Publikacje członków OŁ KSD
Prof. Tadeusz Gerstenkorn …skąd nasz ród !
Szanowni Zebrani, Drodzy Przedstawiciele Naszych Protoplastów, a zwłaszcza rodu Jałkiewiczów
Za czasów mego dzieciństwa i wczesnej młodości obowiązywał pewien rytuał, na przykład, formy listu, który zwykło się było wówczas zaczynać następująco: „W pierwszych słowach mego listu donoszę…” Idąc więc śladem tej tradycji zacznę swe wystąpienie, mówiąc: W pierwszych słowach mego przemówienia pragnę gorąco podziękować organizatorce tego wyjątkowego spotkania rodowego Joasi Grzybowskiej-Stańczak, a jeszcze idąc wstecz – Binkowskiej, Góranowskiej i na końcu – Jałkiewicz. Tak to już niestety jest, trochę niesprawiedliwie, że kobiety zmieniają nazwiska rodowe z prawnej konieczności, ale na szczęście, w swej większości nie zapominają o swym rodowodzie, za co im wszystkim serdecznie dziękuję. Joasi Grzybowskiej-Stańczak szczególnie dziękuję za nie za często spotykaną obecnie cechę dociekania historii rodu. Według mnie jest to cecha o ogromnej wartości, ale wymagająca dociekliwości i dużego trudu dla uzyskania sukcesu nie przez wszystkich docenianego. Poza tym trzeba sobie zdać sprawę, że zorganizowanie takiego spotkania wymagało dużych umiejętności, jak się to teraz nazywa, logistycznych, i co tu mówić – także pewnych nakładów finansowych. A przy tym wszystkim wykonywała to osoba mająca na głowie trójkę małych dzieci. I potrafiła tego dokonać. Dzięki Jej za to wielkie ! (oklaski !)
Jestem w tym gronie zapewne najstarszym człowiekiem. Za 4 miesiące mam już 90 lat. Demograficznie oznacza to zaawansowaną starość, a statystycznie zdziwienie, że się jeszcze na tym świecie znajduję. Nazywam się Tadeusz Gerstenkorn, ale biorąc „po kądzieli”, po mamie – Jałkiewicz. Przywilejem starości jest rozmyślanie, zastanawianie się nad życiem i jego objawami. A tym objawem jest także mowa – język, na przykład takie słowo jak naród. Gdy zastanawiam się nad tym słowem, to stwierdzam, że ma ono bardzo ciekawą budowę, a mianowicie składa się z cząstki „na” i słówka „ród”. Według mnie cząstka „na” jest ułomkiem słowa „nagromadzenie”, no właśnie – w tym przypadku rodów. Tak, naród to nagromadzenie-zbiór rodów o wspólnej kulturze, tradycji, obyczajach, religii i wielu jeszcze innych cechach. Ród „pączkuje” rodzinami, a każda rodzina ma ogromną wartość społeczną, bo nie ma prawdziwej siły narodu, siły Polski, bez skutecznej troski o rodzinę, która jest wspólnotą miłości i kolebką życia. W rodzinie nabieramy dojrzałości fizycznej i – co bardzo ważne – także psychicznej, uczymy się etycznego postępowania, tak byśmy mogli, jako ludzie prawego sumienia, służyć wspólnocie rodzinnej, rodowej i narodowej. W rodzinie kształtuje się nasz charakter, wyrabia się autentyczna osobowość, krystalizują się poglądy polityczne i widzenie świata, wyrabiają idee, często umacnia się wiara, a to wszystko pociąga za sobą niejednokrotnie pragnienie zmiany stosunków w społeczeństwie i w świecie, a także przekazanie nabytych wartości i zostawienia czegoś dobrego po sobie na ziemi.
Pamiętajmy, że kształtować się i twórczo odradzać owocnie można tylko wówczas, gdy się tkwi we własnych korzeniach i żyje sokami własnej gleby rodzinnej zroszonej potem poprzednich pokoleń, pracą, mozołem całego rodu.
Mówię tu o tym, aby podkreślić, zaakcentować, że zebraliśmy się tu właśnie w poczuciu pewnej więzi rodowej, którą w pewien sposób odczuwamy i cenimy. Gdyby tak nie było, to zapewne nikt nie zadałby sobie trudu, aby tutaj się zjawić i poświęcić czas. Nawet pobieżne poznanie się tutaj ma dla nas pewną wartość i daje poczucie więzi, jakiejś wspólnoty, którą mimo woli cenimy. Mam nadzieję, że zaśpiewamy, wymienimy między sobą adresy, podzielimy się wspomnieniami, może zdjęciami i tym wszystkim, co uważać będziemy jako ciekawe i warte, by się podzielić.
Czy historia rodu może być ciekawa ? Oczywiście, że tak. Świadczy o tym bogata literatura światowa. W czasach mojej młodości, to jest pod koniec lat czterdziestych i w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku bardzo popularne były dwie powieści: Saga rodu Forsyte’ów, wielotomowa opowieść angielska Johna Galsworthy’a (1867-1933; literacka nagroda Nobla 1932), na której kanwie – jeśli dobrze pamiętam został nakręcony serial-film (2002), oraz Księga z San Michele (516 stron !) szwedzkiego autora (z zawodu lekarza) Axela Munthe’a (wyd. Ex Libris, Warszawa 1949; pierwsze wyd. polskie z 1933 r.). Rosjanie mają słynną „Wojnę i Pokój” Lwa Tołstoja, Niemcy, z kolei, Buddenbrooków Tomasza Manna. Mann zaczął pisać swą powieść mając 22 lata w październiku 1897 r., a ukończył w 1900 r.; książkę wydał rok później. Nagrodę Nobla otrzymał w 1929 r. My wcale nie jesteśmy gorsi. Któż z nas nie zachwycał się i nie przeżywał dziejów rodziny opisanych w „Nocach i dniach” Marii Dąbrowskiej w przecudnej powieści i nie mniej pięknym filmie z niezapomnianą melodią-motywem tego filmu oraz wielokrotnie nadawanego serialu.
Dzieje rodów są więc niezwykle interesujące, bo przedstawiają niewymyślone, ale prawdziwe życie i dlatego warto im poświęcić uwagę. W 1913 roku młody 21-letni Wojciech Jałkiewicz, rodem z Balina, k/Uniejowa, wyemigrował z ówczesnego zaboru rosyjskiego do Ameryki i uchronił się w ten sposób przed poborem rosyjskim, a w konsekwencji przed udziałem w I Wojnie Światowej. Zatrzymał się w miejscowości Camden w pobliżu Filadelfii, szybko uzyskał samodzielność ekonomiczną i założył rodzinę (ożenił się z Polką). Interesujące jest to, że dzieci otrzymywały polskie imiona nawet w następnych pokoleniach, a nazwisko trwało dalej bez zmiany (ze zmianą ł na l ze względu na brak tej litery w angielskim)). Niezmiernie interesujące jest to, że w trzecim pokoleniu Józef Jałkiewicz (używający skrótu Joe), z zawodu dziennikarz, nabrał chęci spisania historii swego rodu w Ameryce i wykonał to z niezwykłą starannością i odpowiednim udokumentowaniem. Dzięki temu powstała mała opowieść, jak kto woli, saga rodzinna Jałkiewiczów w Ameryce, napisana po angielsku, ale dostępna w mym tłumaczeniu po polsku. Gdy czyta się te piękne wspomnienia, to nie można wyjść z podziwu, że w osamotnieniu, bez odpowiednich kontaktów z macierzą, jednak zachowywano, choćby symbolicznie przez imiona, wierność i przywiązanie do polskości. Dzięki temu Polonia w Ameryce trwa i ma tam znaczenie, a poprzez Amerykę także w świecie.
Mówię o tym, by wskazać, że ważne jest przywiązanie do polskiej tradycji, do tradycji rodzinnej, do tego wszystkiego co wynosi się z domu, z rodzinnego ogniska. Warto więc dzieje rodzinne spisywać, przekazywać ustnie, a jeśli to tylko możliwe, to nadać tym zapiskom taką formę, by z tego korzystały dalsze pokolenia. Może się zdarzyć, że przy dobrych chęciach i pewnych uzdolnieniach wyjdzie z tego ciekawa opowieść warta literackiej lub historycznej oceny.
Słowa uczą, ale jeszcze bardziej przykłady przez nas podane przyciągają. To klasyczna, rzymska zasada: Verba docent, exempla trahunt.
Łódź, 1 października 2016 r.