadzano nawet regularne wojska królewskie.

Tak, nie sposób się od tego opędzić, znów dopada nas historia polityczna, tym razem w wiosce Porto de Bois, do której wchodzi się po kamiennym mostku na rzeczce Río Villar. Otóż w 1369 roku miała tu miejsce niezwykle zacięta i krwawa bitwa o tron pomiędzy ludźmi Enrique de Trastámara a zwolennikami panującego podówczas Piotra I Okrutnego, będąca jednym z ostatnich epizodów pierwszej wojny domowej w Hiszpanii. Miejscowa ludność powiadała, że pełna trupów rzeczka cała zabarwiła się krwią poległych i rannych aż do jej ujścia w morzu.