Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Katyń pamiętamy

Sławomir Frątczak-Zagłada polskich jeńców. Nad dołami śmierci

Motywy podjęcia decyzji o wymordowaniu polskich jeńców były i są przedmiotem dyskusji oraz rozlicznych hipotez, gdyż nikt z bezpośrednich decydentów nie ujawnił ani nie pozostawił wiarygodnego uzasadnienia. Wysuwane są przypuszczenia o zemście, w tym osobistej Stalina za porażkę w wojnie 1920 roku. Inna z koncepcji wskazuje, że zasadniczym powodem zbrodni była chęć pozbawienia Narodu Polskiego warstwy przywódczej, elity intelektualnej, której przedstawicielami byli zamordowani oficerowie.

Motywem mogła być też chęć oczyszczenia zaplecza przed planowaną wojną uderzeniową na Niemcy.
Ludowy komisarz spraw wewnętrznych ZSRS Ławrientij Beria napisał zupełnie jasno w notatce-wniosku - z całą pewnością wcześniej uzgodnionej ze Stalinem - że wszyscy, których należy rozstrzelać, to "zawzięci wrogowie władzy radzieckiej, pełni nienawiści do ustroju radzieckiego, prowadzący agitację antyradziecką, a każdy z nich oczekuje oswobodzenia, by uzyskać możliwość aktywnego włączenia się w walkę przeciwko władzy radzieckiej". Niewątpliwie Stalin zdawał sobie sprawę z tego, że wypuszczenie kilkudziesięciu tysięcy jeńców-wojskowych na wolność oznaczałoby wzmocnienie polskiej konspiracji, o której organizowaniu się jesienią 1939 r. i zimą 1940 r. doskonale wiedziano w Moskwie.
Po powstaniu w Czortkowie (styczeń 1940 r.) władze sowieckie zdały sobie sprawę, że cały czas muszą się liczyć z podobnymi wypadkami.

Bez wyroku


Plany co do dalszych losów jeńców skupionych w obozach skrystalizowały się już na samym początku: kierownictwo NKWD konsekwentnie przybliżało moment likwidacji polskich oficerów. Notatka Berii do KC WKP(b) adresowana do Stalina, zawierająca projekt uchwały Biura Politycznego, zmieniła się z projektu w uchwałę z datą 5 marca 1940 r. parafowaną przez Stalina, Woroszyłowa, Mołotowa i Mikojana, z adnotacją: "tow. Kalinin - za, tow. Kaganowicz - za".
Rozpatrywanie spraw i wydawanie postanowień uchwała powierzała "trójce" - trzyosobowej grupie funkcjonariuszy NKWD ZSRS kierowniczego szczebla w składzie: zastępcy komisarza ludowego Wsiewołod Mierkułow i Bogdan Kobułow oraz naczelnik I Wydziału Specjalnego Leonid Basztakow. Postępowania były pozbawione "zbędnej" procedury sądowej. Pozwalało to, przy zachowaniu ścisłej tajemnicy, na "sprawne rozpatrywanie" poszczególnych spraw, które kończyły się tylko jednym wyrokiem: rozstrzelać.
Zamordowanie 15 000 osób wymaga chłodnej kalkulacji i precyzyjnego planowania. Strzelanie z karabinów maszynowych do dużej grupy ludzi w otwartym terenie niesie ze sobą niebezpieczeństwo ucieczki niektórych jeńców. Opracowany przez NKWD schemat działania wyglądał więc następująco: najpierw mężczyźni zostaną umieszczeni w miejscu uniemożliwiającym jakikolwiek bunt. Następnie zostaną przewiezieni z obozów na miejsce egzekucji. Podczas przerywanej postojami długotrwałej jazdy nie otrzymają nic do jedzenia, aby jeszcze bardziej fizycznie osłabli. Szczególnie brutalne traktowanie bezpośrednio przed uśmierceniem ma ich całkowicie zastraszyć.

Zawodowi kaci

"Organizacja" zbrodni miała dotyczyć wszystkich aspektów, począwszy od przygotowania transportu ofiar, poprzez wybór miejsca i techniki zabijania, do miejsca "pochówku". Przygotowano specjalne grupy oprawców - kwalifikowanych katów, którzy w wybranych pomieszczeniach terenowych siedzib NKWD oraz w innych wydzielonych miejscach mieli dokonać mordu na jeńcach i więźniach. Dobór takich grup nie był trudny.
Po doświadczeniach w tym względzie - począwszy od zamachu bolszewików po lata 20., a szczególnie drugą połowę lat 30. - podobne masowe akcje eksterminacyjne, idące w dziesiątki tysięcy istnień ludzkich, poprzednicy NKWD wykonywali rutynowo. Na moskiewskiej Łubiance, w centrali NKWD, istniała nawet specjalna komórka - Wydział Komendantury Zarządu Administracyjno-Gospodarczego, pod którą to nazwą ujęto formalnie w strukturze resortu grupę profesjonalnych morderców, specjalistów od akcji masowej eksterminacji. Na jej czele stał major bezpieczeństwa państwowego Wasilij Błochin, z wykształcenia architekt.
Grupy te zostały oddelegowane do terenowych zarządów NKWD w Charkowie, Smoleńsku i Kalininie (dziś Twerze). W tym ostatnim nie były na tyle liczne, by samodzielnie uporać się z wyznaczonym (a pamiętać należy, że i "terminowym") zadaniem. Ze względu na ogromną liczbę przeznaczonych do wymordowania osób w praktyce wspomagali ich pracownicy miejscowych NKWD - nie tylko tzw. operatywnicy, ale też kierowcy, kucharze, biuraliści itp.
O tym, kto brał udział w przygotowaniu i wykonaniu egzekucji w Smoleńsku, Kalininie i Charkowie wiosną 1940 r., wiadomo od dawna. Zachował się i został opublikowany wydany 26 października 1940 r. rozkaz Berii o nagrodzeniu 125 osób "za prawidłowe wykonanie zadań specjalnych". 43 oficerów i podoficerów bezpieczeństwa państwowego oraz jeden kombryg (odpowiednik generała brygady) dostali premię w wysokości miesięcznego wynagrodzenia. Pozostali otrzymali po 800 rubli. W przybliżeniu trud pozbawienia życia jednego polskiego jeńca wojennego i ukrycia jego zwłok zwierzchnik ocenił na mniej więcej 5 rubli.
Ławrientij Beria sprawiedliwie nagrodził wszystkich, którzy brali udział w zbrodni. Na liście jest kombryg Michaił Kriwienko, szef sztabu wojsk konwojowych NKWD, które przewoziły Polaków z obozów na miejsca egzekucji. Są też maszynistki NKWD, takie jak Tamara Babajan i Anna Razorenowa, które pewnie przepisywały listy wysyłanych na rozstrzelanie. Są też prości kierowcy, jak Władimir Kostiuczenko, który przewoził ciężarówką ZIS-5 ciała zastrzelonych do masowych grobów w Lesie Katyńskim.
To wszystko zapewne wiedzą prokuratorzy z Głównej Prokuratury Wojskowej Federacji Rosyjskiej, która od roku 1990 r. (wtedy jeszcze jako GPW ZSRS) do 2005 r. prowadziła śledztwo w sprawie zbrodni katyńskiej. Śledztwo zostało jednak zamknięte, a najważniejsze jego materiały uznane za tajemnicę państwową.
Rozstrzeliwania organizowali i sami mordowali przysłani z Moskwy do Smoleńska, Kalinina i Charkowa: bracia kapitan Iwan i porucznik Wasilij Szigalewowie, kapitan Piotr Jakowlew, porucznik Iwan Antonow, porucznik Iwan Feldman, porucznik Demian Siemienichin, porucznik Aleksandr Dmitriew, porucznik Aleksandr Jemelianow, major Nikołaj Siniegubow. Żaden z nich nie był zawodowym katem. W NKWD rozkaz rozstrzeliwania wydawano ludziom, którzy byli akurat pod ręką i mieli przy sobie broń, czyli wartownikom.
Głównym arcykatem i szefem grupy wyznaczonych do likwidacji Polaków był przysłany wiosną 1940 r. do Kalinina 45-letni świeżo upieczony major bezpieczeństwa państwowego Wasilij Błochin. Ze wszystkich oprawców to on miał największe doświadczenie. Pierwszego człowieka rozstrzelał na Łubiance w sierpniu 1924 roku. Potem zabijał w zasadzie codziennie przez prawie 29 lat. Ostatniego skazańca zamordował 2 marca 1953 r., na trzy dni przed śmiercią Stalina. To Błochinowi powierzano likwidowanie największych wrogów Sowietów; zastrzelił m.in. marszałka Michaiła Tuchaczewskiego, pisarza-konarmistę Izaaka Babla oraz swojego byłego szefa, ludowego komisarza bezpieczeństwa państwowego Nikołaja Jeżowa. Przez całe swoje życie własnoręcznie zabił, jak twierdzą historycy, około 50 tys. ludzi.
Błochin był nie tylko wykonawcą, lecz także wybitnym technologiem w tej niemalże przemysłowej machinie zbrodni. To on zrezygnował z rewolwerów Nagant, które jego zdaniem zbyt szybko się nagrzewały, na rzecz niemieckich policyjnych waltherów PP. Instruował i kontrolował zbrodniarzy, że "nie należy strzelać ofierze w potylicę, lecz starać się trafić kulą między kręgi szczytowy i obrotowy kręgosłupa szyjnego". Dowodził, że "dzięki temu śmierć jest błyskawiczna, krwi niewiele".
Historyk rosyjski Nikita Pietrow od lat śledzi losy zbrodniarzy-ludobójców z Katynia. Niektórzy z nich zrobili karierę, tak jak Siniegubow, który w 1942 r. został zastępcą ludowego komisarza (ministra) kolei i "bohaterem pracy socjalistycznej". Większość jednak źle skończyła. Jak zeznawał w 1991 r. Dmitrij Tokariew: "Widowisko to najwidoczniej było okropne, skoro Rubanow postradał zmysły. Pawłow - mój pierwszy zastępca - zastrzelił się, sam Błochin - zastrzelił się". Jednak jak twierdzi m.in. Arsenij Rogiński, szef rosyjskiego "Memoriału" badającego zbrodnie stalinowskie, główny arcykat Józefa Stalina za swe zasługi dorobił się stopnia generała i najwyższych orderów, zmarł na wylew we własnym łóżku w 1955 r. i jako zasłużony weteran Wielkiej Wojny Ojczyźnianej spoczął na honorowym miejscu cmentarza Dońskiego w centrum Moskwy. Także Tokariew uniknął ludzkiej sprawiedliwości. Żył wygodnie z dobrej emerytury dla zasłużonych. Zmarł pod koniec 1993 roku. Nikt nie podjął nawet próby jego oskarżenia.
Na początku lat 90. wiadomo było o jeszcze dwóch innych żyjących mordercach - o szefie Zarządu NKWD ds. jeńców wojennych mjr. Piotrze Soprunience i o Mitrofanie Syromiatnikowie, lejtnancie milicji, funkcjonariuszu NKWD w Charkowie, uczestniku akcji zabijania jeńców Starobielska. Obaj złożyli zeznania w charakterze świadków w latach 1990 i 1991. Potem już nikt ich nie niepokoił. Soprunienko zmarł w czerwcu 1992 r., Syromiatnikow w drugiej połowie lat 90. XX wieku.

"Coś w rodzaju letniska"


Akcję "rozładowania" obozu w Kozielsku NKWD rozpoczęło 3 kwietnia 1940 r., tego dnia wyjechał, rzekomo do Polski, pierwszy transport jeńców. Podróż jednak zakończyła się na małej stacji Gniezdowo w pobliżu Smoleńska. Stamtąd po wyładowaniu z wagonów oficerów konwojowanych przez uzbrojonych NKWD-zistów zabierały samochody, tzw. czornyje worony. Odjeżdżali w ostatnią drogę do Katynia, do oddalonego o cztery kilometry lasu sosnowego, który nosił nazwę Kozie Góry.
Wstrząsającą relację z ostatnich dwóch godzin życia jeńca z Kozielska zawiera kalendarzyk znaleziony wiosną 1943 r. przy ekshumowanych zwłokach mjr. Adama Solskiego. Są w nim zapiski poczynione wczesnym rankiem 9 kwietnia 1940 r. w Gniezdowie i w drodze na skraj dołów śmierci: "9.04. Paręnaście minut przed piątą rano - pobudka w więziennych wagonach i przygotowanie do wychodzenia. Gdzieś mamy jechać samoch [odem]. I co dalej? 9.04. Piąta rano. Od świtu dzień rozpoczął się szczególnie. Wyjazd karetką więzienną w celkach (straszne!). Przywieziono [nas] gdzieś do lasu: coś w rodzaju letniska. Tu szczegółowa rewizja. Zabrano [mi] zegarek, na którym była godzina 6.30 (8.30). Pytano mnie o obrączkę, którą... Zabrano ruble, pas główny, scyzoryk...".
Dlaczego zabijanym oficerom zabierano pasy? Aby ułatwić enkawudzistom-egzekutorom - jak się wydaje - zarzucenie płaszcza na głowę ofiary oraz stłumić krzyk, wołanie o pomoc, ostrzeganie innych, którzy jeszcze nie zostali zgładzeni, a byli niedaleko (w celi więziennej lub samochodzie) i mogli np. podjąć walkę, próbę oporu. Po zabiciu ofiary jej okryte płaszczem głowa i szyja wprawdzie krwawiły, ale najwięcej krwi pozostawało wewnątrz płaszcza. Zbrodniarzom chodziło o to, aby z jadącego samochodu wiozącego 20 czy 30 zwłok krew nie wylewała się na drogę. Z relacji byłych enkawudzistów wiemy, że i tak wewnątrz samochodu, którym transportowano zwłoki, było mnóstwo krwi i często należało myć wozy, aby na następny dzień były "sprawne". A raczej na następną noc, bo egzekucji (np. w Charkowie, Kalininie czy Smoleńsku) dokonywano nocami w tzw. więzieniach wewnętrznych NKWD, a tylko w Lesie Katyńskim - nad ranem i przed południem. Tam oficerów rozstrzeliwano nad dołami zaraz po dowiezieniu ich samochodami.
Profesor Stanisław Swianiewicz tak wspominał moment przybycia eszelonu do Gniezdowa: "Z zewnątrz zaczęły dochodzić odgłosy poruszania się większej ilości ludzi, warkot motoru, urywane słowa komendy. (...) Pod sufitem ujrzałem otwór, przez który można było zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. (...) Przed nami był plac gęsto obstawiony kordonem wojsk NKWD z bagnetem na broni. Była to nowość w stosunku do naszego dotychczasowego doświadczenia. (...) Z drogi wyjechał na plac pasażerski autobus. (...) Okna były zasmarowane wapnem (...) podjechał tyłem do sąsiedniego wagonu, tak że jeńcy mogli wychodzić bezpośrednio ze stopni wagonu, nie stąpając na ziemię. [...] Po pół godziny autobus wracał, aby zabrać następną partię".

Doły śmierci w Piatichatkach


Likwidacją obozu w Starobielsku kierował zarząd NKWD w Charkowie pod dowództwem generała Leonida F. Rajchmana i komendanta NKWD generała Sielonego.
5 kwietnia 1940 r. komendant obozu w Starobielsku ppłk Bierieszkow wraz z komisarzem politycznym Kirszynem wezwali do siebie "starszego" obozu mjr. Niewiarowskiego. Poinformowali go, że nastąpi rozładowanie obozu, a pierwsza grupa 195 oficerów odjedzie jeszcze tego samego dnia. Na pytanie Niewiarowskiego: "Dokąd?", padła odpowiedź: "Dokąd? Do domu! Do waszej ojczyzny! Pojedziecie do obozów rozdzielczych, a potem do siebie, do żon" - łgał Bierieszkow.
Do każdego transportu wybierani byli więźniowie z różnych bloków. Metoda ta miała na celu rozbicie grup czy układów koleżeńskich mieszkających razem jeńców, a w konsekwencji utrudnienie ewentualnych prób ucieczek czy porozumiewania się.
Wyjazd z obozu przebiegał według ustalonego schematu: po wyczytaniu nazwisk z listy jeńcom nakazywano zabrać rzeczy osobiste i zgromadzić się w cerkwi centralnej na dokładną rewizję. Tam odbierano wszelkie przedmioty metalowe, druki i notatki, potem kierowano jeńców gęsiego w kierunku bramy głównej, zakazując rozmowy z pozostającymi w obozie kolegami.
Skazańców wieziono koleją na stację w Charkowie, a stąd samochodami do wewnętrznego więzienia NKWD przy pl. Dzierżyńskiego 3. Tam sprawdzano tożsamość jeńców, krępowano im ręce, po czym wprowadzano do niewielkiej sali, gdzie z zaskoczenia byli zabijani strzałem w tył głowy. Egzekucje nie zawsze przebiegały po myśli oprawców - według notatki NKWD wyrwał się im jeden z oficerów, przedostał do pomieszczenia, w którym składowano broń i amunicję, i zaczął się ostrzeliwać. Podobno zaduszono go świecą dymną, a następnie zastrzelono.
Zwłoki jeńców z głowami omotanymi płaszczami wywożono w nocy ciężarówkami w VI rejon strefy leśno-parkowej ("sanatorium NKWD" - wedle określenia miejscowej ludności) położony 1,5 km od wsi Piatichatki, po czym wrzucano do uprzednio wykopanych dołów. Następnie posypywano je wapnem i zakopywano.
Transporty z obozu w Starobielsku wychodziły od 5 kwietnia do 12 maja 1940 roku. Według jednych źródeł zamordowano 3739 oficerów (według innych polskich - 3809, według sprawozdania NKWD - 3896), w tym 8 generałów.

Noc w noc

Z obozu w Ostaszkowie zamordowano 6288 osób. Od 4 kwietnia 1940 r. wywożono ich pociągiem do Kalinina, tam na dworcu kolejowym byli ładowani do samochodów ciężarowych i przewożeni do więzienia wewnętrznego NKWD przy ul. Sowieckiej. Procedura rozstrzeliwania była wypracowana w najdrobniejszych szczegółach. Jeńców najpierw umieszczano w celach więziennych, później wyprowadzano ich pojedynczo, sprawdzano nazwisko, imię, rok urodzenia, zakładano kajdanki i prowadzono do piwnicy, gdzie w specjalnym dźwiękoszczelnym pomieszczeniu zabijano ich strzałem w tył głowy.
Po egzekucji zwłoki wynoszono na zewnątrz przez przeciwległe drzwi i układano na jednym z 5 czy 6 oczekujących samochodów ciężarowych, po czym nakazywano wprowadzić następnego skazańca. I tak noc po nocy, z wyjątkiem święta 1 maja.
O świcie samochody wyruszały szosą Moskwa - Petersburg (Leningrad) do odległej o 32 km miejscowości Miednoje nad rzeką Twiercą. Tam na terenie rekreacyjnym kalinińskiego NKWD na skraju lasu znajdował się przygotowany już przez mechaniczną koparkę sprowadzoną z Moskwy dół o głębokości 4-6 m mogący pomieścić 250 zwłok. Zwłoki rzucano bezładnie z samochodów, po czym koparka przystępowała do ich zasypywania, szykując od razu dół na dzień następny.
Wyselekcjonowane do eksterminacji osoby stanowiły część intelektualnej elity Narodu Polskiego, która w odpowiednich warunkach mogła przejąć na siebie rolę przywódczą. Fizyczna eliminacja tych osób miała zapobiec w przyszłości odrodzeniu się - w oparciu o ich potencjał intelektualny, wiedzę i praktykę wojskową oraz, co ważniejsze, bezprzykładne umiłowanie Ojczyzny - polskiej państwowości. Podjęta więc była z zamiarem zniszczenia siły Narodu Polskiego, unicestwienia jego elit.

Autor jest historykiem, pracuje w Muzeum Wojska Polskiego (MWP) w Warszawie, w latach 2002-2009 był kierownikiem Muzeum Katyńskiego - Oddział MWP.)

za: NDz z 6.4.10 Dział: Katyń pamiętamy (kn)

Copyright © 2017. All Rights Reserved.