Komentarze i pytania

Ani dowód, ani zdjęcie

Z prof. Wiesławem Biniendą z Uniwersytetu w Akron, ekspertem Zespołu Parlamentarnego ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010 roku, rozmawia Piotr Falkowski
Podobno w jednej ze swoich prezentacji zamieścił Pan komputerowo zmodyfikowane zdjęcia skrzydeł tupolewa, zespół Laska zapowiedział, że złoży w tej sprawie zawiadomienie do prokuratury. W jego oświadczeniu mowa jest o sfałszowaniu kluczowego dowodu zespołu parlamentarnego.


– Przede wszystkim to nie jest żaden kluczowy dowód. Te fotografie stanowiły wyłącznie uzupełnienie i dodatkową ilustrację dla zasadniczego wyniku mojej pracy, która polegała na komputerowej symulacji uderzenia skrzydła samolotu w brzozę. Co do zdjęć, to chciałbym zwrócić uwagę, że pod każdym jest wyraźnie podane źródło. Wszystkie fotografie skrzydeł pochodzą z raportu MAK. Pokazałem też wizualizację, którą dostarczył mi inż. Marek Dąbrowski. Na niej rzeczywiście komputerowo przesunięto odłamaną część skrzydła i przyłożono do pozostałego fragmentu. Wyraźnie powiedziałem, że jest to rekonstrukcja, więc nie wiem, jak można mówić o fałszerstwie.

Trwa kampania podważania Pana autorytetu po artykule w „Gazecie Wyborczej” i ujawnieniu zeznań Pana i dwóch innych współpracowników zespołu parlamentarnego. Nie ma Pan poczucia nadużycia zaufania i dobrej woli?

– Oczywiście, że prokuratura nadużyła mojego zaufania. Mogłem nie przyjmować wezwania do stawienia się do prokuratury. Była to wyłącznie moja dobra wola, że to wezwanie przyjąłem. Wiedziałem bowiem, że jeśli tego wezwania nie przyjmę, to zostanie rozpętana kampania propagandowa, że uciekam przed prokuraturą, gdyż kłamię. Zdawałem sobie sprawę, że prokuratura będzie manipulować moimi zeznaniami, ale nie przypuszczałem, że aż to takiego stopnia. Przykładowo, żaden cytat wyrwany z kontekstu, którym „Gazeta Wyborcza” starała się nas zdyskredytować w swym słynnym paszkwilu, nie pochodzi z moich zeznań. W tym szale medialnej nienawiści do niezależnych ekspertów inspirowanej z ośrodków prokuratury nie chodzi przecież ani o nasze badania, ani o nasze zeznania, ani o nasze kompetencje. Chodzi wyłącznie o zabicie niezależnego głosu sprzeciwu wobec absurdów zawartych w raportach MAK i Millera. Dyskredytowani jesteśmy wszyscy hurtowo za to, że nie akceptujemy oficjalnego kłamstwa smoleńskiego.

Czy z perspektywy czasu nie wydaje się Panu, że pytania prokuratora były tendencyjne i już wtedy planowano wykorzystanie Pana zeznań poza śledztwem?

– Tak.

Przekazał Pan prokuraturze pliki z symulacją, o których mowa w zeznaniach?

– Poinformowałem prokuraturę, że na przekazanie plików komputerowych potrzebna jest zgoda mojej uczelni i NASA. Należy więc wystąpić do tych instytucji drogą formalną.

Jedną z kwestii, którą zaczęły eksponować nieprzychylne Panu media, jest finansowanie Pana badań. Docierają od czasu do czasu jakieś oświadczenia Pana uniwersytetu w tej sprawie, które chyba nie są dobrze rozumiane, a na dodatek manipuluje się nimi jak ostatnio w TVN24. Wyjaśnijmy to dokładnie.

– Przed TVN24 kilka miesięcy temu również „Newsweek Polska” zasypał administrację mojego uniwersytetu pytaniami i też dostał wyjaśnienie od rzecznika. Otóż połowę etatowego czasu pracy każdy profesor musi poświęcać na dydaktykę, a drugą połowę na badania naukowe. Uczelnia płaci oczywiście pensję, a więc można powiedzieć, że finansuje badania naukowe, ale nie finansuje żadnego z konkretnych projektów bezpośrednio. Profesorowie mogą ubiegać się o granty od różnych instytucji i firm.

W USA jest wolność badań naukowych i każdy naukowiec może się zajmować tematami, których wyniki jest w stanie publikować w formie artykułów naukowych i prezentować na konferencjach. Praca profesora musi być zgodna z misją uczelni, która mianowicie polega na prowadzeniu badań naukowych, nauczaniu studentów i promowaniu ich na stopnie naukowe. Ja to wszystko robię. Przypadek katastrofy smoleńskiej może być jak najbardziej tematem pracy naukowej. Wyniki tej pracy prezentowałem wielokrotnie na różnych konferencjach i wraz ze studentami opublikowałem artykuł naukowy na ten temat w międzynarodowym piśmie technicznym.

Nikt mi nie może zabronić zajmować się tym tematem, gdyż leży on w zakresie mojej specjalizacji zawodowej. Ja sam ponoszę odpowiedzialność za dobór tematów. Od tego zależy moja pozycja i prestiż. Dodatkowo zabezpieczeniem mojej swobody akademickiej jest to, że mam pozycję tzw. tenure. Jest to gwarancja, że nie zostanę usunięty z powodu przekonań politycznych czy zainteresowań. Stworzono ją z myślą o humanistach, na przykład politologach, i nigdy nie przypuszczałem, że mi, inżynierowi, może się taka ochrona przydać.

Jak Pan ocenia te dwa lata pracy nad przyczynami katastrofy?

– Niestety negatywnie. Nie byłem na to przygotowany. Jestem naiwnym naukowcem, odizolowanym od świata polityki. Wydawało mi się, że, gdy zaproponuję alternatywną metodę weryfikacji istotnych faktów przy pomocy narzędzi – mogę to powiedzieć z całą odpowiedzialnością – najlepszych na świecie, których jestem współtwórcą, to spotka się to z pozytywnym odbiorem. Stało się inaczej. Została uruchomiona cała akcja szkalowania i opluwania mnie. Najpierw sam dostawałem nieprzyjemne e-maile i telefony, teraz skupiono się na moich współpracownikach i przełożonych, wszędzie, gdzie tylko byłem lub jestem zaangażowany. Są oni dosłownie bombardowani e-mailami, które mają charakter zwykłych donosów. Chodzi o to, żeby uznano, że zajmuję się sprawami politycznymi, czymś podejrzanym, i żebym miał z tego powodu kłopoty.

Nie obawia się Pan, że zaszkodzi to Panu w karierze w USA?


– Na szczęście moja pozycja jest bardzo mocna. Przede wszystkim moja praca przyniosła uczelni 8 mln USD z zewnątrz, co jest rekordową wielkością funduszy, jakie uzyskuje jeden naukowiec. Od 2000 r. jestem dziekanem (department chair) i udaje mi się wykonywać tę funkcję administracyjną z powodzeniem, godząc ją z aktywną pracą naukową. Kiedy zaczynałem kierowanie wydziałem, było na nim 200 studentów i 12 profesorów. Teraz jest 450 studentów i 19 profesorów. To konkretne mierniki mojego sukcesu. Oczywiście najważniejsze są wskaźniki dotyczące moich publikacji naukowych, liczba wypromowanych magistrów i doktorów. Kieruję też od trzech lat czasopismem naukowym „Journal of Aerospace Engineering”. Od tego czasu tak zwiększyła się ilość przysyłanych i przyjmowanych artykułów, że wydawca podjął decyzję o zwiększeniu liczby stron oraz częstotliwości pisma z kwartalnika na dwumiesięcznik. Ostatnio wydaliśmy numer specjalny z okazji 70-lecia Centrum Badań NASA Glenn w Cleveland.

Napisali go sami kierownicy z NASA Glenn, którzy podsumowują 70 lat działalności swoich działów i dzielą się wizją dalszego rozwoju tego ośrodka badawczo-naukowego. To oznacza potencjalną ogromną ilość cytowań tego numeru. Jakoś NASA nie przestraszyła się skierowanej przeciwko mnie kampanii oszczerstw i zdecydowała powierzyć mojemu czasopismu swój jubileuszowy koronny produkt. Taka też była moja strategia wzmocnienia pisma, którą udało się zrealizować. Mówię o tych wszystkich sukcesach, gdyż gdyby nie one, na pewno kampania szkalowania mnie osiągnęłaby zamierzony efekt. Ale na szczęście te e-maile trafiają do ludzi, którzy mnie od wielu lat znają i wiedzą, co naprawdę robię i kim jestem. Na swoją reputację ciężko pracowałem wiele lat i dlatego nie jest mnie tak łatwo zniszczyć.


Ale chcąc nie chcąc znalazł się Pan w centrum sporu politycznego w Polsce.

– Rozumiem, ale nigdy nie było to moim celem i niezbyt mi cała ta sytuacja odpowiada. Staram się trzymać z dala od polityki, nie wypowiadam się na temat partii politycznych, wyborów itp. Nie mam wpływu na to, jaką etykietę mi się w Polsce przylepia. To, że mieszkam, tak jak większość współpracowników zespołu parlamentarnego, za granicą, ma znaczenie, gdyż my nie jesteśmy tak zaangażowani w sprawy wewnętrzne w Polsce, także w spory polityczne krajowe. Najczęściej nie mamy dostępu na bieżąco do krajowych mediów, nie czujemy takiej presji społeczno-politycznej jak ludzie w kraju, a przez to możemy prowadzić nasze analizy spokojniej, skupiając się na kwestiach technicznych. Mówi się, że jestem „pisiorem”.

To naprawdę śmieszne. Powiem tylko tyle, że większość pracy przy tych symulacjach wykonywali moi doktoranci i studenci. To są Amerykanie, Chińczycy czy Hindusi. Oni nie tylko nie głosują na PiS, ale wielu nie wie nawet, gdzie leży Polska. Gdziekolwiek mówię o swoich ustaleniach na temat katastrofy w gronie naukowców, nie natrafia to na żaden sprzeciw czy uwagi. Dla nich wpisuje się to w cały nurt podobnych wyników, na przykład prac profesora Roberta Bocchieri na temat testu samolotu Constellation opublikowanych w 2012 roku.
Dziękuję za rozmowę.

Piotr Falkowski

za: http://www.naszdziennik.pl/polska-kraj/56471,ani-dowod-ani-zdjecie.html
http://www.naszdziennik.pl/polska-kraj/56471,ani-dowod-ani-zdjecie.html