Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

„Wędrowałem” po konwencjach i epokach

Janusz Janyst: - Panie Marku, rozmawiamy w momencie szczególnym i dla Pana na pewno mało radosnym. Po wielu latach owocnej działalności chórmistrzowskiej związanej z tak ważnymi dla miasta placówkami, jak Filharmonia i Teatr Wielki, jest Pan dziś artystą bezrobotnym, bowiem pożegnał się Pan ze wspomnianymi instytucjami, a raczej …to one pożegnały się z Panem.
Marek Jaszczak: - No cóż, dyrekcja Filharmonii jeszcze przed wakacjami podziękowała mi za pracę traktując formalistycznie osiągnięty przeze mnie wiek emerytalny, natomiast nowa dyrekcja Teatru Wielkiego zwolniła mnie u progu sezonu motywując to mijaniem się przeze mnie z koncepcją i oczekiwaniami dyrekcji Teatru.
- Doprawdy? A cóż to za mijanie się? Przecież poziom operowego chóru nigdy chyba nie budził wątpliwości, wręcz przeciwnie, systematycznie go chwalono. Pana zresztą też. W najnowszym, 54. numerze „Kroniki Miasta Łodzi” ciepły w wymowie artykuł poświęciła teatralnemu chórowi i Pana osobie red. Maria Sondej. Do tematu operowego zaraz przejdziemy, jednak najpierw porozmawiajmy może o Filharmonii, bo tam pracował Pan najdłużej, to znaczy...
- ...42 lata.
- Ten okres przekłada się na wielką liczbę zrealizowanych dzieł oratoryjnych. Ile ich było – osiem rocznie?
- Nieraz tak, ale bezpieczniej mówić o minimum sześciu w ciągu sezonu, co i tak daje w sumie ćwierć tysiąca wykonań mszy, kantat, oratoriów, symfonii wokalnych - kompozycji pochodzących z różnych epok, od baroku po współczesność (oczywiście, czasami w repertuarze powtarzających się).
- Wymieńmy choć kilka najważniejszych tytułów.
- Msza h-moll i Oratorium na Boże Narodzenie Bacha, Mesjasz i Juda Machabeusz Händla, Pory roku i Stworzenie świata Haydna, Wielka Msza c-moll i Requiem Mozarta, Missa solemnis i IX Symfonia Beethovena, Potępienie Fausta Berlioza, Raj i Peri Schumanna, Niemieckie requiem Brahmsa, Requiem Verdiego, Requiem Faure, III Symfonia „Pieśń o nocy” Szymanowskiego, Symfonia psalmów Strawińskiego, War requiem Brittena, Missa latina Szostaka, Polskie requiem i Siedem bram Jerozolimy Pendereckiego.
- Jak pamiętam, nie ograniczał się Pan do przygotowywania chóru do występu, lecz zdarzało się, że sam dyrygował podczas koncertu.
- Z dyrygenckiego podium prowadziłem między innymi Händlowskiego Mesjasza, Missa paschalis Gorczyckiego, Stabat Mater i La petite messe solennelle Rossiniego, Niemieckie requiem Brahmsa, Messe solennelle de Sainte Cécile Gounoda, Liturgię prawosławną Czajkowskiego, Missa pro pace Nowowiejskiego, Mszę G-dur Poulenca, nie licząc koncertów wypełnionych muzyką chóralną a cappella, w tym wieczorów kolędowych. Nieraz nawet wyjeżdżałem jako dyrygent za granicę, do Francji, Holandii, Niemiec, Luksemburga. Bardzo dla mnie ważne było wykonanie Requiem Mozarta w Brukseli.
- Pisząc prze kilka dekad recenzje koncertowe w prasie codziennej wielokrotnie omawiałem koncerty filharmoników z udziałem chóru, i choć do poszczególnych interpretacji miewało się takie czy inne uwagi, to jednak nie przypominam sobie, by zdarzyło się zejście chórzystów poniżej określonego, wysokiego poziomu.
- Chór zawsze miał tzw. dobrą prasę, zachowałem wiele pozytywnych, a nieraz nawet entuzjastycznych recenzji różnych krytyków. Mam też pisemne podziękowania dyrygentów – na przykład Czyża, Katlewicza, Krenza, Michniewskiego, Pijarowskiego, Wojciechowskiego oraz kompozytorów – wśród nich Góreckiego, Kilara, Pendereckiego, Szostaka.
- Jak absorbująca pod względem czasowym była praca w Filharmonii, niestanowiąca przecież Pana jedynego zajęcia?
- Próby odbywały się – i tak jest nadal - wieczorami trzy razy w tygodniu po trzy godziny. Ponieważ wszyscy chórzyści w Filharmonii mają solidne przygotowanie muzyczne a podczas koncertów śpiewają z nut, a wiec nie muszą, jak w teatrze, uczyć się swych partii na pamięć, ten system działania jest wystarczający nawet w odniesieniu do tak skomplikowanych wykonawczo dzieł, jak przygotowana przez nas swego czasu VIII Symfonia Mahlera..
- Od rana mógł więc Pan uczestniczyć w zajęciach teatralnych.
- W Teatrze Wielkim próby odbywają się codziennie. Spędzałem tam każdego dnia do sześciu godzin przed południem, ale niejednokrotnie na kolejne próby przychodziłem po południu.

- Proszę przypomnieć, ile lat kierował Pan operowym chórem i do ilu premier przygotował Pan swych podopiecznych?
- Na stanowisku chórmistrza działałem w Wielkim dwadzieścia lat. Wystawiało się około czterech premier rocznie, co daje łącznie około osiemdziesięciu spektakli. Znalazły się w tej liczbie dzieła z polskiego repertuaru narodowego, a więc przede wszystkim Moniuszki, opery ze światowej klasyki, głównie dziewiętnastowiecznej, i pozycje nieco mniej znane, reprezentujące muzykę dawną oraz współczesność.
- Które opery, biorąc pod uwagę Pańskie zadania, okazały się najciekawsze?
- Właściwie prawie każda niosła z sobą inne problemy, a zatem była ciekawa. Jako szczególnie dla chóru interesujące, ale i trudne, wymieniłbym Echnatona z minimalistyczną, jeśli chodzi o styl, ale wykonawczo wręcz wyczerpującą siły muzyką Glassa, czy wystawiony niedawno, barokowy utwór Purcella Dydona i Eneasz, w którym tylko przez pięć tygodni prób a nie, jak zazwyczaj, dwa miesiące, należało wypracować m.in. odpowiednią lekkość zespołowych partii. Bardzo odpowiedzialna okazała się też praca nad Czarodziejskim fletem Mozarta, Dama pikową Czajkowskiego, a ponadto - z uwagi na inny rodzaj śpiewania - Porgy and Bess Gershwina i musicalem My fair lady Loewego. Nieskromnie powiem, że „opór materii” jakoś zawsze udawało się pokonać, co potwierdza m.in. kolekcja podziękowań od dyrygentów, począwszy od dyrektora Wicherka, który przyjmował mnie do pracy.
- Chórzyści operowi tym różnią się od innych, że są aktorami, niekiedy nawet powierza się im zadania taneczne.
- I to też decyduje o atrakcyjności zawodu. Oczywiście, sprawy pozamuzyczne były poza moimi kompetencjami, niemniej za swoją powinność uważałem zawsze zwracanie uwagi na to, by eksperymenty inscenizacyjne nie przeszkadzały w śpiewaniu, które powinno być traktowane jako wartość nadrzędna.
- Z artykułu w „Kronice Miasta Łodzi” dowiedziałem się o Pańskiej pracy z chórem nad Marią Stuardą Donizettiego. Po premierze kłaniał się jednak na scenie już nowy kierownik chóru, Pana nazwiska nie znalazłem też w programie.
- W dniu premiery przywieziono mi jednak do domu kwiaty od chórzystów i ich pisemne podziękowanie.
- Na przełomie stuleci przez osiem lat prowadził Pan jednocześnie międzywydziałowy chór Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów, a więc zespół, w którym śpiewał Pan wcześniej jako student Wydziału Wychowania Muzycznego.
- Moje doświadczenia związane ze studenckim śpiewaniem przydały się od razu podczas kierowania chórem Politechniki Łódzkiej, a także wtedy, gdy podjąłem kolejne studia, dyrygenckie, u prof. Stuligrosza w Poznaniu. Późniejsza praca w Akademii również okazała się interesująca. Chór ogólnoszkolny w tej uczelni określiłbym jako typ zespołu bardziej elastycznego pod względem interpretacyjnym, niż filharmoniczny i teatralny, choć z kolei głosy nie były tu wybrane, jak w tamtych placówkach, gdyż należeli do tego chóru - a pewnie jest tak i obecnie - studenci wszystkich sekcji poza wokalno-aktorską. W Filharmonii i Operze czuło się za to silniejsze „zaangażowanie zawodowe”.
- W chórach profesjonalnych pojawiają się nieraz dyplomowani śpiewacy, którym nie udało się zrobić kariery solistycznej. Czy ich obecność jest dla zespołu korzystna - chodzi mi o to, czy takie głosy nie maja tendencji do wybijania się?
- Cenne jest, że są to głosy dobrze ustawione, a jeśli wspomniana tendencja występuje, chórmistrz musi nad nią zapanować. Spójność brzmienia stanowi dla każdego zespołu jeden z podstawowych postulatów.

- Pański dorobek chórmistrzowski wygląda imponująco, biorąc pod uwagę liczbę i różnorodność przygotowywanych dzieł. Co stanowiło dewizę w pracy nad tak zróżnicowaną materią dźwiękową?
- Przede wszystkim maksymalna rzetelność w traktowaniu każdej kompozycji, sumienność i swego rodzaju pokora w odczytywaniu partytury, stanowiące punkt wyjścia dla interpretacji. Chcę zaznaczyć, że nigdy nie naśladowałem nagrań (a przecież to wcale nie tak znów rzadka metoda postępowania). Ja nawet nie słuchałem nagrań utworów chóralnych, muzyki oratoryjnej, operowej, chcąc bazować jedynie na własnej wyobraźni dźwiękowej. Tę zaś wzbogacałem słuchając wszelkiej innej muzyki, z jazzem włącznie. To, że jako chórmistrz mogłem poruszać się po rozległych muzycznych terytoriach, „wędrować” w swobodny sposób po epokach i stylistycznych konwencjach, bardzo sobie chwaliłem, gdyż w przeciwieństwie do chórmistrzów z takich czy innych względów „wyspecjalizowanych” w określonym repertuarze, miałem doznania szczególnie bogate, zmienne, a doświadczenia inspirujące.
- Czy jest to równoznaczne z pełnią zadowolenia z własnej działalności?
- Niezupełnie. Żal mi na przykład, że mało zostało zrobionych nagrań z udziałem chórów, z którymi współpracowałem. Są też niespełnienia wynikające z faktu, że tylko przez krótki okres, jako asystent Zdzisława Szostaka w łódzkiej Akademii – bo i taki, trwający cztery lata epizod miałem w życiu - próbowałem sił w dyrygenturze symfonicznej. A kiedyś sądziłem, że będę mógł się tym zająć w większym zakresie. Niestety, nie starczyło czasu.
- Ale za to z powodzeniem działał Pan jako kompozytor muzyki teatralnej.
- Faktycznie, tu trzeba użyć czasu przeszłego, jako że w ostatnich latach, ze względu na nawał obowiązków, musiałem tej pracy zaniechać. W każdym razie wcześniej udało mi się przygotować oprawę muzyczną do około czterdziestu spektakli, między innymi w Teatrze „Pinokio”. A skoro już mówimy o tej właśnie formie aktywności, to wspomnę, że obecnie bardzo mnie cieszy muzyczno-teatralna działalność mojego syna. Ja, być może, do komponowania dla teatru jeszcze spróbuję powrócić.
- Namawiam do tego, życzę też kontynuacji pracy chórmistrzowskiej i dziękuje za rozmowę.
Z Markiem Jaszczakiem rozmawiał Janusz Janyst