Biblioteka

Nasz Dziennik: Domowa szkoła

Ewa Polak-Pałkiewicz



Nauczyciel do ucznia: "Dlaczego nie było cię w szkole?". "Nie mogłem przyjść, musiałem się uczyć". To nie jest, niestety, dowcip. To fakt. A zarazem najkrótsza recenzja instytucji państwowej, która na naszych oczach, w pierwszej dekadzie XXI wieku ukazuje swoje niewiarygodnie zmienione oblicze. Zmienione w stosunku do tego, co było przez wieki jej istotą. Co sprawia, że nadal - przy wszystkich zastrzeżeniach - uchodzi za "instytucję zaufania publicznego", a co znajduje swój wyraz w ogromnych nadziejach rodziców wysyłających po raz pierwszy dzieci do szkoły? Co zostaje z tych nadziei już po pierwszym roku?

Szkoła coraz bardziej przypomina fabrykę, w której taśmowo produkuje się absolwentów. Czy są to ludzie wykształceni? A przede wszystkim czy są wychowani w duchu chrześcijańskim, w duchu naszej łacińskiej cywilizacji? Przed tymi pytaniami nie da się uciec. One muszą być zadawane jak najczęściej. Przede wszystkim przez rodziców. Wszelkie inne koncepcje wychowawcze - poza wymienionymi - są bowiem oszustwem i prowadzą do rozbicia osobowości. Do degradacji rodziny. Powoli podmywają podstawy normalnie funkcjonującego społeczeństwa. Tę oczywistą prawdę uświadamia sobie coraz większa liczba rodziców, także w naszym kraju.
Niedawno pokazano mi list wysłany przez szkołę do rodziców dziecka. Nie było tam w nagłówku "Szanowni Państwo" ani nic w tym rodzaju. Do rodziców zwracano się bezosobowo. List zawierał pogróżki. Grożono karą pieniężną i więzieniem. Pod listem widniała okrągła pieczęć szkoły rejonowej i niewyraźny podpis dyrektora. Chodziło o to, "że śmią nie posyłać dziecka do szkoły" - a jeżeli posyłają do jakiejś innej, wybranej placówki, to, "że śmią" nie zawiadamiać o tym pana dyrektora. Forma i treść tej korespondencji dają dużo do myślenia.

Czyje są dzieci?
Kiedy najstarsza córka Agnieszki i Ryszarda Rubinowiczów, Julia, miała osiem lat i jej rówieśnicy byli w II klasie, obudziła się któregoś dnia i zawołała do mamy: "Mamo, dlaczego ja właściwie nie chodzę do szkoły?". "Bo za twoje wychowanie odpowiadamy my, twoi rodzice, córeczko" - usłyszała. "Aha, rzeczywiście!" - odpowiedziała i spokojnie zasnęła. To był cały komentarz tej 14-letniej dziś dziewczynki, która nigdy nie przekroczyła progu klasy i która jest pogodną, miłą, dobrze ułożoną osóbką, przechodzącą z jednego poziomu nauczania na drugi z najlepszymi w Polsce wynikami. (Uczeń "spełniający obowiązek szkolny" poza szkołą musi składać co rok lub co semestr - rzecz jest do uzgodnienia - egzaminy. Tym zajmuje się najbliższa szkoła publiczna lub - gdy rodzice zdołają wydeptać sobie ścieżki - zaprzyjaźniona szkoła prywatna.
- Nigdy nie zgadzaliśmy się z powiedzeniem: Wszystkie dzieci są nasze, albo że wszyscy odpowiadają za nasze dzieci. Przeciwnie, uważamy, że to pogląd wyjątkowo szkodliwy - mówi Ryszard Rubinowicz, ojciec Julii i trojga pozostałych dzieci. - Bo nasze to znaczy czyje? Instytucji? Wolne żarty! Za wychowanie dzieci odpowiedzialni są przede wszystkim rodzice. Przed Bogiem.
Przez pierwszy rok nauki do Julii przychodziła miła, kulturalna pani. Emerytowana polonistka z sąsiedztwa. Była "ciocią", kimś w rodzaju zaprzyjaźnionej bony. Wszystko opierało się na wzajemnym zaufaniu. Nigdy go nie nadużyła. Mama, pani Agnieszka Rubinowicz, mogła zajmować się w czasie lekcji, które były przyjacielskimi pogawędkami, młodszymi dziećmi. Domowe nauczanie pod jej troskliwym okiem przynosiło jak najlepsze rezultaty. Tata, właściciel niewielkiego przedsiębiorstwa, był przeważnie w tym czasie poza domem.
- Dzisiejsza szkoła, zarządzana przez osoby, do których, przy naszej najlepszej woli, nie moglibyśmy mieć zaufania, nie jest najwłaściwszym miejscem dla naszych dzieci - tak ujmuje ten problem pan Ryszard.
Czy można to nazwać ekstrawagancją, neurotyczną przesadą? To normalny wybór, przejaw zwykłej troski o dzieci, przekonują państwo Rubinowiczowie. Przecież przez setki lat, aż do lat 20. ubiegłego wieku, była to codzienność - dla tysięcy rodzin w Polsce i Europie. To raczej szkoła - zwłaszcza ta od najwcześniejszych lat dziecięcych, poprzedzająca wiek gimnazjalny - była czymś wyjątkowym, eksperymentalnym. Aż stała się przymusem.
- W tej rzeczywistości, gdzie nie znano pojęcia obowiązku szkolnego, edukację brali na siebie rodzice lub najbliżsi - często też były to osoby duchowne. W ten sposób wyrastali wspaniali ludzie: uczeni, erudyci, święci - mówią rodzice Julii.
Uważają oni, że dzisiejsza edukacja typu oświeceniowego może stanowić zaledwie część wychowania człowieka. Wcale nie najważniejszą. Stąd ich przekonanie, że tylko oni, rodzice, powinni wybierać miejsca, gdzie będą przebywały ich dzieci. Oni mają prawo decydować o treści i formie nauczania, o osobach, które będą miały kontakt z dziećmi. W ten sposób opracowali swój własny system edukacji starszych dzieci, Julii i Franusia. Czy było im trudno podjąć tę decyzję?
- Nie, decyzję podjęliśmy z radością - mówi Ryszard Rubinowicz. - Nie przeżywaliśmy rozterek wewnętrznych, wahań. Po prostu nie posłaliśmy córki do szkoły.
- My nie potrafimy zawierać kompromisu z tym, co uważamy za niewskazane dla naszej rodziny - dodaje pani Agnieszka. - Nie ma w tym naszej zasługi. Nasza determinacja to dar od Pana Boga. Odkąd zostaliśmy obdarzeni potomstwem, staramy się jak najpełniej odkrywać nasze powołanie jako rodziców. Wiemy, że nie da się go realizować gdzieś "poza" naszymi dziećmi, w innych miejscach niż dom rodzinny, w innych rodzajach aktywności. Jesteśmy wezwani, by towarzyszyć naszym dzieciom w ich dorastaniu - nie za pośrednictwem instytucji, mamy je wychowywać osobiście. Nie możemy się zgodzić, by to zadanie przypadało osobom przypadkowym lub takim, z których poglądami na wychowanie się nie zgadzamy. By one, poza naszym wzrokiem, decydowały o tym, co nasze dzieci mają robić, i wywierały na nie wpływ.

To tak można?!
Pomocą było silne przeświadczenie młodych małżonków, że zarabiać na rodzinę ma mąż i ojciec, zaś miejsce żony i mamy jest w domu, a jej niezastąpioną przez nikogo rolą jest opieka nad dziećmi. Nie zaszkodził ich decyzji, choć nieco utrudniał życie, sceptycyzm bliskich. Pełne zgorszenia lub politowania uśmieszki i komentarze dalszych krewnych i znajomych pojawiły się później, gdy nikt nigdy nie zobaczył Julii i Franka powracających do domu z tornistrami na plecach.
Państwo Rubinowiczowie podkreślają rolę zdrowego rozsądku. I konsekwentne trwanie przy swoim zamiarze. Skoro podjęli decyzję o zatrzymaniu dzieci w domu, trzeba było zawiadomić o tym instytucję, której powiedzieli: "Dziękujemy".
- W jaki sposób rozmawiać z ludźmi, których trzeba postawić w sytuacji niezbyt komfortowej? - pan Ryszard przypomina sobie moment rozmowy z dyrektorem pierwszej szkoły, z którą mieli kontakt (w sumie było ich cztery). - Trzeba być wiarygodnym. Trzeba mówić w sposób prosty i jasny, że chcemy, by nasze dziecko było uczone przez osobę, którą sami wyznaczymy.
Nie sposób pominąć drobnego na pozór faktu, że w tak istotnym momencie rodzinnej sagi edukacyjnej państwo Rubinowiczowie szczególnie zadbali o odpowiednią prezencję. Nie można było narazić się na zarzut, że jest się "zawodowym" kontestatorem łamiącym konwencje, kloszardem, etc.
"Ależ tak, to dla nas bardzo interesujące wyzwanie!" - wykrzyknął dyrektor pierwszej szkoły publicznej w miasteczku, tuż przy znanej metropolii, z którą nawiązali kontakt. Państwo Rubinowiczowie odnieśli wrażenie, że był zaintrygowany. Potraktował ich jako swego rodzaju atrakcyjną nowość, którą można dobrze sprzedać w lokalnej gazecie i pochwalić się przed władzami oświatowymi. Zgodził się bez dyskusji, choć z żartobliwym komentarzem: "Aczkolwiek swoim dzieciom bym tego nie zaaplikował". Dopiero z perspektywy późniejszych wydarzeń mogą stwierdzić, że jego uśmiech, który odebrali w pierwszym momencie jako życzliwy, był pełen hipokryzji i zawierał ukrytą treść: "Jakby ich tu złamać...".
Bo, istotnie, normalnemu człowiekowi to się nie mieści w głowie. Jak można tak sobie utrudniać życie. A w ogóle to jakieś wariactwo. Od czego są szkoły?!
- Nie przychodziliśmy jako petenci, z prośbą o łaskawą zgodę. Poprosiliśmy tylko, żeby on zaakceptował naszą decyzję. Skoro istnieje odpowiedni przepis, a my jesteśmy świadomi, że "obowiązek szkolny" kłóci się z prawem naturalnym, z prawem rodziców do wychowywania własnych dzieci, to chyba wszystko powinno być jasne - przypomina pan Ryszard.
"Schody" zaczęły się wkrótce. Dyrektor napomknął, że dobrze by było, gdyby przed formalnym zamknięciem sprawy spotkali się z panią pedagog.
- Poczuliśmy się upokorzeni, że o naszych dzieciach musimy rozmawiać z urzędnikiem państwowym - dodaje pani Agnieszka. Z jakiej racji?
Pani pedagog szybko wyłożyła karty na stół. Zaczęła pouczać i straszyć. Kiedy pan Ryszard uciął rozmowę, mówiąc, że przyszli tylko dopełnić formalności, a nie wysłuchiwać nauk, wyjawiła, że to dyrektor prosił, "żebym państwa przekonała".
Wtedy po raz pierwszy, w sposób namacalny, przekonali się, że ich upór nie jest ich prywatną obsesją czy zachcianką, że Opatrzność nad nimi czuwa. Dość szybko znalazła się nauczycielka z wiejskiej szkoły, która uznała, że to "świetny pomysł", i postanowiła im pomóc. Przez rok przychodziła trzy razy w tygodniu do Julii, pomagając jej opanować materiał pierwszej klasy. Wreszcie podpowiedziała im najlepsze rozwiązanie: "Przecież sami możecie uczyć dzieci". Wycofała się z edukacji Julii, prawdopodobnie zagrożona była jej pozycja w szkole. Ale punkt wyjścia do rozmowy z kolejną (także wiejską) szkołą był już inny: "Julia chce kontynuować naukę rozpoczętą w domu za zgodą tej to a tej szkoły". Pani dyrektor nie widziała problemu. "Jeżeli to ma być kontynuacja...". To niewątpliwa zaleta wiejskich szkół, stwierdzają państwo Rubinowiczowie, opór jest tu dużo mniejszy. Może decyduje lekki snobizm ("teraz jest taka moda"), a może zdrowy rozsądek ludzi, którzy nie zdążyli popaść w rutynę.
Przepisy prawne są nieprzyjazne. Dyrektor "może zezwolić na spełnienie obowiązku szkolnego poza szkołą" (...) "na wniosek rodziców", ale rodzice muszą się mocno tłumaczyć. Muszą złożyć podanie do dyrektora szkoły publicznej. I on dopiero je rozpatrzy. Pozytywnie lub nie. Stawia też warunki: dziecko musi zdawać semestralne egzaminy. (Zdają je obecnie Julia i Franciszek - raz w roku, nie co semestr, jak sugeruje się najczęściej zgłaszającym się rodzicom).

Nie możecie czuć się bezpiecznie!
Szybko powiększająca się rodzina stanęła przed perspektywą przeprowadzki do własnego domu w niewielkim mieście. Kontakt z kolejną szkołą publiczną to najmniej przyjemny rozdział w całej niezwykłej przygodzie domowej edukacji. Musieli poprosić o pomoc prawnika. Co roku muszą występować o nowe "zezwolenie". Nie da się tej zgody uzyskać raz na zawsze. Rodzice nieposyłający dzieci do szkoły są kimś w rodzaju przestępców warunkowo zwolnionych z aresztu. Cały czas pod obserwacją. A nuż im się noga powinie. Szkoła w małym mieście postanowiła ich "odzwyczaić" od nagannej praktyki domowego nauczania. Są pewne metody. To w końcu my jesteśmy od edukowania, dorosłych też.
W rezultacie dwunastoletnia Julia była egzaminowana przez cztery kolejne dni przez półtorej godziny. Zadano jej sześćset - w tym sporo przekrojowych pisemnych i ustnych - pytań ze wszystkich przedmiotów. (Trzydzieści osiem tylko ze znajomości mapy; zaledwie przy jednym Julia się zawahała). Nawet studenci nie są tak traktowani. Dzieciom w szkole podstawowej zadaje się dwa, góra trzy pytania, by sprawdzić ich wiedzę.
- Zobaczyliśmy protokół z tego egzaminu. Statystyka była porażająca. Nasze dziecko było po prostu maltretowane. Zrozumieliśmy, że system postanowił ugodzić naszą córkę. Decyzja była natychmiastowa, postanowiliśmy, że na takich warunkach nie będziemy współpracować ze szkołą. Po roku spokojnej, domowej nauki, która nie była wcale intensywna, przeciwnie, pozwalała na masę innych ciekawych zajęć, Julia otrzymała najwyższe oceny. Ale nauczyciele opanowani byli jedną myślą: "Po co im to?". System spowodował w nich zmiany mentalne. Przestaliśmy już liczyć na pomoc z ich strony. Czuliśmy niechęć i ostracyzm całego środowiska.

Pomogę wam, tylko dyskretnie
I znów Opatrzność zainterweniowała. Tym razem pomocna dłoń okazała się dłonią pana kuratora z pobliskiej metropolii. Ten człowiek nie zadawał wielu pytań. Wiedział dużo o szkole, więc obyło się bez zbędnych wyjaśnień. Prosił tylko, żeby byli dyskretni. Ta rzecz wymaga ciszy. Szkoła, z którą teraz współpracują, nie robi tego dla rozgłosu. Nie próbuje też niczego udowodnić rodzicom Julii i Franka, z przyklejonym do twarzy uśmiechem.
Julia sama podjęła decyzję, że gimnazjum chciałaby zrobić w domu. A jej rodziców każdy kolejny rok utwierdza w przekonaniu, że wybrali właściwie. Mają dużo możliwości, by przyglądać się własnym dzieciom, obserwować ich rozwój, dostrzegać ich potrzeby, zainteresowania. Starają się najlepiej, jak umieją, sprzyjać ich rozwojowi. Osobą organizującą czas nauki jest mama. Jak wygląda ich zwykły dzień? Nie ma w nim stresu i pośpiechu. Nie ma nauki niepotrzebnej. Ot, choćby dzisiejsze popołudnie. Mały Józek śpi, Julia gra na pianinie, układa sobie jakąś melodyjkę. Franek czyta książkę o szachach.

Sztuka pisania listów
Z perspektywy kilku minionych lat można dokonać małego podsumowania.
- Życie naszej rodziny nie jest zdeterminowane przez kwestie szkolne. Dobrze wiemy, że to nie edukacja jest dla naszych dzieci najważniejsza. Najważniejsze jest wychowanie - mówią państwo Rubinowiczowie. Wychowanie, które pozwoli dzieciom odnaleźć swoje powołanie. - Negatywnie oceniamy ten typ "wychowania", jaki dominuje w dzisiejszej szkole. Nie potrafimy pogodzić się z tym, że dzieci uczą się nie dla życia, tylko dla zaliczania kolejnych testów. I myślą kategoriami testów. A my chcielibyśmy, by zdobywały mądrość, by wiedziały, po co żyją. Jeśli znajdujemy w podręcznikach temat, którego ujęcie nam nie odpowiada, nie pozostajemy bierni, protestujemy - tak było z rozdziałem dotyczącym budowy człowieka, w którym ponad miarę zagłębiano się w szczegóły anatomiczne, naruszając naturalne poczucie wstydu u dzieci.
Cieszy nas, gdy widzimy rozbudzoną ciekawość u dzieci, ich dociekliwość, chęć zgłębiania zagadek świata i przyrody. Widzimy, że potrafią się cieszyć nawet drobnymi rzeczami, nie oczekują od nas zapewniania im wielkich atrakcji. Dzieci starsze z całą naturalnością zajmują się młodszym rodzeństwem. Z dziećmi znajomych rodzin mają dobry kontakt. Prowadzą z nimi korespondencję, czasem się spotykają. Tu nie chodzi o jakieś niezbędne, rzekomo liczne "kontakty z rówieśnikami", chodzi o znajomość, która człowieka duchowo wzbogaca - może przyjaźń - z dziećmi o wrażliwym sercu.
Państwo Rubinowiczowie uważają, że życie jest zbyt bogate, by można było rezygnować z przekazywania jego urody i bogactwa własnym dzieciom. Chcą trzymać się z dala od instytucji, która czyni z niego nudną papkę, a jako priorytetową wartość w wychowaniu uznaje "uspołecznienie".
- Kiedy wertowaliśmy zawartość programu szkoły podstawowej, uderzyło nas ubóstwo tej wiedzy - mówi pan Ryszard. - Budować ogromne gmachy, kosztowną infrastrukturę, zatrudniać masę ludzi - i obowiązkowo psychologa! - by uczyć dzieci rysowania kółek i trójkątów, rozwiązywania rebusów i krzyżówek?! W sytuacji dzisiejszego upadku kultu prawdziwej mądrości nawet studia wyższe wydają się dobrem względnym. Trzeba zatem - jak czyniło to wielu ludzi przed wojną - oddać się samokształceniu lub znaleźć mistrza.
Naprawdę to, czy nasze dzieci będą miały dyplomy, czy nie, nie spędza nam snu z powiek. Ważne jest, żeby dzięki właściwemu wychowaniu w domu rodzinnym potrafiły odkryć swoje powołanie. Nie wyobrażamy sobie, żeby na przykład życiowym celem naszej córki mogłoby być znalezienie jakiejś "dobrze płatnej" posady, poświęcenie się zarabianiu pieniędzy. Kiedy mówimy, że to nie groźba analfabetyzmu jest dziś prawdziwym problemem - bo ludzie kończą szkoły z wyróżnieniem i zostają bandytami - to wmawia się nam, że głosimy herezję. Wolę "analfabetów", którzy są ludźmi. I żeby nie ścigano prawnie tych, którzy sami starają się dać najlepsze wychowanie dzieciom. Tymczasem państwo wkracza z przymusem szkolnym, ze swoimi podejrzeniami, z metodami i programami, o których nie chce się mówić... Nie, nie proponujemy zamykania szkół, choć sami ze wszystkich sił chcemy bronić się przed systemem. Nie twierdzimy też, że nasza droga jest najlepsza dla wszystkich. Chcielibyśmy tylko, żeby to rodzice mogli się czuć prawdziwymi podmiotami, gospodarzami w tym, co dotyczy najistotniejszej w ich życiu sprawy - wychowania dzieci. Skoro stwierdzamy, że szkoła jest zagrożeniem dla naszych dzieci, to musi ona być również groźna dla nauczycieli. Oni są także pod presją testów. Wielu z nich, ludzi utalentowanych i pełnych najlepszej woli wobec wychowanków, nie jest w stanie rozwinąć skrzydeł.

Dedykacja
Kiedyś, gdy rodzina państwa Rubinowiczów mieszkała jeszcze w pięknym, starym Krakowie, miała miejsce pamiętna wycieczka do parku. Rodzice nie mogli oderwać oczu od dwojga swoich najstarszych dzieci, które radośnie podskakiwały na słońcu. Wyglądały jak źrebaczki, to bodną się, to zderzą, to puszczą galopem - są razem tak szczęśliwe.
- Serce nam się krajało na myśl, że będziemy zmuszeni je rozdzielić. I dziś jesteśmy spokojni, że dorastają razem, że jest między nimi silna więź. Patrzymy na niektóre rodziny. Niestety, u wielu szkoła skutecznie zabiła odruch wychowywania dzieci. Rodzice poczuli się "zwolnieni", uznali, że "oni się nie nadają" lub "nie stać ich", lepiej zrobi to za nich instytucja. Widzimy też, że wielu ludzi nudzi się, gdy są razem w rodzinie. Towarzyszy im stałe pragnienie: "Wyrwać się z domu". Wyjeżdżają - i znów się nudzą... Tak rwą się i kruszą niepielęgnowane więzi. Więzi, których pochodzenie nie jest przecież czysto ludzkie.
Gdyby ktoś nas pytał, jak dojść do etapu spokoju, jaki dziś mamy, gdy z Bożą pomocą osiągnęliśmy w naszym domowym nauczaniu względną stabilność - choć wszystko to nie jest sielanką, zawsze towarzyszy nam perspektywa walki o następny rok - to odpowiedzielibyśmy, że najważniejsze jest własne silne przekonanie, jasna i klarowna wizja. To my decydujemy. Nie błagamy o czyjąś uprzejmość, protekcję, łaskawą zgodę. I - patrząc na doświadczenia innych rodzin, które poszły tym szlakiem - może to pójść jak z płatka, a może być przedzieraniem się przez ciernie. Nie widzimy jednak innej drogi, gdy uzna się, że rodzina to "rzecz optymalna", właściwe miejsce dla dzieci. I dla ich rodziców.
Imiona i nazwiska bohaterów, a także niektóre nazwy własne zostały zmienione.

Nasz Dziennik 31.01-1.02.2009r.