Katyń 1940-2010

Macierewicz o katastrofie smoleńskiej: Bez polityki pana Donalda Tuska, której celem był umożliwienie Rosji osiągnięcie dominacji nad całą Europą we współpracy z Niemcami, do zbrodni by nie doszło

Bez polityki pana Donalda Tuska, której celem był umożliwienie Rosji osiągnięcie dominacji nad całą Europą – energetycznie i politycznie – we współpracy z Niemcami, do zbrodni by nie doszło. Zarówno Rosja, jak i Donald Tusk uważali, że przeciwnikiem ich polityki jest prezydent Lech Kaczyński.

Pan prezydent rzeczywiście dążył do zapewnienia Polsce niepodległości, stworzenia porozumienia krajów Europy Środkowej, aby postawić blokadę między Niemcami a Rosją, żeby sojusz z USA zapewnił bezpieczeństwo Polsce i całej Europie. Wszyscy, którzy zastanawiają się, który raport jest prawdziwy, niech podejmą decyzję, czy chcą oskarżać prezydenta Lecha Kaczyńskiego, czy chcą wreszcie wziąć prawdę pod uwagę – mówił poseł Antoni Macierewicz, były szef Ministerstwa Obrony Narodowej, w felietonie z cyklu „Głos Polski” na antenie TV Trwam.

Poseł Antoni Macierewicz odniósł się do opublikowanego niedawno raportu podkomisji badającej przyczyny i przebieg katastrofy smoleńskiej.

– Raport smoleński opublikowany 11 kwietnia jednoznacznie określił, jaka była przyczyna tragedii, zbrodni smoleńskiej. Wiele osób nazywa to zamachem. Rzeczywiście mieliśmy do czynienia z aktem bezprawnej ingerencji, czyli działania zewnętrznego, które – poprzez doprowadzenie do eksplozji – miało na celu zamordowanie całej polskiej elity na czele z panem prezydentem Lechem Kaczyńskim. To nie był ani przypadek, ani wypadek – mówił poseł.

Opublikowanie raportu sprawiło, że wiele osób zaczęło wątpić w rzetelność raportu przygotowanego przez komisję pod nadzorem Jerzego Millera.

    – To była zbrodnia. Musimy zdawać sobie z tego sprawę, jeżeli zastanawiamy się (a wiele osób próbuje tak robić), który raport jest prawdziwy. Czy prawdziwy jest raport Millera broniący Rosjan, oskarżający polskich pilotów i sugerujący, że winny jest dowódca sił powietrznych, pan generał Błasik, a wpływ na to miał także prezydent Lech Kaczyński? Źródłem tego jest nienawiść, rosyjskie kłamstwo, dążenie Rosjan do tego, żeby o zbrodnię smoleńską oskarżyć tych, którzy zostali zamordowani (…). Może jednak prawdą jest to, że wybuch zamordował na skutek działań Rosjan. Taka jest alternatywa. Musimy zdawać sobie z tego sprawę – podkreślił były szef MON.

Gość Radia Maryja przypomniał, że raport podkomisji smoleńskiej zwraca uwagę również na uwarunkowania polityczne.

    – Uwarunkowania polityczne miały za punkt wyjścia prorosyjską i proniemiecką politykę ówczesnego rządu. Bez polityki pana Donalda Tuska, której celem było umożliwienie Rosji osiągnięcie dominacji nad całą Europą – energetycznie i politycznie – we współpracy z Niemcami, do zbrodni by nie doszło. Zarówno Rosja, jak i Donald Tusk uważali, że przeciwnikiem ich polityki jest prezydent Lech Kaczyński. Pan prezydent rzeczywiście dążył do zapewnienia Polsce niepodległości, stworzenia porozumienia krajów Europy Środkowej, aby postawić blokadę między Niemcami a Rosją, żeby sojusz z USA zapewnił bezpieczeństwo Polsce i całej Europie. Wszyscy, którzy zastanawiają się, który raport jest prawdziwy, niech podejmą decyzję, czy chcą oskarżać prezydenta Lecha Kaczyńskiego, czy chcą wreszcie wziąć pod uwagę prawdę – podsumował poseł Antoni Macierewicz.

za:www.radiomaryja.pl

***

W interesie PO Rosjanie musieli być niewinni

Rządząca PO blokowała upublicznianie faktów świadczących o odpowiedzialności za katastrofę strony rosyjskiej. Sądzę, że obawiała się, że w trzeciej fazie przeżywania traumy, okresie poszukiwania winnych, Polacy dojdą do wniosku, że to Rosjanie są za katastrofę odpowiedzialni. A to m.in. wpłynęłoby na rezultaty wyborów i mogło oznaczać konflikt z Moskwą, którego władze się bały – mówi w rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl dr Tomasz Żukowski z Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych UW, doradca prezydenta Lecha Kaczyńskiego (2008-2010).

Ewa Zarzycka: Katastrofa pod Smoleńskiem wstrząsnęła Polakami. Czy nasza reakcja powiedziała o nas coś jeszcze?

Dr Tomasz Żukowski: Sporo. Wiemy o tym dzięki badaniom opinii zrobionym po katastrofie. Pokazały one, że żyliśmy wówczas w czasie szczególnym, nadzwyczajnym.

Czyli w jakim?

To było wielkie, żałobne pospolite ruszenie. Podam najważniejsze dane. 92 proc. dorosłych Polaków odczuwało wtedy żal, 90 proc. – poczucie wspólnoty, 53 proc. – obawę, 51 proc. zaś – osamotnienie. 87 proc. rozmawiało o tym, co się stało, z rodziną, 80 proc. – z sąsiadami, znajomymi, prawie połowa płakała. 60 proc. modliło się w domu. A 55 proc. Polaków uczestniczyło w mszy za ofiary katastrofy.

To kilkanaście milionów dorosłych Polaków. Czyli uczestniczyli we mszy nawet ci, którzy bardzo rzadko chodzili do kościoła lub nie chodzili wcale?

Tak. My, Polacy, funkcjonujemy jako zbiorowość na dwa różne sposoby. Na co dzień jesteśmy dosyć płytko zanurzeni w swoich kluczowych wartościach i tożsamościach – narodowych, religijnych i obywatelskich. Natomiast w sytuacjach szczególnej traumy, poczucia zagrożenia, gdy dzieją się rzeczy dla wspólnoty szczególnie ważne, zanurzamy się w świat naszych wartości dużo głębiej. Tak stało się po 10 kwietnia, dość podobnie było pięć lat wcześniej, w dniach umierania Jana Pawła II. I to dotyczyło prawie wszystkich, po obu stronach politycznej barykady.

Zwolennicy PiS i PO czuli to samo?

Po katastrofie łączyły ich żal i poczucie wspólnoty, natomiast różniło to, że zwolennicy prezydenta Lecha Kaczyńskiego i obozu prawicy czuli się osamotnieni. Zwolennicy drugiej strony podzielali to uczucie w znacznie mniejszym stopniu.

Co się więc stało, że katastrofa bardziej nas podzieliła niż połączyła?

Proces dzielenia był w jakimś sensie nieuchronny, bo byliśmy podzieleni przed katastrofą. Po drugie konsekwencją śmierci prezydenta było zarządzenie nowych wyborów.

A wybory nie łączą?

To jasne. Wyniki ówczesnych badań pokazują jednak, że poziom sporów i konfliktów był podczas tamtych wyborów niższy niż wcześniej i niższy niż później. Poczucie jedności nadal odgrywało znaczącą rolę. Wpływ na to miała też wielka powódź, która dotknęła Polskę już w trakcie kampanii wyborczej. Był to kolejny stan nadzwyczajny, łączenia się ludzi, pomagania. Ważniejsze jest jednak to, jak się po katastrofie podzieliliśmy. I w związku z czym.

Elementem podziału stała się przyczyna katastrofy.

Przyczyna katastrofy nie musiała stać się elementem naszego, polskiego sporu. Lub mogła się nią stać w inny sposób.

To dlaczego rozpalała Polaków do białości?

W nadzwyczajnych sytuacjach, jak uczą prawa psychologii społecznej, kolejność emocji jest taka – wpierw pojawia się lęk, obawa. Te uczucia uruchamiają albo ucieczkę, albo – jak jest w przypadku Polaków – budowanie wspólnoty. Dopiero potem pojawiają się pytania: dlaczego tak się stało i co w związku z tym powinniśmy robić.

Rosjanie natychmiast zgłosili się jako współuczestnicy naszej wspólnoty, jako ci, którzy przyłączają się do naszej traumy. Dlatego w pierwszych tygodniach po katastrofie spora część Polaków uwierzyła (później szybko zmienili zdanie), że Moskwie zależy na wyjaśnieniu tej tragedii. Ale z drugiej strony spora część ankietowanych – czasami były to te same osoby – mówiła, że jeżeli kogoś należy się w tej sytuacji bać, to Rosjan. Polskie myślenie o Rosji było wówczas specyficzną mieszaniną nadziei na partnerstwo i lęku.

Inni szatani też byli czynni.

Oczywiście. Natychmiast po katastrofie zaczęto upowszechniać wiadomości – dziś wiemy, że nieprawdziwe – jednoznacznie wskazujące na winę Polaków: pilotów, członków delegacji. Była mowa o kilku podejściach do lądowania, o alkoholu itp. Równocześnie rząd Donalda Tuska przekazał śledztwo Moskwie i blokował upublicznianie faktów świadczących o odpowiedzialności strony rosyjskiej. Przypomnę: władze posiadały nagranie z „wieży” kontroli lotów na lotnisku smoleńskim i długo świadomie ukrywały je.

Dlaczego?

Sądzę, że obawiały się tego, że w trzeciej fazie przeżywania traumy, okresie wyjaśniania jej przyczyn, a więc i poszukiwania winnych, Polacy dojdą do wniosku, że to Rosjanie są za katastrofę odpowiedzialni, chociażby w ten sposób, że źle naprowadzali prezydencki samolot. A to zdefiniowałoby myślenie polskiego, żałobnego pospolitego ruszenia zupełnie inaczej, wpływając także na rezultaty wyborów. Oznaczać mogło także konflikt z Moskwą, którego władze się bały.

I jeszcze jedna ważna rzecz. Bardzo dużą rolę w kształtowaniu opinii, w tym dezinformowaniu Polaków, odegrały wówczas media, które – włączając się w żałobną wspólnotę – prezentowały jednak w lwiej części narrację chroniącą Rosjan i wskazującą na winę strony polskiej. Przykładowo, wedle badań OBOP, w maju wśród osób czerpiących wiedzę z TVN24 przeważał pogląd, że kontrolerzy z „wieży” nie są winni katastrofy.

Jakie te wszystkie działania przyniosły skutek?

W kluczowym czasie kilku, kilkunastu tygodni, kiedy przekształcające się w przedwyborczy elektorat żałobne pospolite ruszenie szukało wyjaśnień dotyczących przyczyny katastrofy, z głównego nurtu polskiej debaty zniknęła kwestia odpowiedzialności Rosji. Podstawową osią dyskusji o przyczynach katastrofy stała się dzieląca nas kwestia, kto jest za nią odpowiedzialny po polskiej stronie. Dodajmy, że spór ten był współzarządzany różnymi wrzutkami przez stronę rosyjską. Powtórzmy: to wszystko działo się w fazie szczególnie wysokiej temperatury emocji, kiedy nasze poglądy mogły się jakościowo zmieniać. Potem, w trakcie kampanii prezydenckiej, zaczęły się utrwalać, wiążąc z politycznymi tożsamościami. Po wyborach emocje stopniowo ostygły, a diagnozy się utrwaliły.

Na czym stanęło?

Z badań przeprowadzonych jesienią 2010 roku i później wynika, iż większość Polaków odrzucała teorię o rosyjskim zamachu, twierdząc, że nie wiadomo do końca, co się stało, że przyczyny katastrofy nie zostały do końca wyjaśnione. Rosnąca część mówiła, że nie chce już się tą kwestią zajmować. Pamiętajmy, że mieliśmy wówczas do czynienia z wysypem ogromnej ilości wzajemnie się wykluczających wyjaśnień katastrofy, pochodzących od różnych osób i instytucji, także z mediów społecznościowych. Tworzyło to szum informacyjny. Jakiekolwiek jakościowe, szybkie zmiany takiej diagnozy były niemożliwe, co potwierdzały kolejne pomiary.

Dlaczego były niemożliwe?

Poglądy dotyczące przyczyny katastrofy były ściśle związane z preferencjami oraz tożsamościami politycznymi i na tyle dla ludzi ważne, że chronione przed dopływem nowych, modyfikujących je faktów. Co ciekawe, ten fenomen dotyczył w większym stopniu zwolenników PO niż PiS. Gdy pojawiła się propozycja, żeby PAN powołała specjalną komisję do zbadania przyczyn katastrofy, została ona odrzucona właśnie przez stronników Platformy. Towarzyszyły temu bardzo silne emocje. Po stronie PiS gotowość do szukania prawdy była znacząco większa.

Mamy rok 2022. Czy opinie o przyczynach katastrofy są takie same jak w roku 2010, 2011?

Ostatnie dostępne badania na ten temat pochodzą z 2020 roku. Opublikował je CBOS. Pokazują, że najważniejsze elementy społecznego myślenia o katastrofie i jej przyczynach są względnie stabilne. W zbyt wysokich temperaturach powstawały, by łatwo się zmieniać. Zastygła lawa powoli się jednak kruszy. Stopniowo maleje liczba zwolenników opinii, że na pewno nie było zamachu (wiosną 2012 roku stanowili 62 proc. ogółu badanych, w marcu 2020 r. 44 proc.). Rośnie także powoli (z 25 do 34 proc.) odsetek tych, którzy dopuszczają taką możliwość. Zarazem zwiększył się (z 12 proc. do 21 proc.) odsetek tych, którzy nie mają w tej sprawie zdania.

Czy tragedia z 10 kwietnia na zawsze coś zmieniła?

Z całą pewnością społeczne postrzeganie prezydenta Lecha Kaczyńskiego. W lutym 2010 roku 30 proc. ankietowanych przez CBOS twierdziło, że ówczesny prezydent rozumiał problemy zwykłych ludzi. W badaniu przeprowadzonym w maju takiego zdania było już 57 proc. Polaków. W lutym 74 proc. uważało, że Lech Kaczyński był przywiązany do tradycji i wartości narodowych. W maju – 89 proc. I, co ważne, pojawiło się przekonanie, że był niedoceniany przez większość ludzi, zaś dziennikarze i media atakowali go niesprawiedliwie. Takie opinie utrwaliły się. W badaniach CBOS z roku 2018 działalność prezydenta Kaczyńskiego dla Polski pozytywnie oceniło 62 proc. ankietowanych, negatywnie – 13 proc. Jego wizerunek okazał się lepszy niż Wojciecha Jaruzelskiego, Aleksandra Kwaśniewskiego i Lecha Wałęsy.

za:www.polskieradio24.pl

***

Za stwierdzeniem, że Putin jest mordercą stanął dziś świat, w 2010 roku - tylko PiS

- Po kilku dniach żałoby po katastrofie smoleńskiej, po próbach łączenia się i szukania wspólnych wartości, wszystko wróciło do normy, czyli głębokiego sporu i przemysłu nienawiści. Stało się coś paskudnego i to coś żyje w Polsce po dziś dzień - powiedział w rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl dr Józef Orzeł, filozof, prezes Klubu Ronina.

10 kwietnia mija 12 lat, od kiedy w Smoleńsku rozbił się samolot Tu-154M, wiozący polską delegację na uroczystości 70. rocznicy Zbrodni Katyńskiej. W katastrofie zginęli wszyscy znajdujący się na pokładzie maszyny - 96 osób, wśród nich m.in. prezydent Lech Kaczyński z małżonką, najwyżsi dowódcy wojska i wielu polityków. Była to największa tragedia ostatnich lat. Jak zmieniła się polska polityka po Smoleńsku? O tym w rozmowie z dr. Józefem Orłem, filozofem, prezesem Klubu Ronina.

Damian Nejman, PolskieRadio24.pl: w katastrofie smoleńskiej zginęło wiele czołowych postaci ze świata polityki, kultury i wojskowości. Mając już 12-letnią perspektywę, jak Pana zdaniem ta tragedia wpłynęła na polską scenę polityczną?

Dr Józef Orzeł: ta katastrofa pogłębiła podział polityczny, który już przedtem był budowany przez oba obozy, choć z większym zaangażowaniem ze strony Platformy Obywatelskiej. I nadal katastrofa smoleńska bardziej dzieli, niż łączy. W końcu zaczęła także dzielić obóz PiS, ponieważ nie ma jednego stanowiska, jednej diagnozy co do przyczyn tej katastrofy. Do czasu wojny na Ukrainie ta tragedia miała zły wpływ na polską politykę i polskie społeczeństwo. Większość ludzi, która uważa, że to był zamach, zaczęła źle myśleć o państwie, czuła, że nie dokonała się sprawiedliwość, że nikt nam jasno nie powiedział, jak rzeczywiście tam było, że zbrodnia nie została ukarana.

Dopiero teraz wszystko zaczyna się zmieniać, zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie. Powiedzieć dziś, że to był zamach, to żadna odwaga, bo wszyscy widzą, jakim zbrodniarzem jest Putin i do czego jest zdolny. Dziwne, że nie dostrzegano tego wcześniej. Przecież w 2014 roku Putin napadł na Ukrainę i zarówno w Ługańsku, jak i w Doniecku także dochodziło do zbrodni. Potem była Syria, gdzie Rosjanie zniszczyli Aleppo i bezkarnie mordowali mieszkańców. Brakowało masowego zjednoczenia wokół sądu, że ten człowiek dokonuje ludobójstwa i skoro potrafi zestrzelić cywilny samolot (17 lipca 2014 r. samolot pasażerski Boeing 777 linii Malaysia Airlines MH17 lecący z Amsterdamu do Kuala Lumpur został zestrzelony w okolicach wsi Hrabowe w obwodzie donieckim, zginęło 298 osób - red.),to jest także zdolny strącić samolot z prezydentem Polski na pokładzie.

Paradoksalnie Putin swoją inwazją na Ukrainę zjednoczył przeciwko sobie opinię publiczną na Zachodzie.

To jest kluczowa różnica. Dziś opinia publiczna na Zachodzie jednoznacznie stanęła po stronie Ukrainy i ta reakcja dopiero pozwoliła ludziom i politykom mówić o Putinie takim, jakim on jest w rzeczywistości. To wymagało wielkiej zmiany społecznej na całym świecie. Zbrodniarz Putin stał się dziś określeniem nie tylko dopuszczalnym, ale wręcz wymaganym. Porządny człowiek, który w mediach mówi o Putinie, musi przyznać, że to ludobójca i zbrodniarz. Dopiero na tym tle katastrofa smoleńska znalazła się w miejscu, w którym powinna być od początku. Tego właśnie dokonał Putin.

Pierwszą reakcją jednej z moich najbliższych osób było, gdy dowiedziała się o tej tragedii, że to drugi Katyń. Taka myśl, musiała się zrodzić także u polityków Platformy Obywatelskiej, którzy starali się tak walczyć z hipotezą zamachu. W panice odsuwali ją od siebie, bo trzeba by było uznać, że PiS ma w tej sprawie rację, a jak, ma rację w tej sprawie, to być może rację ma także w innych sprawach, a wtedy podział polityczny w Polsce okaże się nieprawdziwy i PO straci rację bytu.

Być może teraz, za sprawą wydarzeń na Ukrainie, nastąpi głęboki proces zmiany nie tylko ws. szukania sprawców i powodów tej katastrofy. Jeżeli to był zamach i wszyscy to uznają, to jeden z głównych powodów naszej wojny politycznej zniknie. Zniknie też strach przed konsekwencją wojny z Rosją, bo tę wojnę już za naszą granicą mamy.

Wyniki wyborów - prezydenckich w 2010 r. i parlamentarnych w 2011 r. - nie stanowiły przełomu na polskiej scenie politycznej. Rządzący w tamtym czasie politycy PO i PSL utrzymali się przy władzy, a fotel prezydencki objął Bronisław Komorowski. Dopiero w 2015 r. w obozie rządzącym i na fotelu prezydenckim zaszły zmiany, ale było to długo po tragedii.

Katastrofa smoleńska nie wywróciła do góry nogami polskiej polityki, ale przestraszyła połowę Polaków, którzy zobaczyli, że ich politycy wystraszyli się Rosji i tego, że to mógł być zamach, bo wtedy trzeba by stanąć twarzą w twarz z rosyjskim systemem i Putinem. Cały naród zobaczył, że władza się cofa. Sam Tusk nawet powiedział, że gdyby to był zamach, "to co, mamy im wypowiedzieć wojnę?". Otóż teraz cały naród mówi, że to, co dzieje się na Ukrainie, to ludobójstwo, że Putin jest mordercą, tak jak 12 lat temu, i jakoś teraz nikt się nie boi, a to dlatego, że za tym stwierdzeniem stanął cały świat, a wtedy niestety nie. W 2010 roku stanął za tym tylko PiS, choć opozycja rosyjska była przekonana, że to zamach.

Lęk o to, że zostaniemy sami z tym potworem, spowodował, że w sposób zorganizowany połowa narodu - ta, która miała za swoich przywódców Platformę i PSL - zwyczajnie się przestraszyła. Druga połowa, która stanęła za PiS, który nie bał się posądzać Putina o zamach, zareagowała inaczej. To pokazuje, że aby cały naród mógł być odważny, aby mógł stanąć w prawdzie, musi mieć odważnych przywódców, a jak ich nie ma, to przynajmniej musi mieć za sobą światową opinię. Wtedy byliśmy sami, teraz nie jesteśmy.

Polityka ze swej natury zakłada prowadzenie sporu, argumentowanie. Ten spór często przybiera gorące formy, jednak w Polsce przed katastrofą te granice były przekraczane, do tego, co wyprawiał m.in. Janusz Palikot, dziennikarz Piotr Zaremba ukuł nawet termin "przemysł pogardy". Jak Pana zdaniem po katastrofie zmieniła się temperatura tego sporu politycznego w Polsce?

Nic się nie zmieniła. Po kilku dniach żałoby, próby łączenia się i szukania wspólnych wartości, wszystko wróciło do normy, czyli głębokiego sporu i przemysłu nienawiści. Powodem był strach, ale także chęć zysku politycznego. Gdyby opozycja przyłączyła się wtedy do PiS-u, do narodowej żałoby, do szukania tego, co wspólne, to nie byłoby tego sporu, który dawał opozycji atuty wyborcze. Powrót do głębokiego podziału odbył się z uczuciem nienawiści i pogardy dla drugiej strony, połączonej z radością, że można swoje lęki i strachy przed tym, że mógł być to zamach, schować pod takim zwycięstwem. Stało się coś potwornego i to coś żyje w Polsce po dziś dzień.

Jak ta katastrofa wpłynęła na polską politykę zagraniczną, zwłaszcza w kontekście relacji z Rosją?

Z Rosją nie mieliśmy relacji i dalej ich nie mamy. Tusk za swoich rządów próbował te relacje odbudować, ale i tej Platformy Rosja sobie nie życzyła. Dla Kremla Polska ma być miejscem, które musi mieć nad sobą pana, najlepiej ze Wschodu i które nie potrafi samo sobą rządzić. Siergiej Ławrow powiedział, że po rozpadzie ZSRR kraje bałtyckie i Polska stały się bezpańskie. Kiedyś tym panem był Związek Sowiecki i Rosja chce, żeby ten  pan wrócił. To próbują osiągnąć, ale teraz Ukraińcy są im przeszkodą. Nie mieliśmy relacji z Rosją, nie mamy i ich mieć nie będziemy, dopóki jesteśmy państwem niezależnym, a Rosja imperialnym.

A jak ta tragedia wpłynęła na relacje z Zachodem?

Do momentu wojny na Ukrainie Zachód nie chciał, żebyśmy byli państwem wpływowym, bo połowa Polaków nadal uważa, że jesteśmy skrzywdzeni, że Putin zabił nam prezydenta i 95 innych ludzi, a Zachód nie chciał tego udźwignąć i wolał powielać kłamliwą narrację o udziale Polski w Holokauście i przylepiać nam łatę państwa nieodpowiedzialnego. Ta wojna jednak wszystko zmienia, bo to, co dzieje się obecnie na Ukrainie, jest zagrożeniem dla porządku światowego, dla całego demokratycznego Zachodu i w związku z tym sam Biden musi do Polski przylecieć, chociaż nie chce, musi przycisnąć Berlin i Brukselę do kompromisu na rzecz Polski, chociaż nie chce.

Teraz temat katastrofy smoleńskiej w debacie publicznej jest już praktycznie nieobecny, a następne lata zapewne jeszcze bardziej osłabią jego oddziaływanie na polską politykę.

Tu się Pan myli. Myślę, że ona wraca i będzie coraz bardziej obecna w politycznej debacie Zachodu - o ile ta kampania światowego protestu przeciwko Rosji się utrzyma. A wtedy dojdzie do kolejnej Norymbergi i pojawią się w tym procesie także kwestie katastrofy smoleńskiej, zestrzelenia cywilnego samolotu MH17 i ludobójstwa w Syrii. Ale najważniejszymi świadkami oskarżenia będą tam Ukraińcy.

za:www.polskieradio24.pl