Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać- Świeta Góra Athos (odc. IV) -Wielka Laura

Minibus zatrzymał się przed samą bramą monasteru. Cała nasza ósemka przygodnie poznanych pasażerów zwyczajowo już skierowała się do furtiana,  w tutejszym monasterze tytułowanego pylorosem. Dochodziła trzecia po południu. Zamiast ugościć nas wedle zwyczaju w sali recepcyjnej i poczęstować anyżówką, na co każdy z nas liczył,  mnich porwał nasz wszystkich do kościoła, prosto na nieszpory.

Szczęściem te nie trwały długo, ze trzy kwadranse. Zaraz po modlitwach, mnisi, goście, pielgrzymi i zatrudnieni przy remontach robotnicy,  wszyscy razem udaliśmy się na obiad, jako że w różnych klasztorach serwują posiłki w różnych porach dnia. Posadzono nas przy okrągłych stołach, kamiennych, masywnych, mogących liczyć paręset lat, przy każdym po osiem osób. Obiad stał już gotowy: lekko podgrzana gęsta  grochówka z warzywami, nieodłączne oliwki, marynowana papryka, chleb grubo krojony, po jednej pomarańczy i po jednym kiwi na osobę, woda ze źródełka, tej  ile kto chciał.  
Spożywano szybko, w całkowitym milczeniu.
Nie znając monastycznych obyczajów jadłem bez specjalnego pośpiechu, by móc napatrzyć się na malowidła w refektarzu. A te wykonał sam wielki Teofanes z Krety. Bardzo mi zależało  na ich przestudiowaniu.

Ledwie kończyłem zupę, kiedy siedzący na honorowym miejscu przy długim stole  przełożony, protos,  uderzył nożem w cynowe naczynie,  dając tym sposobem znać, by co rychlej kończono obiad.

Kilka chwil później rozległ się ten sam metaliczny dźwięk, wszyscy na ten sygnał wstali od stołów, ustawili się wzdłuż nawy w dwóch szeregach przy ścianach, odmówili na stojąco modlitwę i karnie, poczynając od najstarszych, w wielkim milczeniu, wyszli pospiesznym krokiem na zewnątrz, każdy do swoich zajęć.

Zdążyłem jeszcze chwycić przypadający na mnie pomarańcz i z tym deserem udałem się na zewnątrz, pod drzewo, to samo, które przed dziesięcioma wiekami, jak chce miejscowa tradycja, posadził własnoręcznie św. Atanazy.

Tego dnia nie miałem sposobności na zgłębianie fresków Teofanesa. W przeciwieństwie do katolikonu, gdzie z powodu niewielkiej powierzchni, licznych krzywizn na ścianach i sklepieniach,  musiał ograniczyć się do mniejszych obrazów, tu, w refektarzu, mógł popisać się monumentalnymi malowidłami. Trapeza, czyli refektarz w Wielkiej Laurze ma kształt krzyża, jest  wydłużona, by móc pomieścić setki mnichów, posiada też apsydę. Jednym słowem, Teofanes miał dość miejsca na ścianach, by zabłysnąć talentem.
                                                               *****
Na obu ścianach wzdłuż nawy, rozdzielonych poziomą linią na dwie połówki, przedstawił  na wyższym poziomie sceny z życia Matki Bożej i odniesienia do Hymnu Akatystycznego, niżej rozmieścił zastępy świątobliwych mnichów. Stoją godnie, zwróceni ku nam, w dłoniach dzierżą rozwinięte zwoje zapisane wyraźnym pismem. Brody niektórych sięgają pasa.

Na ścianie wyjściowej widnieje monumentalna prezentacja Sądu Ostatecznego rozwijająca swe przesłanie na obu ścianach bocznych. Jest scena z Chrystusem jako Winnym Krzewem, z przedstawień starotestamentowych wyróżnia się Ofiara Abrahama. Dla zachęty mnichów, by dzielnie pokonywali kolejne szczeble na drodze ku doskonałości, odmalował drabinę wstępowania do nieba według wizji Jana Klimaka, eremity żyjącego w VII wieku na Synaju.

Nie mogło zabraknąć Drzewa Jessego, która to scena ze swej istoty zawsze jest najbardziej kolorowa, rozbudowana i interesująca, jako że w konarach i gałęziach drzewa wyrastającego z piersi rodzica króla Dawida, Jessego, malarze mieli zwyczaj umieszczać w porządku genealogicznym praprzodków Chrystusa. A pośród świętych można rozpoznać postaci antycznych filozofów, Platona, Arystotelesa, Sokratesa, tych, którzy własnym rozumem i prawością życia doszli do częściowych prawd objawionych, co stało się, jak wierzono, z natchnienia Bożego.

W apsydzie położył mistrz dużych rozmiarów scenę Ostatnia Wieczerza, co koresponduje  z klasztorną salą posiłków. Jest arcyciekawa, bo przy stole w noc poprzedzającą mękę Zbawiciela tłoczą się apostołowie i żaden z nich nie przeczuwał, co widać na ich twarzach, że jest to pożegnalna pascha, ostatnia pascha ze swoim Nauczycielem.

I zapewne żaden z nich nie rozumiał słów Jezusa: "odtąd nie będę już pił z owocu winnego krzewu, aż przyjdzie królestwo Boże" (Łk 22,18). Nastrój smutku, przygnębienia, niepewności i zagubienia Teofanes próbował utrwalić na zdumionych obliczach Jezusowych uczniów. Na pocieszenie dla nas, że przepowiednia się kiedyś ziści,  że nadejdzie owo królestwo Boże, Teofanes odmalował scenę powtórnego przyjścia Chrystusa na ziemię u kresu czasów.
 
Nie wszystkie freski zachowały się w dobrym stanie. Te, położone bliżej klasztornej kuchni, a więc narażone na dym, opary i wysoką temperaturę, prezentują się znacznie gorzej aniżeli pozostałe. Próbowano je ratować na okoliczność roku 1963 w związku z przygotowaniami obchodów tysiąclecia monastycyzmu atoskiego.

Owe niedostatki w studiowaniu wielkiego malarstwa Teofanesa, który w kilku innych jeszcze miejscach pracował na Athos, rekompensowałem sobie przesiadywaniem w katolikonie, wszak kościoła nie zamykano w godzinach rannych i popołudniowych. A malowidła są zachwycające.

Teofanes z Krety długo pozostawał na Athos, od 1535 do 1558 roku, czyli  przez dwadzieścia trzy lata. W tym czasie pracował i poza Wielką Laurą. Widzimy go w najstarszym na Świętej Górze kościele Protaton w mniszym miasteczku Karyes, dla którego wykonał siedem ikon do kompozycji Deisis.

W 1546 roku osiadł w monasterze Stawronikita, gdzie również, tak jak w Wielkiej Laurze,  podjął się kompleksowego zadania. Pomalował klasztorny kościół, sporządził dla niego ikony do ikonostasu w liczbie dwudziestu pięciu, wreszcie zabrał się za refektarz. A nie są to wszystkie jego prace. Niektórzy badacze śledzący twórczość tego utalentowanego Kreteńczyka, skłonni są przypisać jego autorstwu także malowidła w klasztorze Kutlumusiu oraz  w kaplicy św. Grzegorza znajdującej się w obrębie monasteru św. Pawła. Jemu też przypisuje się szereg ikon będących w posiadaniu licznych monasterów.

Można uznać tego człowieka za czołowego przedstawiciela tak zwanej szkoły kreteńskiej w monasterach Świętej Góry. Kreta w XVI wieku była bowiem pomostem pomiędzy Italią i Grecją kontynentalną.

Owszem, wielu greckich artystów wyjeżdżało do Włoch, głównie zaś do Wenecji, gdzie zawiązała się grecka kolonia już po IV wyprawie krzyżowej w 1204 roku, zaś po upadku Konstantynopola w 1453 roku można mówić o Wenecji jako o prawdziwej diasporze greckiej. Teofanes z Krety  nigdy nie postawił stopy na włoskiej ziemi. Wcale to nie znaczy, że był daleki od wpływów włoskich. Mógł praktykować na rodzinnej wyspie w jednej z licznych  pracowni specjalizującej się w malowaniu na modłę włoską.  Przecież jego rodzinne miasto Kandia była stolicą wyspy podówczas pozostającej pod panowaniem weneckim. Oprócz urzędników weneckiej administracji i wojskowych, którzy osiedlali się w Kandii, w mieście otwierali warsztaty także artyści rodem z Italii.

Niejeden kandyjczyk, który terminował w mieście na Lagunach i podpatrywał tamtejsze warsztaty wybitnych twórców, powracał na swą rodzinną wyspę i tworzył w duchu grecko-włoskim.

Malując w klasztorach na Athos nie mógł Teofanes  zbyt ostentacyjnie uzewnętrzniać swych artystycznych preferencji. Musiał ściśle trzymać się malarskich kanonów, jakie wypracowała ortodoksja poprzez wieki począwszy  od IX wieku, kiedy wreszcie ustały kontrowersje wokół zasadności czci obrazów. Musiał być bardzo ostrożny w manifestowaniu wszystkiego, co zachodnie, przede wszystkim w tak tradycyjnym środowisku, jakim były wspólnoty Świętej Góry. Dlatego owe wpływy włoskie w malarstwie Teofanesa są drugo i trzecioplanowe.

Scena "Rzezi Niewiniątek" pokazana w Wielkiej Laurze została zainspirowana miedziorytem Marcoantonio Raimondi, tak przynajmniej sugerują badacze. Ten z kolei pozostawał pod wpływem Rafaela Santi.

Tak samo "Wieczerza w Emaus" nosi znamiona wpływu weneckiego mistrza Giovanni Beliniego. Są to wszystko jednak detale, takie jak gesty rąk, kształt sprzętów, głównie stołu, wygląd i zbroja żołnierzy.

Bardziej odważna jest postać św. Krzysztofa z Dzieciątkiem na ramieniu przekraczającego nurt rzeki. W takim ujęciu prawosławie nie znało tego świętego. Wszystkie te nowości rodem z Italii wprowadzał Teofanes dyskretnie, bez nadmiernej ostentacji, by nie narazić się na opinię nowinkarza.
Mógł natomiast pozwolić sobie na większą swobodę w przemycaniu do obrazów greckich włoskiej kompozycji. Ta bowiem nie dotyczyła tematu, lecz formy. A ta niekoniecznie musiała stać w sprzeczności z duchem ortodoksji. Stąd postaci Teofanesa są dynamiczne, pełne życia, zwiewne, liryczne, bez niebiańskiego hieratyzmu, bliższe nam, ludziom bytującym jeszcze na ziemi, a nie pląsającym we wspaniałościach raju.
                                                              *****
Przy rozdawaniu kluczy do cel mnich pyloros wręczył mi karteczkę z rozkładem zajęć. To taki rytuał w każdym monasterze. A zatem wstają tu o trzeciej w nocy na modlitwy trwające do szóstej rano.

Rozgościłem się, jak tylko mogłem i wyszedłem na obchód monasteru. Był to czas wolny do wieczornej komplety. Wielka Laura to kompleks różnych budynków z katolikonem pośrodku rozległego placu, bo pod klasztor zajęto znaczny teren.

W przeciwieństwie do zachodniego wschodnie wybrzeże Półwyspu Athos nie jest skaliste, do morza opada łagodniej, posiada zatem więcej równego terenu pod zabudowę, dlatego wznoszone w tym rejonie monastery są przestrzennie bardziej okazałe. Ten zaś, zajmując pierwsze miejsce w hierarchii ważności dwudziestu atoskich monasterów, otrzymał większą liczbę różnorodnych budowli i pomieszczeń, bo najliczniejszą gościł i ciągle jeszcze gości wspólnotę.

Miałem zatem sposobność na dłuższe spacery po obiektach, z których  wszystkie kaplice, a jest ich piętnaście, były niestety pozamykane. Wiedziałem, że przynajmniej niektóre, jak kaplica św. Jerzego, posiadają piękne i wartościowe  malowidła. Natomiast w kaplicy św. Atanazego przechowują bezcenne ikony.
                                                              *****
Szybko zachodzące za masyw Góry Athos słońce położyło na dziś kres sesji zdjęciowej. Potężne mury Wielkiej Laury przybrały postać bezbarwnej szarości. Spakowałem sprzęt i zająłem miejsce w zewnętrznej  werandzie z widokiem na morze.

Na stoku, w gaju oliwkowym, jakiś mnich odcinał świeże odrosty z pni drzew powykręcanych od starości. Drzewa mogły liczyć po kilkaset lat, może nawet sadzili je pierwsi mnisi, ci sami, których we wspólnotę zgromadził tu  Atanazy Atonita w X wieku. Uwagę moją zwrócił krótki, podobny do naszego różaniec w dłoni Greka, pielgrzyma, którego spotkałem już na statku z Ouranoupolis. Właśnie przysiadł się z nieukrywaną chęcią rozmowy. Mówił dość chropawą angielszczyzną.

- Ten różaniec? – zdziwił się mojej niewiedzy. – Ma trzydzieści paciorków i na każdym odmawiam tę oto modlitwę.  

Tu wyrecytował po grecku kilka zdań, z których rzecz jasna nic nie mogłem zrozumieć. Wziął zatem ode mnie podaną mu kartkę i zapisał treść modlitwy. Chodziło o tak zwaną modlitwę Jezusową: "Panie, Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade mną".

- Kiedy jestem zmęczony, zaczynam ją recytować. Nawet nie dojdę dotąd – tu pokazał na różańcu kilka paciorków – i już zasypiam. Lepsze to od proszków nasennych - zażartował.

Grek otworzył się przede mną. Właśnie powrócił do Grecji po kilkunastu latach pobytu w Ameryce. Na Athos przybył na dwa tygodnie, by się rozliczyć ze sobą samym. Tak to wyraził.

- Jakie to wszystko może mieć znaczenie, ta cała gonitwa za pieniądzem? Pracowałem na Manhattanie, w szwalni, wiele lat w huku i kurzu. Wychodzisz na ulicę – nie przestawał się uskarżać – a tam hałas też nie do zniesienia. Dopada cię wszędzie.  Ogarnia cię, pochłania całego. Nie możesz od niego uciec. Jeszcze teraz w mych uszach brzmią syreny wozów policyjnych, ambulansów, straży pożarnej. Koszmar! I te przepełnione pociągi metra w godzinach szczytu, właśnie wtedy, kiedy jeździłem do pracy. A ja mieszkam na Brooklynie, dwadzieścia przystanków metrem od miejsca pracy. I po co to wszystko? Dla pieniędzy?  Zastanowiłem się i wróciłem do siebie, do Grecji. Tu żyje się wolniej. I jestem u siebie, we własnym domu.

- To twój pierwszy pobyt na Athos?

- Byłem tu już dwukrotnie, raz z ojcem w młodości i powtórnie, kiedy na krótko odwiedziłem Grecję podczas jednego z urlopów. Tu, na Athos jest inaczej.
Nie znajdziesz nigdzie podobnego miejsca na ziemi. Chociaż nie mógłbym tu żyć na stałe, to jednak pożytecznie jest dla człowieka zerwać z tą gonitwą świata na jakiś czas. Warto zastanowić się nad samym sobą, warto na kilka dni wejść w rytm życia tych świątobliwych mężów. Odzyskasz wtedy równowagę wewnętrzną. A i psychiczną. Bo po co żyjesz na tym świecie? – dociekał z nieukrywaną szczerością.

-Tak! Chyba masz rację – odburknąłem.
Poprosił o kartkę, na której wcześniej zapisał  modlitwę, po to, by dołączyć do niej kolejną, bardzo pomocną, jak zapewniał. I wypisał  koślawymi literami, na szczęście drukowanymi, a zatem możliwymi do odczytania, co też jest pomocne przy odmawianiu poleconej mi modlitwy.
                                                                *****

O modlitwie Jezusowej wcześniej już się sporo naczytałem. Nie jest popularna w Kościele katolickim, za to powszechnie się ją odmawia u prawosławnych, wszędzie, od Grecji do Rosji.

Właśnie trafiłem na "Opowieści pielgrzyma", książkę przetłumaczoną z rosyjskiego na polski, pisaną przepięknym językiem. Prawie w całości książka jest pasmem rozważań o modlitwie wewnętrznej wędrującego po carskiej jeszcze Rosji pątnika, nigdy niezidentyfikowanego, który na swej drodze, nie wiadomo dokąd, doświadcza niecodziennych zdarzeń i spotyka niezwykłych ludzi.

W Grecji modlitwa Jezusowa upowszechniła się w średniowieczu. Była to metoda modlitwy kontemplacyjnej. Na zewnątrz  najbardziej widocznym, a przez to najbardziej podważanym przez wielu jej przeciwników wyróżnikiem było czynne angażowanie ciała i wykorzystanie jego fizycznych właściwości w celu ułatwienia osiągnięcia w możliwie najskuteczniejszy sposób wewnętrznego wyciszenia i koncentracji – warunków niezbędnych do nawiązania modlitewnego kontaktu z Bogiem.

Adept hezychazmu, bo tak to się nazywało, przybrawszy siedzącą na kolanach pozycję ze wzrokiem utkwionym w jeden punkt, w tym wypadku w okolicach pępka, winien skoordynować oddechy i pracę mięśni klatki piersiowej z wypowiadanym rytmicznie westchnieniem: "Panie, Jezu Chryste, synu Boży, zmiłuj się nade mną". Czynność ta powinna trwać tak długo, aż pogrążony w modlitwie przebłagalnej i w dziękczynieniu hezychasta dostąpi ponadnaturalnego olśnienia podobnego temu, jakiego dostąpili Piotr, Jakub i Jan na Górze Tabor podczas przemienienia Jezusa.

Hezychazm to nie tylko sprawa modlitwy, zagadnienia dotyczącego szczupłej w końcu grupy ludzi świadomych wagi własnego doskonalenia się. To coś więcej. To jedna z form odpowiedzi na fundamentalne pytanie wszechczasów, pytanie teologiczne i filozoficzne o naturę człowieka, o jego związek ze Stwórcą, o jego przeznaczenie. Refleksja nad tym zagadnieniem nie tylko inspirowała różne odpowiedzi, ale i uruchamiała rozliczne postawy adekwatne do czasów, w jakich na to pytanie próbowano odpowiedzieć czynem. Dla czternastowiecznego Bizantyńczyka, kiedy modlitwę upowszechniano, problem ten był zasadniczy, rozwijany bynajmniej nie dla zaspokojenia głodu intelektualnego, jakkolwiek i ten aspekt miał swoje znaczenie.

Odpowiedź na nie implikowała konkretne postawy, wyzwalała nowy styl życia przynajmniej w odniesieniu do tych nielicznych, którzy z pełną świadomością próbowali rzucić wyzwanie samym sobie i wejść na drogę człowieka odnowionego, człowieka przebóstwionego.

Dlatego w kontrowersji hezychastycznej, jaka wybuchła w XIV wieku,  pojawiło się fundamentalne zagadnienie o naturę człowieka: kim właściwie jest człowiek? Czy jest on tylko inteligencją uwięzioną w materii i oczekującą wyzwolenia, jak nauczał Platon? Czy może, jak stanowi Biblia,  jest on jednostką psychofizyczną, którą Bóg zechciał powołać do istnienia i zbawić przez własne Wcielenie, kiedy pierwszy człowiek upadł, przenosząc ułomność i  grzech na cały rodzaj ludzki?  

Z całym szacunkiem dla myśli Platona chrześcijańska  społeczność bizantyńska opowiadała się za wersją drugą. Przyjmowano, że przez łaskę wody chrzcielnej owa jednostka psychofizyczna  już stała się nowym człowiekiem zarówno co do duszy, jak i co do ciała.

Już teraz, tu na ziemi, bierze ona udział w owocach zmartwychwstania. Otóż dowartościowując ciało, hezychazm próbował angażować  w modlitwę fizyczną, przebóstwioną  powłokę człowieka. Technika kontrolowanych oddechów, skierowanie wzroku w jeden punkt  brzucha  powodujące  głęboki skłon,  wysiłek ku koncentracji myśli, wszystkie te zabiegi miały prowadzić do wyciszenia się, koniecznego warunku do kontemplacji. Dla początkujących adeptów życia wewnętrznego metoda ta była wielką pomocą, pozwalała bowiem utrzymać w ryzach rozbiegane myśli.

Upowszechnienie się hezychazmu w XIV wieku miało duże znaczenie dla późniejszych dziejów społeczeństwa bizantyńskiego. Ruch ten przyczynił się do odnowy życia duchowego, podniósł wagę i potrzebę doskonalenia wewnętrznego, odnowił życie sakramentalne, a wszystko to miało starczyć Kościołowi prawosławnemu na długie wieki egzystencji pod jarzmem tureckim.

Dzieląc społeczność ortodoksyjną na sympatyków i przeciwników ruchu, hezychazm stymulował ferment zarówno duchowy, jak i intelektualny, co uzewnętrzniło się również w obfitej literaturze przedmiotu.

Copyright © 2017. All Rights Reserved.