Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać-NA PUSTYNI JUDZKIEJ (odc. IX)

Dawno temu w książce "Moja Ziemia Święta" próbowałem wyrazić pierwsze spotkanie z ziemską ojczyzną Jezusa, do czego doszło w Hajfie z widokiem na grzbiet Karmelu. Do dziś, a przecież od tamtego czasu upłynęło już całe ćwierćwiecze, cudowny widok z tego spotkania nie zatarł obrazów w mojej pamięci. Tym razem,

w zgodzie z zamysłem niniejszej książki, postanowiłem się zatrzymać na dłuższą chwilę na Pustyni Judzkiej. Mam tam swoje czarujące miejsca, a są nimi wczesnochrześcijańskie monastery, obecnie nieliczne, oraz niezliczone ślady  tych, które przepadły w trakcie burzliwych dziejów ziemskiej ojczyzny Jezusa.

W jednej z jerozolimskich wypożyczalni aut zaopatrzyłem się w zwinnego Swifta, niestety o  niskim podwoziu, i ruszyłem w głąb Pustyni Judzkiej. Miałem pecha. W arabskiej wiosce, przez którą przyszło mi przejeżdżać, miejscowe wyrostki poukładali w poprzek wąskiej drogi do monasteru Mar Saba kamienie. Sądząc, że są niewielkie, z lenistwa nie wyszedłem na zewnątrz, by je stamtąd usunąć. I stało się. Uszkodziłem miskę olejową. Miałem z tym niemało kłopotu, ale i sporą stratę czasu, z trudem powróciłem do Jerozolimy, samochód musiałem wymienić na nowy,  by w końcu dotrzeć bezpiecznie do Mar Saby.

Jest to największy z istniejących monasterów na Pustyni Judzkiej, niczym  gniazdo orła malowniczo uwity na skalnym urwisku spadającym w przepaść wąwozu Cedronu, tego potoku, który bierze początek u stóp Góry Oliwnej, by w sercu pustyni ożywić się wraz z nadejściem zimowych deszczy i przekształcić w rwącą rzekę uchodzącą do Morza Martwego. Rzeźbiąc przez tysiąclecia pokłady margli i piasków, woda wycięła w stromych zboczach głęboką ranę. W niej to, podziurawionej od jaskiń powstałych na skutek erozji, już w IV stuleciu znajdowali schronienie mężowie pustyni. Jeszcze dzisiaj nieprzeliczone groty noszą niezatarte ślady bytności pustelników. Raz będą to wydrapane na porowatych ścianach krzyże, kiedy indziej - kształtne nisze wykute z przeznaczeniem na ołtarz, może i na skromną biblioteczkę, a na pewno na jakieś drobne sprzęty i gliniane naczynia. Zdarza się, że można tam natrafić na relikty murów zamykających wejście do pieczar.

Potężne mury monasteru, wzmocnione gigantycznymi przyporami, wyrastają z dna wąwozu Cedronu, wspinają się po skałach, biegną w rytm górskiego grzbietu. W ich pierścieniu bezpieczną przystań znalazł katolikon, główna świątynia monastycznego zespołu, jest tam kilka wolno stojących kaplic, jest cały ciąg cel, są pomieszczenia konwentualne:  refektarz, piekarnia, kuchnia, zasobna w bezcenne zbiory biblioteka, są warsztaty i magazyny, słowem – samowystarczalność. Płowy i brunatny odcień zabudowań upodabnia się do barwy pustyni. Nieco koloru w ten surowy krajobraz wprowadzają niebieskie kopuły obu kaplic, św. Mikołaja i św. Saby. Bujną zielenią ożywiają okolicę kępy trzcin i tamaryszków w miejscach, gdzie znajdą choć odrobinę wilgoci.

Zespół Mar Saby wzniesiony jest z szarego kamienia, ciętego w równe bloki wiązane zaprawą. Nowszy wygląd niektórych partii architektonicznych odnieść należy do prac z wieku XIX, kiedy to miejscowy pasza turecki wydał w końcu zezwolenie na dokonanie koniecznych napraw powstałych na skutek trzęsienia ziemi. Ślady pospiesznych robót widoczne są na grzbiecie muru obwodowego, którego ubytki wypełniono polnymi głazami. Jedna jedyna brama pozwala na kontakt ze światem zewnętrznym tym kilkunastu zakonnikom, jacy jeszcze dziś pełnią straż w tym przybytku postów i modłów w zgodzie z piętnastowiekową tradycją.

Początki klasztorowi dał mnich o imieniu Saba. Przyszedł na świat w 439 roku, w Kapadocji, w tej powulkanicznej krainie o niewymownej urodzie, która wydała takich gigantów ducha i myśli jak Bazylego Wielkiego, Grzegorza z Nazjanzu, Grzegorza z Nyssy i cały orszak wspaniałych chrześcijan: myślicieli, pisarzy, artystów, ascetów, pustelników. Dorastający w duchowości samodoskonalenia się, a ta była doznaniem podówczas powszechnym, nie wyłącznie zastrzeżonym dla duchowieństwa,  Saba wcześnie zaraził się  atmosferą ucieczki od świata. Naśladując swoich licznych ziomków, w okresie młodzieńczym wyszedł z domu rodzinnego i udał się na pustkowie. Widać, piękno Kapadocji, jako dzieło stworzenia, już mu nie wystarczało, powędrował do Palestyny, by już tam pozostać na zawsze, w sąsiedztwie miejsc naznaczonych obecnością Jezusa. Nie miał jeszcze dwudziestu lat. Tam poznał Eutymiusza, wielkiego pustelnika o sławie na całą Palestynę, powierzył się jego duchowemu przewodnictwu, ćwicząc się w ascezie i doskonaląc w życiu samotniczym. Po śmierci mistrza i duchowego przewodnika uszedł w głąb Pustyni Judzkiej, tam w wąwozie Cedronu znalazł głęboką grotę i w niej to zamieszkał.

Podobni mu zapaleńcy zasiedlali już okoliczne rozpadliny, a było ich tak wielu, iż w końcu skrzyknęli się, by miast mocować się ze sobą samym w pojedynkę, uznali, że będzie łatwiej doskonalić się we wspólnocie. A że Saba jaśniał pośród innych pobożnością, anachoreci oddali się pod jego skrzydła. Wyłonił się pomysł  założenia laury, wspólnoty na pół anachoreckiej, na pół cenobitycznej. Jej członkowie, ciągle jeszcze żyjąc w pojedynkę, gromadzili się razem we wspólnej świątyni na sprawowanie sobotniej i niedzielnej liturgii, wszak tylko niektórzy z nich posiadali święcenia kapłańskie. Dopiero po latach, w 484 roku, laurę przekształcono w klasztor, czyli we wspólnotę mnichów żyjących pod jednym dachem w oparciu o regułę. Datę tę przyjmuje się za początek monasteru Mar Saba.


W łonie rozrosłej społeczności mniszej, targanej jak wszystkie inne w tym czasie sporami teologicznymi, doszło do rozłamu. Odłączona grupa mnichów w 507 roku założyła własną wspólnotę, Małą Laurę, tak nazwaną w odróżnieniu od Wielkiej Laury pustelnika Saby. Pomimo tylu przeciwieństw mnisi z Pustyni Judzkiej wychodzili obronną ręką z gorącego tygla kontrowersji chrystologicznych, które w stuleciach od V do VI rozpalały do czerwoności umysły ludzi pogubionych w poszukiwaniu odpowiedzi na zasadnicze pytanie: kim jest Jezus Chrystus. Prawowierne postawy i nauczanie w zgodzie z tradycją Kościoła takich luminarzy jak Saba, wcześniej Eutymiusz, a później wielki teolog Jan z Damaszku,  uspakajały roznamiętnione umysły i przyczyniły się do zachowania ortodoksji. Herezje nie miały dostępu do mniszych wspólnot Palestyny.

Już jako osiemdziesięciodwuletni starzec wybrał się Saba do Konstantynopola, by swym autorytetem męża Bożego zjednać przychylność cesarza dla dzieł charytatywnych w Palestynie oraz podeprzeć patriarchę w jego wysiłkach ku zachowaniu prawowierności zagrożonej błędami. Krótko po powrocie w dolinę Cedronu zmarł Saba w 532 roku w wieku blisko stu lat. Pochowano go w grocie, w której rozpoczął swój pustelniczy żywot. Ową grotę, przez wzgląd na świątobliwego założyciela, włączono w obręb mniszych  zabudowań. Nawiedzany przez pielgrzymów grób został naruszony pół tysiąca lat później przez krzyżowców, którzy w pogoni za relikwiami wykradli kości pustelnika i złożyli je w Wenecji, w kościele św. Antolina. Pozostawały tam do czasów nam współczesnych.

Papież Paweł VI podczas swej pielgrzymki do Ziemi Świętej zwrócił czcigodne szczątki prawowitym właścicielom, mnichom z Mar Saby.
Strzegący bramy mnich, Rumun z pochodzenia, miast do grobu świętego założyciela, w pierwszej kolejności zaprowadził mnie do obszernej izby przesklepionej kolebkowo, co świadczyło o jej starożytnej metryce. Wskazał miejsce, bym się wygodnie rozgościł, poczęstował chłodną, źródlaną wodą i cukierkami w pudrze, jak na Górze Athos. Nie mogliśmy się porozumieć, bo mnich nie mówił po angielsku, a ja po rumuńsku, tym bardziej po arabsku. Kiedy próbowałem wręczyć mu banknot, z uśmiechem na ustach odmówił. Nigdzie nie zauważyłem choćby koszyczka na złożenie ofiary.
Mnich zaprowadził mnie do grobu św. Saby. Płonące żywym ogniem lampki oliwne w kielichach z czerwonego szkła prawie że dotykały płyty sarkofagu. Próbowałem wyzwolić w sobie obraz tamtego świata, a w nim rolę mężów takich jak Saba, bo Kościół wschodni miał go zawsze za świętego, już za życia. Był to jeszcze Kościół niepodzielony, owszem, targany kontrowersjami na podłożu teologicznym, ale ciągle jeszcze wspólny, bez rozróżnienia na zachodni i wschodni, katolicki i ortodoksyjny.

Tuż obok grób Jana Damasceńskiego, być może już bez kości w środku, te bowiem zostały przeniesione w 1400 roku do Konstantynopola i tam przepadły bez śladu, najprawdopodobniej podczas zdobycia i spustoszenia miasta przez Turków w 1453 roku. Jan przybył do monasteru nad Cedronem około 700 roku w wieku dwudziestu pięciu lat, by pozostać już tam do śmierci w  roku 749. Ten wielki teolog, filozof, poeta i pisarz chrześcijański porzucił karierę, zaszczyty i godności, jakie go czekały na muzułmańskim dworze kalifa w rodzinnym Damaszku, by na pustyni odnaleźć sens swojego powołania. Uznał, że nie wystarczy ograniczyć się do zdobywania doskonałości we własnym zakresie, by samemu się zbawić, należy otworzyć się na innych, na potrzeby całego Kościoła powszechnego. I w tym kierunku poszły jego wysiłki. A że był to czas ogromnie burzliwej kontrowersji wokół zasadności oddawania czci obrazom, kontrowersji, która głęboko podzieliła Bizancjum na ponad sto lat, Jan z Damaszku żywo włączył się w wir polemiki. W oparciu o Pismo Święte, tradycję apostolską i magisterium Kościoła, argumenty teologiczne  i zdrowy rozsądek uzasadniał, że chrześcijanin nie czci obrazu jako materialnego tworu, ale oddaje cześć świętemu, którego wizerunek jest przedstawiony w obrazie, święty zaś przebywa w niebie. Chociaż był chrześcijaninem, Jan bardzo dobrze poznał islam, płynnie mówił po arabsku, trwał w kręgu tego nowego na Wschodzie wyznania. Jego dziad, należący do chrześcijańskiej elity Damaszku, poddał miasto  oblegającym je Arabom w 635 roku, zaś ojciec świętego pełnił na dworze al-Malika urząd nadzorcy skarbca kalifa. Jan, który błyskotliwie rozprawiał się z herezjami swego czasu, wbrew temu, co wielu sądziło, nie przypisywał islamowi statusu herezji, czy nawet sekty. Uważał islam za nową religię stworzoną na bazie zaczerpniętych przypadkowo wątków z pogaństwa, dużych fragmentów z judaizmu i pewnych myśli z chrześcijaństwa, religię pełną błędów, a przy tym groźną, agresywną, niszczycielską, rozpowszechnianą siłą miecza.
                                                      *****
Oprócz Wielkiej Laury założył Saba kilka innych jeszcze wspólnot o podobnej regule. Relikty jednego z nich można oglądać w Har Montar, na wzgórzu położonym w odległości kilku kilometrów na północny wschód od Mar Saby. Pierwotnie stała tam wieża wzniesiona na życzenie cesarzowej Eudoksji, wdowy po zmarłym w 450 roku Teodozjuszu II. Monarchini zwykła spotykać się w tym szczególnym miejscu z Eutymiuszem, by z pustelnikiem prowadzić długie dysputy na temat wiary. Przekonana przez niego, porzuciła w końcu błędy monofizytów, głoszących jedność natur Jezusa Chrystusa, boskiej i ludzkiej, błędy potępione przez Sobór Chalcedoński, który przyjął, że Jezus ma dwie odrębne natury, boską i ludzką, bez ich pomieszania. Eudoksja powróciła na łono Kościoła i pogodziła się z patriarchą jerozolimskim, Juwenalisem. Na pamiątkę tego głośnego nawrócenia, które nie pozostało bez wpływu na przyszłość prawowierności w Palestynie, Saba wzniósł przy wieży kolejną laurę, powierzając tamtejszą wspólnotę pod nadzór swego ucznia, Scholariosa.

Wynajętym autem ruszyłem na poszukiwanie kolejnych monasterów i ich ruin. Podjeżdżałem możliwie blisko do miejsca, gdzie kończyła bieg utwardzona droga pustynna, pozostawiałem auto w pobliżu obozów wojska izraelskiego, a takich na pustyni jest bez liku, i dalej szedłem już pieszo. Jak każda inna, tak i Pustynia Judzka jest przepiękna. Zdarzyło się, że w głębokiej dolinie napotkałem dwie Beduinki z plastikowymi pojemnikami wody na ramionach. Ubrane były odświętnie, w długie do ziemi, obcisłe suknie w kolorze czarnym, obszyte czerwono-złotą lamówką. Szyje zdobiły długie sznury naszyjników o paciorkach z wielbłądziej kości, rozdzielane na przemian oczkami ze złota i srebra. Upewniwszy się, że w zasięgu wzroku nie widać żadnych innych mężczyzn, dziewczyny chętnie pozwoliły się sfotografować. Ale to było przed laty, czas tak szybko upływa, że i na pustynię wkracza agresywna cywilizacja współczesna, skutecznie eliminując dawne sposoby życia chociażby w obszarze zaopatrzenia beduińskich obozowisk w wodę bieżącą.

Po drugiej stronie wąwozu Cedronu, także na wyniosłym wzgórzu, zalegają ruiny Hirkanii. Twierdzę wzniósł Jan Hirkan, dzielny potomek Machabeuszów, który z zapałem swych wielkich przodków jął jednoczyć ziemie żydowskie po rozpadającym się władztwie syryjskich Seleucydów. Herod Wielki urządził w warowni więzienie stanu i trzymał w jej lochach najgroźniejszych swych przeciwników. Twierdza padła dopiero pod taranami Rzymian, tak jak Macheront i Masada. Opuszczona po pierwszym powstaniu żydowskim, spoczywała jako ruina aż do przybycia mnichów na to pustkowie. Ci na dobre zadomowili się w szczątkach antycznej budowli, sam zaś Saba na rumowisku założył w roku 492 sławną laurę Kastelion, aktywną jeszcze w IX wieku. Dziś z piasków pustyni wyzierają resztki cystern, ślady rozlicznych pomieszczeń, zaś drobne fragmenty ceramiki, przemieszane z piaskiem i żwirem, walają się dookoła. Wzruszają swym pięknem strzępy mozaik, którymi pierwotnie ozdobiono posadzkę kościoła. Miejsce to nabrało rozgłosu w związku ze skarbem  rękopisów greckich i arabskich odnalezionym w pobliskich grotach. Dziełem Saby jest jeszcze jeden  klasztor, Spelaion, dziś ledwie widoczny okruchami murów na obrzeżu arabskiej wioski  Qedar.

Chociaż uznawany za największego pustelnika, Saba nie może uchodzić za pierwszego organizatora wspólnot mniszych w obrębie dzikich wąwozów judzkich. Przed nim był Eutymiusz (377-473), z racji heroicznych zachowań i skrajnej ascezy, o której głośno było w Palestynie, został nazwany Wielkim. Przybył na te pustkowia z pogranicza Armenii ponad pół wieku przed swym gorliwym uczniem kapadockim. Szybko nabył rozeznanie, że zaistniała potrzeba zakładania mniszych wspólnot o formie łączonej, między sposobem życia anachoreckiego a cenobitycznego. To on pierwszy jął organizować laury, zgromadzenia mnichów żyjących w pojedynkę na pustyni, gromadzących się razem na wspólną liturgię w soboty i niedziele w budowanych w tym celu kościołach. Jedna z takich laur, założona w 428 roku,  przetrwała do dziś w postaci malowniczej ruiny Chan el-Ahmar na wzgórzu w pobliżu szosy z Jerozolimy do Jerycha. Eutymiusz zmarł jako blisko stuletni starzec i został pochowany w grocie, w której spędził znaczną część swego heroicznego  żywota. Atanazy, patriarcha jerozolimski, ufundował kościół nad miejscem jego pochówku, czczonym przez rzesze pątników zmierzających nad Jordan. Jego żywot wszedł wkrótce do kanonów literatury hagiograficznej, na której wychowywały się kolejne pokolenia nie tylko pustelników, ale i zwykłych chrześcijan, a to dzięki takim autorom jak zmarły w 473 roku pisarz  Domicjan, czy jak zmarły kilka lat później Chryzop. Za najwiarygodniejszego pośród hagiografów epoki mnichów uchodzi Cyryl ze Scytopolis, który rozstał się z tym światem w roku 570.
                                                            *****
W drodze powrotnej z Mar Saby do Jerozolimy wąską, karkołomną drogą, raz wznoszącą się ostro pod górę, to znów opadającą nagle w dół, natrafiłem na monaster Deir Dosi, czyli Teodozjusza. Zanim pociągnąłem za sznurek sygnaturki u jedynej bramy przebitej w murze, tak wysokim i masywnym, iż można dostrzec ponad jego koroną wyłącznie kopułki katolikonu, pilnie rozejrzałem się po okolicy. Krajobraz zniewala swym surowym pięknem. Trudno oderwać oczy od oszałamiających barw zachodzącego słońca w momencie, gdy niskie światło liże falującą pustynię. Monaster przysiadł na suchym grzbiecie wysokiego wzniesienia z widokiem w stronę Morza Martwego i ku murom obronnym Miasta Świętego. Płaskodache domki muzułmańskiej osady trzymają się z dala od jego zabudowy puszczonej  w kwadrat. Mizerny las sosnowy bez poszycia, wyskubanego do gołej ziemi przez czarne i rude kozy, nachyla się ku wschodowi zgodnie z kierunkiem wiejących od zachodu wiatrów. Było gorąco. Dookoła pustka. Cisza aż dzwoniła w uszach. Cierpliwie stałem pod bramą długą chwilę, aż grecki mnich, przywołany sygnaturką, wreszcie się zjawił. Okazał się bardzo gościnny. Życzliwym gestem zaprosił mnie do środka. W pierwszej chwili ogarnęła mnie wątpliwość, czy też jestem na właściwym miejscu. Nie spodziewałem się ujrzeć w murach tej duchowej twierdzy nowiutkiego kościoła ani schludnych cel, czystych i odnowionych. Poza moim gospodarzem nie widziałem w obejściu nikogo więcej. W obszernych klatkach chodziły kury i gnieździło się jakieś kolorowe ptactwo. W miniaturowych ogródeczkach czerwieniły się kwiaty. Wszędzie panował nienaganny porządek.

Gdy tak spacerowałem, nieco zmieszany nowością klasztoru, zajrzałem pod drewnianą wiatę. A zatem jestem na właściwym miejscu. Upewniłem się. Pod deskami spostrzegłem odgrzebane w ziemi zarysy fundamentów, krzywizny apsyd, walce kolumn, roztrzaskane kapitele – całe to lapidarium dowodnie świadczące, że na starym korzeniu wyrosło nowe drzewo, odnowiony klasztor grecki. Fundował go w 476 roku człowiek pochodzący znów z Kapadocji, Teodozjusz, w wieku trzydziestu sześciu lat osiadły w Palestynie. Jego laura zyskała sławę jednej z najludniejszych. Kiedy jej założyciel umierał w 529 roku, żyło w jej murach kilkuset mnichów. Jak wszystkie inne klasztory, tak i ten znacznie ucierpiał od najazdu perskiego w 614 roku.

Oprócz zgrupowania w wąwozach Cedronu drugie skupisko monasterów występuje w rejonie Jerycha. Wśród nich najcudowniej prezentuje się klasztor św. Jerzego, uczepiony pionowej ściany w głębokim kanionie drążonym przez maleńką rzeczkę wadisu Qelt. Kiedy patrzy się na to gniazdo spiętrzonych budynków z wysokości wzgórza przy starej drodze rzymskiej schodzącej z Jerozolimy do Jerycha, trudno pojąć, że na tak kruchym występie skalnym mogły pomieścić się wcale niemałe kaplice, kościółek, cele mnichów, refektarz, kuchnia, warsztaty i stało jeszcze miejsca na przewiewne tarasy zawieszone nad przepaścią niczym most rozpięty nad wzburzoną rzeką. Bielone wieżyczki, złoto skał, zieleń oazy – oto trójchromatyzm na płowej pustyni. Klasztor wyłania się stopniowo, jak sen, jak objawienie, jak płaskorzeźba, jak drogocenna intarsja, kiedy piechur zbliża się doń wąską ścieżką wykutą w skałach nad przepaściami. Towarzyszy mu widok szeroko rozpiętych ramion żelaznych krzyży na urwiskach. Są w różnych miejscach. Pierwotnie zapewne znaczyły granicę mniszej republiki.

Początek laurze dał niejaki Koziba, pustelnik z Egiptu osiadły na tych pustkowiach w V wieku. Musiał być to mąż światły, skoro dostąpił godności biskupiej. Pomimo to nie osiadł w kościelnej stolicy, za jaką uchodziła podówczas w Palestynie Cezarea Nadmorska, wolał wycofać się w otchłań wąwozu Qelt i stamtąd, pośród podobnych mu mężów samotności, kierować sprawami Kościoła.

I tym razem grecki mnich otworzył mi żelazną bramę i pozwolił wejść do środka. Wskazał miejsce na przewiewnym tarasie. Usiadłem. Była to pora poobiednia. Powietrze drgało od upału. Ogromne gliniane dzbany, prawie tak wielkie jak te w Knossos na Krecie, zawierały jakieś płyny. Ale był tam i kran z bieżącą, chłodną wodą. Zaczerpnąłem życiodajnego płynu. Przesiedziałem na tarasie do wieczora, przyjaźnie tolerowany przez brodatych zakonników, całymi godzinami jakby próżnujących na wysuniętym nad przepaść ganku. W ciągu dnia siedzą jakby w letargu, powaleni upałem, na modlitwy zrywają się w środku nocy, jak ich duchowi pobratymcy na Świętej Górze Athos, i tak trwają w kościele aż do świtu. Ich sympatie narodowe, a zapewne i pochodzenie, zdradza ogromnych rozmiarów mapa Grecji, rozwieszona być może jeszcze w XIX wieku na ścianie otwartego przedsionka.

Dopiero tu, na miejscu, wyjaśniła się tajemnica istnienia tak wielu pomieszczeń sakralnych i mieszkalnych na tak niewielkim występie skały. Otóż to, co widzimy z zewnątrz, są to tylko ich frontony, jakby doklejone do skał fasady. Wszystkie pomieszczenia drążone są głęboko w skałach. Udałem się na zwiedzanie kościoła i kaplic. Owszem, nie są zbyt przestronne, wystarczająco duże na sprawowanie liturgii w obecności kilkunastu mnichów. Wszędzie ikony, lampki, cieniutkie świeczki. I mdławy zapach oliwy. W przeszklonej skrzyni mającej imitować sarkofag złożono czaszki i kości tych zakonników, których przyprawili o śmierć Persowie podczas pamiętnego najazdu na Ziemię Świętą w 614 roku. W kaplicach św. Jana Tebańskiego i św. Jerzego dostrzec można plamy malowideł na ścianach. Czyżby pochodziły z XII wieku, kiedy cesarz Manuel Komnen podjął dzieło naprawy wielu prawosławnych sanktuariów po tym, jak doszedł do porozumienia z krzyżowcami drugiej krucjaty?

Jeden z mnichów zaprowadził mnie do katolikonu dedykowanego Matce Bożej. Nierówne ściany wykute w skałach, sczerniałe od płomieni świec, ozdabiają piękne i cenne ikony z dominantą maryjnych, bo przecież prawosławie pozostaje głęboko maryjne.

Zastanawiałem się nad wiekiem tych wszystkich budowli, które noszą ślady licznych napraw. W XIX stuleciu przystąpiono do generalnych przebudowań. Był to czas, kiedy wiele monasterów wschodnich mogło się podźwignąć z wiekowych zaniedbań dzięki funduszom płynącym szerokim strumieniem z carskiej Rosji, ale już coraz częściej także z Grecji, z Bułgarii, a nawet z Serbii, prawosławnych państw wkraczających aktywnie w swój nowy byt narodowy po zrzuceniu wielowiekowego jarzma Turcji na Bałkanach. Słabnąca Turcja u progu swego rozpadu już tak bardzo nie szkodziła chrześcijanom i otrzymanie sułtańskiego firmanu na rzecz prawosławnych wspólnot Ziemi Świętej uchodziło za formalność, popartą  odpowiednią gotówką w złocie.

Sprzyjające okoliczności i duch odnowy, jaki powiał w prawosławiu w ostatnich dekadach XIX wieku, zaowocowały jednym jeszcze monasterem w rejonie Jerycha. Jest nim klasztor Kwarantanny. Dziwna to budowla. W zbocze wyniosłego klifu na kształt stożka wpiął się rząd kamiennych cel, ledwie widoczny z podnóża tej gigantycznej góry dominującej nad miastem palm, jak nazywają Jerycho. Ich tam obecność wydaje się urągać prawu grawitacji. Ucieczką w niedostępną grań klasztor nawiązał do pierwotnej tradycji usuwania się wspólnot mniszych daleko poza siedziby ludzkie. Uczczono także w ten sposób miejsce szczególne w tradycji chrześcijańskiej. Góra, która udzieliła klasztorowi gościny, jest uznawana za Górę Kuszenia, Dżebel Quruntul. To na jej wyniosły wierzchołek, skąd roztacza się bajkowy widok na bezkresną dolinę uchodzącego do Morza Martwego Jordanu, miał zawieść szatan Jezusa po tym, jak wyszedł On z rzeki dostąpiwszy chrztu z ręki Jana Chrzciciela. To na tej górze miał Zbawiciel pościć przez czterdzieści dni i tam miał być kuszony przez zwodziciela.

Nie aż tak starodawny ten monaster nie może uchodzić za pierwotny na Górze Quruntul. Już w IV i V wieku obsiedli ją pustelnicy, a ulubioną ich siedzibą stało się zalegające na szczycie rumowisko twierdzy Dok, będące z czasem kolebką laury mnicha Charytona. Była to ta sama twierdza, która w 135 roku przed Chr. stała się widownią szczególnie ponurej zbrodni, opisanej w epilogu Pierwszej Księgi Machabejskiej (1 Mch 16,1-18).

Na szczyt został zwabiony podstępnie dzielny Szymon Machabeusz, niezmordowany wojownik i kolejny przywódca powstańców żydowskich, od lat zmagających się z potęgą syryjskich Seleucydów. W zgotowanej na cześć wodza uczcie brali udział także jego dwaj synowie, Matatiasz i Juda. Kiedy biesiadników oszołomił nadmiar spożytego wina, siepacze Ptolemeusza napadli na nich z ukrycia i wszystkich zamordowali. Pozbywszy się tym sposobem trzech przywódców, wysłał Ptolemeusz pismo do Antiocha, króla Syrii i głównego wroga sprawy żydowskiej. Domagał się pomocy i koncesji dla siebie, obiecując królowi w zamian dar z Judei. Cały ten epizod jest jedną z niezliczonych zdrad i podłości, jakie pamięć ludzka utrwaliła na kartach Biblii i jakie wpisały się – obok wspaniałych momentów – w dzieje narodu wybranego. Choć nosił greckie imię Ptolemeusza był Żydem z krwi i kości, był zięciem arcykapłana Szymona. W tradycji żydowskiej człowiek ten uchodzi za symbol zaprzaństwa i zdrady.