Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać-Na szlaku do Santiago de Compostela (odc. XXX)

MELIDE
Późne popołudnie. Słońce praży niemiłosiernie. Ani odrobiny cienia, bo szlak wyłonił się z eukaliptusowych lasów i wiedzie poboczem głównej szosy. A oto i pierwsze zabudowania Melide,  ważnego miasta na skrzyżowaniu równie ważnych dróg tranzytowych, z których jedna biegnie do La Coruna nad Atlantykiem.

- Na pewno zjemy tu naszą ośmiornicę! Już się czuje bliskość morza. Spójrz na te chmury, groźne, północne, podobne tym w Skandynawii – zachwycała się Mariola.
- Chodźmy zatem na tę twoją ośmiornicę! W przewodniku informują, że owoce morza najsmaczniej przyrządzają przy głównej ulicy, w restauracji, którą właśnie mijaliśmy na wprost kościółka św. Piotra, tego z romańskim portalem. Pamiętasz?

Po długich poszukiwaniach miejsca na nocleg i zakwaterowaniu się w końcu w prywatnej alberdze,  ochoczo wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Ale wpierw wymarzona ośmiornica, kulinarny symbol Galicji, krainy morskich specjałów. Można się było o tym przekonać odwiedzając pobliski supermarket, gdzie miejsce chłodziarek z wędlinami i mięsem z naszych szerokości geograficznych zajęły chłodziarki pełne najprzeróżniejszych stworów morskich: krabów, krewetek, langust, kalmarów, różnorakich ślimaków, małż, ryb tylu gatunków i o tak niezwykłym wyglądzie, z jakim można się spotkać przy oglądaniu holenderskich obrazów  martwej natury. Istotnie, długo oczekiwaną ośmiornicę smacznie nam przyrządzono, przy tym podlano miejscowym winem, całkiem niezłym, jako że naszego ulubionego gatunku z La Rioja w tym lokalu akurat nie serwowano.

Czyżby jeszcze jeden objaw galickiego patriotyzmu?
Melide to ostatnie ważne historycznie miasto prawie że już na przedpolach Santiago de Compostela. Tylko dwa dni marszu dzielą nas od grobu Apostoła. Tłumy pielgrzymów. Ekscytacja wzrasta. Podniecenie widać na twarzach wielu z nich. W parku na ławeczkach do późnych godzin wysiadują miejscowi, ludzie o chłopskich obliczach. Zupełnie nie widać dzieci. Może dlatego, że to sierpień, okres wakacji? Czas wyruszyć na zwiedzanie miasta. W pierwszej kolejności wcześniej mijany kościółek św. Piotra o romańskim portalu, zgrabnie wygiętym w tęczę dziewięciołukowej archiwolty, wspartej na potrójnych kolumienkach. Tuż obok, na maleńkim skwerze w oprawie palm, jakby to miała być gorąca Sewilla,  osadzono na kolumnie kamienny krzyż. Jeden z tych, jakich setki na Camino. Tu Chrystus nie jest przybity do drzewa, trwa w postawie stojącej, ręce ma wolno uniesione do góry, dłońmi do nas, a krzyż stanowi tylko tło.

Przy placu, z galicka zwanym Praza do Convento, znajduje się główna świątynia miasta, kościół Sancti Spiritus. Architektonicznie nie robi wrażenia, choć wznosili go franciszkanie w XIV wieku, za to porywa duszę obecnością barokowego retabulum, a to – zgodnie z dedykacją świątyni – podejmuje temat Zesłania Ducha Świętego. A już myślałem, że nigdzie w tych stronach nie spotkam tak dostojnego baroku. A tu niespodzianka! Bo styl barokowy jakoś nie zawładnął wyobraźnią galickiego ludu. Ten gustuje raczej w surowości, w prostocie, w dostojeństwie form skromnych: wrażeniach odkutych w twardym kamieniu. Barok ze swoją przesadą do teatralności odpowiada bardziej wysublimowanym smakom, tak jak renesans zaspakaja wyszukane potrzeby umysłu.
 
Wszędzie widuje się grobowce rodziny Ulloa, i w tym tu kościele Ducha Świętego widać je także, są w dostawionej tuż obok kaplicy św. Antoniego, dokąd wejść można o każdej porze dnia, bo oratorium nie przestrzega pory sjesty. Imiona członków tej rodziny widnieją również na szlaku, spotkać je można w wielu miejscach, dowodzi to, że ów możny ród  odgrywał znaczną rolę w Galicji, nie tylko polityczną, także jako fundatorzy i dobroczyńcy.

Hiszpanie, którzy zajmowali wszystkie posłania w dormitorium, aż do ciszy nocnej nie przestawali się przekrzykiwać, tyle mieli do powiedzenia, jak to oni – trajkocząc jeden przez drugiego z szybkością karabinu maszynowego. O 22:00, jakby na dany znak,  zgodnie zakończyli podniosłe dyskusje i popadli w tak głęboki sen, spotęgowany jeszcze opróżnioną zawartością kilku butelek wina, iż rano nie można ich było dobudzić. Pozbierali się w końcu i ruszyli na swych rowerach, by przed zachodem słońca dotrzeć do grobu Apostoła. Nam miało to zająć jeszcze dwa dni.

Przy kaplicy Matki Bożej Szkaplerznej, położonej na wyniosłym wzgórku przy wyjściu z miasta w pola, spotkałem z samego rana dwie umęczone Hiszpanki, które, zgubiwszy szlak, błądziły przy świetle latarek przez całą noc. Tym sposobem pokonały 30 kilometrów nie znajdując miejsca w przepełnionych noclegowniach. Ale nie poddawały się, dzielnie podążyły dalej, do Arzúa, by dojść tam w południe na zasłużony wypoczynek.
O tak wczesnej porze kaplica szkaplerzna była jeszcze zamknięta, ale ustawione w cieniu drzew ławeczki pozwoliły na krótki oddech i oddanie się w ciszy lekturze Pisma Świętego, fragmentu przeznaczonego na dzisiejszy etap. Nie może być nic wznioślejszego niż rozważanie słowa Bożego o wczesnym poranku. I ta sceneria! I szum lasu! Kołysanka dla zmysłów. Postój w biegu życia. Tylko w ciszy Bóg przemawia do serca człowieka. Może na skutek wszędobylskiego hałasu, który człowiek sam sobie zafundował w dobie obecnej, tak łatwo odstąpił on od Pana? Nie mogę się nadziwić, ileż to elektronicznych nośników dźwięku, i jakże wyszukanych, a przez to i podstępnych, zapełnia wystawowe witryny w supermarketach i w lotniskowych sklepach!

A oto Pan przechodził. Gwałtowna wichura rozwalająca góry i druzgocąca skały szła przed Panem; ale Pana nie było w wichurze. A po wichurze-trzęsienie ziemi: Pan nie był w trzęsieniu ziemi. Po trzęsieniu ziemi powstał ogień: Pan nie był w ogniu. A po tym ogniu – szmer łagodnego powiewu (1 Krl 19, 11-12).

Samo wzgórze, na którym stanęła kaplica, to starożytne, celtyckie castro. Tak żyli przed wiekami Celtowie, wznosząc na niewysokich pagórach warowne grody na planie owalu lub okręgu, dla bezpieczeństwa otoczone murem z kamieni. Po podboju Iberii Rzymianie chętnie przejmowali te ich miniaturowe warownie i sami się w nich okopywali, zamieniając je na obozy wojskowe - castrum. Od łacińskiego terminu pochodzi współczesna nazwy tych miejsc. Naliczono setki celtyckich osad obronnych w Galicji. Mają wygląd naszych słowiańskich grodzisk i prezentują się imponująco z lotu ptaka. Całą serię zdjęć lotniczych oglądałem w muzeum archeologicznym w Melide, dokąd trafiłem poprzedniego dnia, bo położone przy kościele Ducha Świętego muzeum było otwarte do późnych godzin, zapraszając również pielgrzymów do zapoznania się z bogatą przeszłością tej malowniczej krainy.

ARZÚA

Malownicza okolica obłych, niewysokich wzgórz, pachnąca do zawrotu głowy olejkami eterycznymi z eukaliptusów, wyzwala radość budzącego się dnia. Aż się chce żwawiej kroczyć w tym rajskim ustroniu! Co kilka kilometrów wioska, każda jedna podobna do poprzedniej, a wszystkie są z granitu, omszałe, z liszajami mchów, z brodami powojów, które czepiają się każdej szczeliny w wiązaniach budulca i próbują rozsadzić strukturę ścian. Ale daremnie. Ta jest mocna, oparła się stuleciom. W każdej wsi stoi kamienny kościółek, maleńki, średniowieczny, jako tako ozdobiony na sposób romański. I kamienne krzyże na postumentach lub kolumnach, jest ich tyle, że wpisują się w historyczny krajobraz Galicji. Niektóre kościółki mogą pochwalić się czymś bogatszym, jak ten w pobliżu Melide – Santa María – ozdobiony w tympanonie płaskorzeźbą z biblijnym Danielem w jaskini lwów, albo ten w Boente, podobno sięgający początkami aż VIII wieku! Następna jest Castaneda, gdzie średniowieczni pątnicy mieli zwyczaj pozostawiania przez siebie kamieni dźwiganych aż z obfitującej w wapień Triacasteli, by je tu można było wypalić na wapno z przeznaczeniem dla budującej się w Santiago katedry. Taką informację podaje „Liber Sancti Jacobi”.

I mostki średniowieczne, kształtnie wygięte kolebkowo na podobieństwo romańskich sklepień, przerzucone nad licznymi w tych stronach rzeczkami! Zadbano nawet o kamienne barierki. Nad strumieniem Iso pręży swą pierś most z czasów wizygockich, w średniowieczu zwany Mostem Rajskim – Puente Paradiso. Iluż pątników przez tysiąc lat  wycierało umęczonymi stopami oślizgłe kamienie! Trwają niewzruszone na przekór upływu czasu.

Jak bardzo jesteśmy na tej ziemi pątnikami. Odgrywamy spektakl,  niczym aktorzy, którzy wchodzą na scenę, by po prezentacji swej roli z niej zejść, ustępując miejsca kolejnym pokoleniom statystów. I tak od początku istnienia. Życie człowieka to niczym przejście przez rzekę na drugi brzeg. Antyczni Grecy też tak to widzieli, do przeprawy zmarłych najmowali nawet Charona, któremu za tę przysługę należała się zapłata – jeden obol od głowy.

Maleńki kościółek we wsi Ribadiso de Baixo. Wewnątrz nikogo. Cisza. Zapach kwiatów przy ołtarzu. Na stoliku przy wejściu przygotowano pątniczy stempel, każdy osobiście może wbić pieczęć do swojego credencialu. Obok otwarta księga z wpisami, dość opasła. Przewracam kartki. Wpisy są w różnych językach, po polsku też. Pozostawiliśmy i nasze. A oto jeden z nich, po francusku: Panie, składam Ci dzięki i przepraszam Cię, że z powodu choroby i cierpienia trwającego pięć lat, zatraciłam wiarę. Ale w tym roku przynagliłeś mnie, bym opuściła swój dom i wyruszyła na szlak do Santiago. W trzecim miesiącu wędrowania, odkąd wyszłam ze Szwajcarii, teraz odkryłam Twoją obecność, Twoją wierność i Twoją miłość. Otworzyłeś moje oczy i serce na tej drodze, którą muszę podążać, i zrozumiałam, że muszę poddać się Twojemu przewodnictwu. Anne.

I tak krok po kroku dochodzi się do Arzúa, w szpalerze nowych domostw pobudowanych w jednym rzędzie przy głównej ulicy, zupełnie jak na amerykańskim Dzikim Zachodzie przy Road 66. Miasto prastare, sądząc z nazwy, mające jakiś związek z Baskami, jednak nie zachwyca obecnością dawnych zabytków, dlatego zaledwie się je mija. Zbliżało się południe, więc pora na posiłek, bo do Monte de Gozo jeszcze z sześć godzin marszu. Mariola wypatrzyła bar, gdzie serwują zupę rybną, jak się okazało - przesmaczną! Zasiedliśmy do stołu, na zewnątrz. Lekki wiatr muskał liście eukaliptusów. Setki pielgrzymów zmierzają w kierunku zachodnim, pędzą, by jak najszybciej dotrzeć do celu. Atmosfera oczekiwania wzrasta, widać ekscytację na wielu twarzach.

- Wyglądają jak mrówki – zauważyła Mariola. - Obciążeni plecakami idą uparcie, radośni, niektórzy ze śpiewem na ustach, nikt się nie zatrzymuje.  

- Szkoda, że kończy się nasza pielgrzymka! Pomimo zmęczenia, pęcherzy na stopach, bólu w kościach, pluskiew w materacach, szłoby się jeszcze dalej – zapaliła się Mariola. A tak jeszcze niedawno, bo zaledwie poprzedniego dnia, zarzekała się, że to pierwszy i ostatni raz wypuszcza się w tak długą drogę pieszo.

- Nie widzę żadnych przeszkód. W przyszłym roku wrócimy, ale szlakiem kantabryjskim. Tu, w Arzúa, dochodzi znad Atlantyku Camino Primitivo, który biegnie stąd do La Coruna. Spójrz! – rozłożyłem mapę.

- Trasa zachęcająca. Dokończmy jednak tę pielgrzymkę i wyleczmy nogi. Rok to długi okres czasu. Tyle może się jeszcze wydarzyć.

- A wiesz, z tym zmęczeniem to jest tak jak z rodzącą kobietą z kart Ewangelii, kiedy urodzi dziecko, nie pamięta już bólu.
- I pragnie mieć kolejne.
- No właśnie. A więc co? Planujemy powtórkę z Camino? - Mariola taktycznie wstrzymała się z odpowiedzią.
                                                                        * * * * *
Spory już czas żyję na tej ziemi, a ciągle nie potrafię zrozumieć jednej prostej rzeczy:  skąd się bierze tak gigantyczny potencjał destrukcji w politycznym i ideowym lewactwie wszelakiego pokroju? Gdzie bym nie spojrzał, wszędzie tam, gdzie rządy przejmowali liberałowie, bezbożnicy, komuniści i całe to ich potomstwo ideowe, wszędzie tam wychodziła na wierzch nienawiść do przeszłości, do tradycji, do wartości. I do religii.

Skąd ten duch niszczenia i odrzucania tego, co wielkie? Oczywiście że w odpowiedzi mam cały katalog przyczyn, dlaczego się tak dzieje, ale ich logika nie mieści się w kanonach racjonalności. Taki przypływ pesymizmu wyzwoliła we mnie obecność ruin cysterskiego klasztoru w Sobrado de los Monjes, do którego właśnie nie dotarłem, jako że znajduje się nieco w bok od Camino Frances.

Otóż mocą XIX-wiecznych dekretów desamortización, kiedy władzę w Hiszpanii przejęli masoni i bezbożnicy,  rozpędzono zakonników, ich klasztor rozebrano na tłuczeń do budowy dróg, przebogatą bibliotekę rozkradziono, a wspaniałe barokowe ołtarze pocięto na kawałki i rozprzedano do prywatnych kolekcji po całym świecie. Stało się tak jak w tureckiej części Cypru, kiedy na naszych oczach szabrownicy rozkradali opuszczone przez prawosławnych Cypryjczyków  cerkwie, zdejmując ze ścian freski, by je we fragmentach przemycać do Niemiec i tam z korzyścią spieniężyć.
 
- No cóż, jedni budują, a drudzy rujnują. Widzisz, nawet się to rymuje. Zawsze tak było – podsumowała Mariola.  
- Tak, zawsze tak było. Ale cóż to dla mnie za pocieszenie?

MONTE DE GOZO

Ogarnęły nas pola, pastwiska i gaje eukaliptusów. Niebo spochmurniało. Zaniosło się na deszcz, ale porywisty wiatr rozpędził chmury i znów wyszło słońce, palące słońce Galicji. Linię południowego horyzontu zamyka kopiasta góra –  Pico Sacro, Święta Góra – też wspomniana w „Liber Sancti Jacobi”, a to w związku z władczynią tych stron, rzymską matroną o nazwisku Lupa, która czyniła wiele przeciwności uczniom św. Jakuba, którzy przystąpili do pochowania ciała zmarłego Apostoła.

Złośliwie użyczyła swych nieokiełznanych wołów z intencją, że zwierzęta rozproszą żałobników. Jakie było jej zaskoczenie, gdy się okazało, że pod wpływem modłów zwierzęta złagodniały i posłusznie dały się zaprzęgać do wozu z szczątkami męczennika. Świadkowie uznali to zdarzenie za cudowne i na tę pamiątkę miejsce, gdzie się to stało, zaczęto nazywać Górą Świętą, a nie z rzymska Górą Ilcino.

Szlak do Santiago pełen jest legendarnych opowieści, czemu trudno się dziwić, widząc owych pątników sprzed stuleci wędrujących miesiącami, którzy wieczorami w hospicjach wymieniali między sobą nie tylko własne spostrzeżenia i przeżycia, ale i mieszali zdarzenia historyczne z legendarnymi nie bacząc na prawa zgodności chronologicznych. Jakub de Voragine spisał wiele takich opowieści, ubarwiając nimi sylwetki swoich świętych. Za treścią „Złotej Legendy” poszli też i artyści, przenosząc literacką fikcję na płótna obrazów, z których niektóre widziałem w muzeum w Astorga.

Od Lavacolla, miejsca, gdzie pielgrzymi minionych wieków zwykli zatrzymywać się dla kąpieli i prania odzieży w strumieniu, niekiedy po raz pierwszy od miesięcy, rozpoczyna się aglomeracja Santiago de Compostela. Zbudowane tu lotnisko, oplecione labiryntem dróg, skutecznie zatarło ducha tego miejsca, przepadł genius loci. Oby jak najszybciej uwolnić się od wszędobylskiego asfaltu, w południe rozpalonego niczym blat kuchni. Czym prędzej dopaść cienistych zarośli, przez które przebija się ścieżka, jak najdalej od dróg. I oto jest! Wyłania się Monte de Gozo. Góra Radości.

Na moment zatrzymałem się przy kaplicy św. Marka, gdzie na zewnątrz, pod drzewami, stemplują credenciale. Pokłoniłem się papieżowi Janowi Pawłowi II, który tu, na wzgórku, ma swój pomnik na pamiątkę dwukrotnej pielgrzymki do św. Jakuba. Nie poszedłem za rzeszą pątników do znajdującej się kilka kroków niżej wioski pielgrzymów. Skierowałem się nieco w bok,  do pawilonów, gdzie na maszcie dumnie powiewa biało-czerwona, do Europejskiego Centrum Pielgrzymkowego Jana Pawła II – Centro Europeo de Peregrinación de Juan Pablo II.  
                                                                                  * * * * *
Jakiś dobry człowiek przytwierdził na stałe do podłoża parkową ławkę na samym wierzchołku Monte de Gozo, w miejscu, skąd jak na dłoni widać Santiago de Compostelę. Wyszedłem tam przed ósmą wieczorem, kiedy słońce stało jeszcze wysoko. Co za krajobraz!

Na ten widok z wrażenia odbierało mowę pątnikom dawnych wieków, gdyż nad mrowiem skromnych podówczas domostw górowała potężną sylwetką katedra, dziś nieco zagubiona pośród nowoczesnego budownictwa, które daremnie chce jej dorównać wysokością. Z radości, że dane im było dojść cało i zdrowo, śpiewali Te Deum laudamus. Z wdzięczności za łaskę szczęśliwie odbytej pielgrzymki do grobu Apostoła padali na kolana i całowali ziemię. Podobnie czynili dawni pielgrzymi, którym na drugim krańcu kontynentu z wysokości wzgórz judzkich po raz pierwszy ukazała się Jerozolima. Widok oglądanego z tego miejsca Santiago nie pozwolił Dominikowi Laffi, XVII-wiecznemu pielgrzymowi idącemu aż z Bolonii, dokończyć hymnu wdzięczności, bo łzy szczęścia zalewały mu twarz. Z rozrzewnieniem wspomina te chwile w swym żywo pisanym diariuszu.

Aż do zachodu słońca  czytałem na tej ławce Pismo Święte, już nie na chybił trafił, gdzie mi się otworzy, ale z rozmysłem, zaczynając od Psalmów.
                                                  
Sławcie Boga z radością, wszystkie ziemie,
opiewajcie chwałę Jego imienia,
cześć Mu świętą oddajcie!
Powiedzcie Bogu: Jak zadziwiające są Twoje dzieła!
Niechaj cała ziemia Cię wielbi
i niechaj śpiewa Tobie,
niech imię Twoje opiewa.                                                                                        

(Ps 66)

Copyright © 2017. All Rights Reserved.