Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje polecane

Powstanie Listopadowe.. Powstań Polsko, skrusz kajdany


Powstanie listopadowe było przełomowym wydarzeniem w XIX-wiecznej historii Polski. Zakończył się „niewinny” flirt części elit z imperium rosyjskim. Na powstałych wówczas barykadach niemożliwością stało się siedzenie okrakiem.

Dla właściwego zrozumienia,  w jaki sposób powstanie listopadowe wpłynęło na postawy polityczne Polaków, warto posłużyć się dwoma historycznymi – wymownie kontrastującymi ze sobą – obrazkami. Pierwszy z nich dotyczy wiosny 1829 r. Na mocy postanowień Kongresu Wiedeńskiego car rosyjski, z chwilą wstąpienia na tron w Petersburgu, automatycznie stawał się królem Polski. W 1825 r. jednym i drugim został młodszy brat Aleksandra i Konstantego Romanowów – Mikołaj.

Koronacja

Jednak zgodnie z artykułem 45. konstytucji Królestwa, nowy imperator powinien koronować się na króla Polski w Warszawie. Mikołaj zwlekał z tą formalnością, ponieważ czekał na decyzję Sądu Sejmowego w sprawie oskarżonych o zbrodnię stanu członków Towarzystwa Patriotycznego. I jakkolwiek wykładnia przyjęta przez szacowne grono senatorów (nieco wbrew nazwie to oni bowiem, nie zaś posłowie, stanowili kolegium sędziowskie) zdejmowała gros winy z oskarżonych, czym wywołała irytację Mikołaja, sprawa została przynajmniej formalnie załatwiona. Car mógł zjawić się w Warszawie.

Niezwykle plastycznie opisał postawę polskich elit względem przybyłego monarchy  – to na nią warto w tej opowieści zwrócić baczniejszą uwagę – pamiętnikarz Tymoteusz Lipiński. „W tym to dniu [24 maja 1829 r.] Mikołaj I […] koronował się na króla polskiego. Piękny był widok kilkunastu tysięcy ludzi różnego wieku, płci i stanu, skupionych na placu przedzamkowym, oraz 3000 dam razem zebranych na amfiteatrze od Podwala aż do ulicy Świętojańskiej, wzniesionym na kilka kondygnacji”. Wieczorem radosny nastrój sięgnął zenitu: „Cesarz  z Cesarzową przejeżdżali się otwartą karetą, a nieco później cesarz z W. Księciem Konstantym w koczu; lud okrzykami witał go radośnie. Natłok był niesłychany, na niektórych zaś ulicach przecisnąć się nie można było; dziwić się należy, że bez przypadków się obeszło, zwłaszcza gdy się pojazdy mijały. U księżny Zajączkowej [wdowy po namiestniku Józefie Zajączku] był liczny wieczór tańcujący”.

Detronizacja


Drugi z historycznych obrazków przedstawia wydarzenie, do jakiego doszło również w Warszawie 25 stycznia 1831 r., już w czasie powstania listopadowego. W połowie grudnia zaczął obradować polski sejm, niezwoływany od 1825 r., chociaż na mocy obowiązującego prawa miał on zbierać się co dwa lata. Owego kluczowego dla naszej opowieści 25 stycznia 1831 r. posłowie otrzymali z rana elektryzującą wiadomość. Mikołaj odpowiedział na postulaty przedstawione mu przez delegację reprezentującą powstańczego dyktatora – Józefa Chłopickiego. Cały dowcip polegał na tym, że formalnie rzecz biorąc, insurekcyjna władza nie miała stosownej legitymacji – ot, 5 grudnia 1830 r. były dowódca Legii Nadwiślańskiej ogłosił, że przestaje być osobą prywatną i zostaje dyktatorem. Groteskowość tego wystąpienia potęguje fakt, że kilka dni wcześniej tenże Chłopicki określił spisek podchorążych jako „zbrojną ruchawkę”. Jego autorytet jako dawnego wodza napoleońskiego, generała, który wzgardził rosyjskimi zaszczytami w Królestwie, był tak niepodważalny, a jednocześnie potrzeba naczelnego wodza tak silna, że zamiast aresztować uzurpatora, Rząd Tymczasowy pozwolił mu zachować tytuł.

Teoretycznie zatem wysłana do Petersburga delegacja, w skład której wchodzili książę Drucki-Lubecki oraz Jan Jezierski, była inicjatywą może niezupełnie prywatną (Rząd Tymczasowy miał pewien wpływ na kształt postulatów), jednak nieposiadającą odpowiedniego dla wagi sprawy ciężaru gatunkowego. Stało się tak, mimo że przedłożone przez nią żądania: respektowania konstytucji, zakazu stacjonowania wojsk rosyjskich w Warszawie, restytucji Ziem Zabranych (Kresów) miały charakter wyraźnie polityczny.

Mikołaj I był człowiekiem ograniczonym umysłowo, a przy tym jak ognia bojącym się wszelkich powstań. Niewiele brakowało, a od jednego z nich wywróciłby się jego tron, co wypłynęło nań podobnie jak Fronda na Ludwika XIV. Zrozumiał tyle, że w Warszawie wybuchł bunt, który trzeba jak najszybciej zdławić. Podobno wypowiedział wówczas kwestię: „Z miateżnikami razgawariwat’ nie budu”. Słowa dotrzymał: utrzymaną w ultymatywnym tonie odpowiedź, będącą w istocie żądaniem bezwarunkowej kapitulacji, przekazał delegatowi Jezierskiemu nie osobiście, lecz za pośrednictwem feldmarszałka Iwana Dybicza, mianowanego dowódcą sił mających położyć kres „opłakanemu nierządowi niszczącemu Królestwo Polskie”.

Kiedy tylko wynik misji Jezierskiego (Lubecki zdecydował się pozostać w Petersburgu) został ujawniony, w sejmie zawrzało. Umiarkowanie i kunktatorstwo prysły niczym bańka mydlana. Szacowne zgromadzenie zrozumiało, że w zaistniałej sytuacji nie ma już nadziei na pokojowe rozwiązanie problemu „polskiej rewolucji”. Zostały dwie możliwości: przyjąć warunki podyktowane przez Dybicza i narazić się na zarzut zdrady narodowej lub też odrzucić je, pchając Polskę do wojny z całą imperialną potęgą Rosji.

Zwyciężyła potrzeba czynu. Od kilku dni dyskutowano w komisjach sejmowych wniosek posła powiatu koneckiego Romana Sołtyka, zakładający w punkcie pierwszym odsunięcie od tronu polskiego dynastii Holstein-Gottorp-Romanowów. Nie dowiemy się, jakie byłyby losy owego projektu, gdyby nie czynnik katalizujący w postaci oburzenia carską butą. Można jednak przypuszczać, że utknąłby on w jednej z komisji lub wręcz został odrzucony.

Historycy zwracają uwagę na dwa wydarzenia, które pomogły ów wniosek przyjąć. Jak to często w historii bywa, znalazło się w tym dramacie miejsce i dla kobiety: otóż w dobrze wybranym momencie, kiedy wzburzenie sali sprawozdaniem Jezierskiego sięgnęło zenitu, podsunęła ona bratu – marszałkowi sejmu – karteczkę następującej treści: „Zaklinam Ciebie, skorzystaj z chwilowego uniesienia, wznieś detronizację, inaczej nie uznam cię za brata mojego”. W ten oto sposób wniosek został poddany pod głosowanie. Trzeba było jeszcze przekonać nieprzekonanych… Tu los obsadził w historycznej roli Jana Ledóchowskiego, posła jędrzejowskiego, znanego ze stentorowego i nieznoszącego sprzeciwu głosu.

Ledóchowski wstał ze swojego miejsca i potężnym głosem zawołał: „To co jest w naszych sercach, niechaj wyjdzie przez usta nasze – wyrzeknijmy więc razem:  n i e  m a  M i k o ł aj a”. Jak pisze Marian Brandys w III tomie „Końca świata szwoleżerów”: „Cała izba porwana mocą tego wyrażenia… powtórzyła po kilkakroć: nie ma Mikołaja! To byli Polacy. Mikołaj przestał być królem o godzinie kwadrans na czwartą po południu [15:15], dnia 25 stycznia 1831 roku”.

Część historyków, w tym wybitny znawca XIX w. prof. Tomasz Kizwalter, upatrują w owym „nie ma Mikołaja” momentu, w którym narodził się nowoczesny naród polski. Nowoczesny, bo po raz pierwszy nie z obcej inspiracji, ale z własnej woli odwołujący się przynajmniej w teorii do wszystkich warstw społeczeństwa. Naród, bo wyartykułowane zostały wówczas postulaty polityczne, których paradygmatem była niepodległość – a taki właśnie paradygmat decyduje, według zgodnej opinii badaczy historii, o istnieniu narodu.

Wojna z Rosją

Opowieść o powstaniu listopadowym byłaby niekompletna, a czytelnicy rozczarowani, gdybyśmy chociaż w kilku słowach nie odnieśli się do wydarzeń, które historiografia polska określa mianem wojny z Rosją: ta zaś każdemu, kto chociaż pobieżnie zetknął się z jej przebiegiem, powinna wydać się wojną straconych szans. Mamy oto zdolnych dowódców – przede wszystkim Ignacego Prądzyńskiego – potrafiących pobić Moskali np. 10 kwietnia 1831 r. pod Iganiami, i jednocześnie kompletnie nieudolnych, by nie rzec w ich kontekście słów Marii Konopnickiej „a w sercu czai się zdrada”, kolejnych wodzów naczelnych. Przede wszystkim zaś Jana Skrzyneckiego, o którym Juliusz Słowacki napisał w „Kordianie”: „Wódz! Chodem raka przewini / Jak ślimak rogiem uderzy, / Sprobuje – i do skorupy / Schowa rogi, i do skrzyni / Miejskiej zniesie planów trupy, / Czekając, aż kur zapieje”.

Kilka bitew powstania listopadowego wryło nam się w pamięć: Olszynka Grochowska (Grochów), Wawer, Dębe Wielkie, Iganie, Ostrołęka, oblężenie Warszawy – to wszystko bitwy, które zdecydowały o początkowym sukcesie wojsk polskich, a następnie – o ich klęsce. Wśród tych wszystkich starć trzeba zwrócić uwagę na bitwę pod Olszynką Grochowską. Warto pochylić się nad nią z kilku względów, z których pierwszy – najmniej oczywisty – może służyć za swojego rodzaju pomost dziejowy między powstaniem listopadowym a wojną polsko-bolszewicką stoczoną 90 lat później. To właśnie tu, na przedpolach Warszawy, odparte zostały wojska nieprzyjaciela, co w wieku XIX przedłużyło żywot powstania o kilka miesięcy. W pamiętnym roku 1920 przedłużyło żywot nowo odbudowanej Polski o 20 lat!

Olszynka Grochowska. Chyba znowu musimy wrócić do relacji Mariana Brandysa, który jak nikt potem opisał tamto starcie z mocą, drżeniem i namysłem:
„Ocknął się w nim [Józefie Chłopickim] dawny lew z Legii Nadwiślańskiej. W jednej chwili zapomniał o »królu« Mikołaju, o zniewadze doznanej od posła Ledóchowskiego, o wszelkich innych względach politycznych. »Przemogła natura i krew rodowita: stał się żołnierzem i wodzem«”.

Rany odniesione przez Chłopickiego w bitwie grochowskiej  nie pozwoliły mu dokończyć dzieła zemsty na Rosjanach, jednak fakt pozostaje faktem: to on dowodził w tej bitwie, to on, „upadły bożek opinii”, na nowo konstruował swoją legendę.

Chłopicki nie był wzorem męża stanu ani nawet naczelnego wodza. Po nim przyszły zwycięstwa pod Wawrem, Dębem Wielkim i Iganiami – w żadnym z nich nie będzie brał udziału, choć historia predestynowała go do największych osiągnięć. Chłopicki, jako jeden z nielicznych, próbował siedzieć okrakiem na barykadzie: być po trosze wodzem, po trosze kunktatorem. Chyba jemu jednemu udało się uniknąć pułapki jednoznacznej opinii: wszyscy inni zostali wciągnięci w wir wydarzeń, z którego tak komfortowo wyjść się nie dało; pytanie o zdradę lub wierność osiągnęło w tamtym czasie punkt krytyczny.

Powstanie listopadowe trwało w pamięci pozostających w Polsce niedobitków, trwało też w pamięci polistopadowych emigrantów – walka o niepodległość zaczynała się od nowa…

Dominik Szczęsny-Kostanecki

za:niezalezna.pl/48920-powstanie-listopadowe-powstan-polsko-skrusz-kajdany

***

W XIX w. mogliśmy wybić się na niepodległość - mówi dr Przemysław Żurawski vel Grajewski

Pierwsza część kampanii – której symbolem jest bitwa grochowska – przy bardziej zdeterminowanym dowództwie mogła się potoczyć pomyślnie. Nie ma żadnych wątpliwości, że ofensywa wiosenna po 31 marca wzdłuż szosy siedleckiej mogła zakończyć się pobiciem przynajmniej jednej z dwóch głównych części armii rosyjskiej – mówi dr Przemysław Żurawski vel Grajewski, politolog, w rozmowie z Dawidem Wildsteinem i Jakubem Pilarkiem.

Jak powinniśmy traktować w polskiej historiografii powstanie listopadowe? Czy tak odległe wydarzenie – dziś mijają od niego 183 lata – może być istotną częścią naszej tożsamości?
Myślę, że powstanie listopadowe to jedno z najbardziej istotnych wydarzeń w polskiej historii. Czas, który upłynął od tamtych walk, nie gra tutaj żadnej roli. Oczywiście utrzymanie tej historii jako żywej wymaga wysiłku elit intelektualnych, bo nie jest to pamięć rodzinna. W innych krajach nie mają dylematów związanych z tym, że Waszyngton żył pod koniec XVIII w. albo że w tym samym, odległym czasie wybuchła Wielka Rewolucja Francuska. Nikt nie twierdzi, że było to tak dawno, że nie ma potrzeby o tym pamiętać i nie jest to istotne dla bieżącej samoświadomości narodowej.
W wypadku powstania listopadowego niezwykle ważnym uzasadnieniem dla tej pamięci jest choćby to, że było ono główną inspiracją dla naszych wielkich poetów doby romantycznej: Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego. To oni przecież ukształtowali polską świadomość narodową w kolejnej epoce. Przypomnijmy choćby „Syzyfowe prace” Żeromskiego i słynną scenę, w której jeden z bohaterów recytuje „Redutę Ordona”, czyli słowa odnoszące się do ostatniego akordu powstania. Wydaje mi się, że ci twórcy i ich dzieła są ciągle znani i żywi w polskiej kulturze, i nie jest to obszar kultury, który można by oceniać jako odległy mentalnie dla umysłów współczesnych Polaków.
Trzeba także pamiętać, że dla kilku pokoleń naszych rodaków powstanie listopadowe było wspomnieniem ostatniej regularnej wojny wojska polskiego, aż do I wojny światowej.

Czy powstanie miało szanse? Jak mogłyby potoczyć się losy Europy, gdyby zwyciężyło?

Niewątpliwie armia polska była w stanie pobić interwencyjną armię rosyjską w 1831 r. Poza tym wcześniej, między nocą listopadową a wkroczeniem wojsk rosyjskich w lutym 1831 r., mogła zlikwidować kilkutysięczny korpus rosyjski w Polsce. Ten sam, który ostatecznie bez walki wyszedł z Królestwa z wielkim księciem Konstantym.

Pierwsza część kampanii – której symbolem jest bitwa grochowska – przy bardziej zdeterminowanym dowództwie mogła się potoczyć pomyślnie. Nie ma żadnych wątpliwości, że ofensywa wiosenna po 31 marca wzdłuż szosy siedleckiej (bitwy pod Wawrem, Dębem Wielkim i Iganiami) mogła zakończyć się pobiciem przynajmniej jednej z dwóch głównych części armii rosyjskiej. Sytuacja rozwinęłaby się tak, że wojnę można by przenieść na obszar Wielkiego Księstwa Litewskiego, czyli dzisiejszej Litwy i Białorusi. Potencjał powstańczy tych ziem nie został wykorzystany, ponieważ ciągle pozostawały one pod kontrolą rosyjską. Tymczasem w momencie zajęcia tych terenów przez wojsko polskie zaistniałby prawdopodobnie efekt przyłączania się oddziałów partyzanckich do regularnej armii. Coś podobnego miało miejsce choćby w tzw. Nowej Galicji w 1809 r., do której wkraczał ks. Józef Poniatowski z wojskiem Księstwa Warszawskiego – jego wojsko rosło o nowe pułki.

Możliwe było także pobicie Paskiewicza w momencie przekraczania przez niego Wisły. To był dobry moment i Ignacy Prądzyński miał takie plany, niestety niezrealizowane. Takich niewykorzystanych momentów było wiele.

Ale nie sposób rozważać, jakie byłyby dalekosiężne skutki ewentualnego sukcesu powstańców. Można oczywiście upierać się przy twierdzeniu, że Prusy musiałyby wejść do wojny, bo powstanie Polski byłoby dla nich śmiertelnym zagrożeniem. Ale to zapewne oznaczałoby atak Francji na prowincje nadreńskie Prus i wojnę europejską. A tu jest już zbyt wiele niewiadomych, by coś przewidywać.

Wspomniał Pan o braku determinacji dowódców powstania. Na ile ich postawa przyczyniła się do klęski powstania?


Zachowanie elit przywódczych było podstawową przyczyną upadku powstania. Byli to żołnierze, którzy mieli za sobą najlepszą szkołę militarną, jaką w tamtych czasach można było sobie wyobrazić, czyli udział w kampaniach napoleońskich jako oficerowie. Spędzili swoją młodość, walcząc w Legionach Dąbrowskiego, we Włoszech, w Hiszpanii, Niemczech i Rosji. Jednak ich szumna i kolorowa bitewnie młodość minęła. Teraz, od 15 lat żyli w Królestwie Kongresowym na wysokich stanowiskach i było im po prostu dobrze. Uważali, że i tak osiągnęli olbrzymi sukces, zmieniając sytuację Polski z roku 1795, kiedy to w ogóle nic nie było w wymiarze polskiej państwowości, na Królestwo Kongresowe z własnym Sejmem, armią, językiem polskim. Co prawda Rosjanie próbowali łamać tę rzeczywistość, jednak nie została ona zniesiona. Te elity zmęczone kilkudziesięcioletnimi zmaganiami wojennymi to nie byli ludzie znikąd, jak np. sowiecki agent Bierut w PRL u. Kreśląc historyczną analogię, przypominały raczej autentycznie zasłużonego w I wojnie światowej marszałka Petaina, który dopiero później został kolaborantem niemieckim.

Byli to ludzie przetrąceni moralnie, pamiętający dobrze katastrofę armii napoleońskiej z 1812 r. Wyobrażenie, że Królestwo Polskie pobije Rosję, skoro Cesarz nie umiał tego dokonać, przekraczało ich możliwości intelektualne. Tymczasem zadaniem armii polskiej nie było zdobycie Moskwy, a tylko niedopuszczenie do zdobycia Warszawy, ale to zupełnie inna natura operacji wojskowej.
Ci doświadczeni żołnierze cieszyli się wielkim zaufaniem sprawców powstania – młodzieży ze szkoły podchorążych. Traktowano ich jako starszyznę narodową, która po zapoczątkowaniu walki pokieruje powstaniem zgodnie z interesem narodowym. Niestety, stało się inaczej.

Zachód uznał powstanie listopadowe za wewnętrzną sprawę Imperium Rosyjskiego.
Stan zaawansowania spraw w Polsce nie doprowadził do zaangażowania się innych państw. Zróbmy pewną analogię. Ile lat walczyli Amerykanie o niepodległość przeciwko Wielkiej Brytanii? Przecież nie parę miesięcy. I nastąpiła interwencja francusko-hiszpańska, ale musieli w tej wojnie wytrwać dostatecznie długo, by sytuacja dojrzała do zewnętrznej interwencji.

Czy widzi Pan jakieś analogie między powstaniem listopadowym a wydarzeniami późniejszymi w II i III RP?

Czasem spotykamy się z argumentacją, że po 1918 r. oficerowie, aparat państwowy odziedziczony po zaborcach sprawdzili się jako materiał ludzki, na którego bazie budowano struktury niepodległej II RP. Tak jednak nie stało się z III RP, która odziedziczyła aparat po PRL. Dobrą analogią dla III RP jest właśnie Królestwo Kongresowe, którego ówczesne elity się nie sprawdziły. Wyszły z systemu, w którym było im wygodnie i zachowywały się miękko, nie walczyły z całą determinacją.
Wacław Tokarz, który pisząc o nocy listopadowej i insurekcji kościuszkowskiej, porównywał je, i wskazywał, że w 1794 r. rozbijano oddziały rosyjskie i zabijano Rosjan. Był to bunt ludowy, nie było żadnej litości. Tymczasem 29 listopada 1830 r. zdarzało się, że żołnierze polscy oddawali na zasadzie koleżeństwa swoje płasz-cze oficerom rosyjskim, by ci mogli się nimi okryć i przejść nie niepokojeni przez ulicę.
Zatem rosyjski system imperialny mocno spenetrował wyższą generalicję i w znacznej mierze ją sparaliżował, czy to strachem przed potęgą Rosji, czy wręcz obawą przed energiczniejszymi działaniami. Zresztą często ludzie małego formatu zostali wyniesieni do dowodzenia – najlepszym na to przykładem jest gen. Jan Skrzynecki, który jak mało który dowódca przysłużył się do marnowania szans.

Czy nie za mało mówimy o powstaniu listopadowym?

Czy można sobie wyobrazić kinematografię amerykańską bez ani jednego filmu o wojnie secesyjnej czy o Jerzym Waszyngtonie? Nie można. A kinematografię polską bez ani jednego filmu o powstaniu listopadowym? Nie musimy sobie wyobrażać, bo ona właśnie taka jest.

Jakub Pilarek, Dawid Wildstein

za:niezalezna.pl/48910-w-xix-w-moglismy-wybic-sie-na-niepodleglosc-mowi-dr-przemyslaw-zurawski-vel-grajewski

Copyright © 2017. All Rights Reserved.