Polecane

Rafał Ziemkiewicz: Liberalny totalitaryzm i korporacyjne zawłaszczanie wolności

- Trollowanie okazało się niezwykle skutecznym sposobem pozbawiania ludzi praw, które tak wrosły w świadomość Zachodu, że wszystkim wydają się oczywiste, w związku z czym nikt nie zauważa, że już został tych praw pozbawiony. Zauważyłby, gdyby mu je odebrano wprost,

gdyby im otwarcie zaprzeczono – ale na to nowi zamordyści, korporacyjni, wychowani w kulturze posługiwania się pieniądzem i wykupem, a nie przemocą i przymusem, są zbyt sprytni. Oni, wręcz przeciwnie, stale obdarzają poddanych nowymi prawami, rozszerzając katalog wolności tak bardzo, że nikt nie dostrzega, jak wolność znika – pisze w swojej najnowszej książce „Wielka Polska” Rafał Ziemkiewicz.

Znowu zmuszony jestem tutaj do przywołania spraw, o których już pisałem w jednej ze swoich poprzednich książek, „Strollowanej rewolucji”, postaram się jednak streścić samą istotę rzeczy i objaśnić ją nieco inaczej i – dzięki pominięciu wielu aspektów – zwięźlej niż tam.

Tak jak każdy wielki wynalazek, począwszy od koła, społeczne trollowanie wydaje się rzeczą prostą i oczywistą, kiedy już się o jego istnieniu wie. Zamiast wysyłać przeciwko rewolucji agentów tajnych służb, policję z psami i wojsko, zamiast rozstrzeliwać ich z karabinów maszynowych, budować więzienia i obozy pracy, jak to robiono w poprzednich wiekach, znacznie lepiej jest w nią zainwestować. Nie chodzi oczywiście o zaspokajanie roszczeń rewolucjonistów ani przekupywanie ich w jakikolwiek sposób – to by nie było niczym nowym, i zresztą nie prowadziłoby donikąd, bo roszczenia rosną w miarę zaspokajania. Chodzi o przejęcie (mówiąc językiem menedżerów: „wrogie przejęcie”) rewolucyjnego biznesu.
Dla ludzi wychowanych w korporacjach i przez korporacje przejmowanie kontroli nad wrogiem jest zachowaniem oczywistym, w korporacyjnym uniwersum, przypominającym znany obraz Bruegla wzajemnie pożerających się ryb, stanowi ono podstawową, mimowolną reakcję na zagrożenie. Korporacje przejmują kontrolę nie tylko nad organizmami sobie podobnymi, wypracowały także sposoby obejmowania kontrolą i przetwarzania na korzystny dla siebie sposób praktycznie wszystkiego. Mnie osobiście sposób, w jaki „kapitalizm nadzoru” przejął kontrolę nad wymierzoną przeciwko niemu rewoltą przełomu wieków, najbardziej przypomina sposób działania koncernów rozrywkowych, które wyszukują i skupują zbuntowanych, offowych artystów i niezależne wytwórnie, by ich bunt przeciw systemowi wmontować w ten system i przetworzyć w komercyjną, popkulturową papkę.

Trollowanie społecznego niezadowolenia wykorzystuje naturalny mechanizm opisywany powiedzeniem o pożeraniu przez rewolucję własnych dzieci. Przychodzą termidorianie i gilotynują jakobinów. Przychodzą bolszewicy i rozstrzeliwują eserów – i eserzy, którzy byli w stanie obalić cara z jego ochraną i wojskami, wobec bolszewików okazują się całkowicie bezradni, sparaliżowani, niczym spojrzeniem kobry, przekonaniem, że „nie ma wroga na lewicy”.

A potem przychodzi Stalin i rozstrzeliwuje bolszewików. Każdy radykalizm jest bezbronny wobec jeszcze większego radykalizmu. Żeby zatem poradzić sobie z rewolucją, więcej, żeby użyć jej do zwiększenia swych zysków, należy zainwestować w radykałów, którzy przejmą nad nią kontrolę i zmienią jej postulaty na bezpieczne dla klasy panującej albo służące jej interesom.

Dokładnie tak uczynił wokeness z postulatami tradycyjnej lewicy, której łabędzim śpiewem były ruchy antyglobalistyczne sprzed dwóch dekad. Koncerny zainwestowały ogromne pieniądze we wspieranie ideologii ujmowanych akronimem LGBT i klimatyzmu. Sama tylko oficjalnie zarejestrowana przy Senacie USA Koalicja Biznesu na rzecz Ustawy o Równości, lobbująca na rzecz ruchu i ideologii LGBT, obejmuje (stan z połowy 2021 roku) 416 największych światowych korporacji o łącznym przychodzie 6,8 biliona dolarów, zatrudniających 19 milionów ludzi. Nie ma liczącej się w światowej grze korporacji, której nie znaleźliby Państwo na tej liście – czy to z gatunku Big Tech, czy Big Pharma, czy z wielkich banków, ubezpieczycieli, firm doradczych i ratingowych, tradycyjnego przemysłu, czy rozrywki i popkultury. A to przecież tylko część potęgi, jaka stoi za roszczeniami rzekomo prześladowanych i „niedoreprezentowanych” mniejszości.

Gołym okiem widać, jak świetnie inwestycja się zwraca. Nikt już nie chce „okupować Wall Street” i opodatkowywać spekulacji finansowych, nikt nie oburza się na pazerność, z jaką wielkie korporacje niszczą środowisko i wykorzystują niewolniczą pracę w biednych krajach afrykańskich i azjatyckich. Zamiast tego cały postępowy świat walczy o „inkluzywność”, która na różne sposoby (opisane dokładnie przez Joela Kotkina w książce „The Coming of Neo-Feudalism”) poprawia sytuację wielkich koncernów i powiększa ich zyski. Nikt nawet nie pomyśli, żeby się przejąć zatruwaniem przez wielkie koncerny całych połaci planety, bo wszystkie ruchy „eko” siedzą głęboko w kieszeni miliarderów i polityków, którzy zagrzewają do „walki” z emisją dwutlenku węgla. A ta „walka” polega na zmuszaniu podatników do finansowania „ekologicznych” gadżetów, które co prawda emisji nie zmniejszają, a nawet ją zwiększają, ale nabijają kabzę animatorom tego cyrku – i fakt, że to właśnie produkcja owych gadżetów i dostawy dla niej najbardziej dziś niszczą planetę, staje się w związku z tym nieistotny.

Trollowanie okazało się niezwykle skutecznym sposobem pozbawiania ludzi praw, które tak wrosły w świadomość Zachodu, że wszystkim wydają się oczywiste, w związku z czym nikt nie zauważa, że już został tych praw pozbawiony. Zauważyłby, gdyby mu je odebrano wprost, gdyby im otwarcie zaprzeczono – ale na to nowi zamordyści, korporacyjni, wychowani w kulturze posługiwania się pieniądzem i wykupem, a nie przemocą i przymusem, są zbyt sprytni. Oni, wręcz przeciwnie, stale obdarzają poddanych nowymi prawami, rozszerzając katalog wolności tak bardzo, że nikt nie dostrzega, jak wolność znika.

Na przykład: wolność słowa. Aby sobie z nią poradzić, podniesiono do rangi „prawa człowieka” prawo do „niebycia obrażanym” (opresjonowanym, prześladowanym – jakkolwiek kto przetłumaczy odcienie znaczeniowe pojęcia „being offended”). Początkowo do niebycia obrażanym z powodu swojej przynależności do „niedoreprezentowanych” grup, co w ciągu kilku lat przerodziło się w prawo do niebycia obrażanym w ogóle, a to z kolei stało się prawem do niebycia w żaden sposób krytykowanym. I oto choć nikt oficjalnie nie odebrał obywatelom zachodnich demokracji wolności słowa, okazuje się, że nie wolno im wyrażać opinii, które ktoś uznać może za sprawiające mu dyskomfort – a przecież każda opinia może być przez kogoś za taką uznana.

Dalej to już tylko sprawa techniczna, w jaki sposób się niewygodną opinię czy informację skasuje razem z tym, kto ją rozpowszechnił. W słynnej powieści George’a Orwella nazywało się to „wyparowywaniem” bądź „ewaporowaniem” (w zależności od przekładu); dziś ten dział wokenessu określa się mianem „cancel culture”.

Superpostępowy rząd Kanady w oficjalnej odpowiedzi ministra do spraw równości na postulaty organizacji feministycznych odpowiedział otwarcie, że nie jest już w stanie spełnić żadnych oczekiwań dotyczących „praw kobiet”, albowiem nie może prawnie zdefiniować pojęcia „kobieta”. Kobiet jako takich już nie ma – są „osoby menstruujące”, „osoby z macicą”, ale także „kobiety z penisem” i „osoby identyfikujące się jako kobiety” (czyli jako co? – tego nawet Harari nie wie), lecz kobiet nie ma. A to znaczy, że i praw kobiet już nie ma. I stare feministki, niegdyś ikony ruchu „wyzwalania kobiet”, typu Kathleen Stock czy Martiny Navrátilowej, które nie chcą tego przyjąć do wiadomości, stały się „faszystkami” ze wszystkimi tego konsekwencjami – terroryzowaniem przemocą i pogróżkami, usuwaniem z debaty publicznej, wyrzucaniem z uniwersyteckich stanowisk i obrzucaniem błotem przez tęczowe, „przebudzone” bojówki. (Nie żeby było mi ich bardziej żal niż tych leninowskich bolszewików, którzy zostali w czasie właściwym dynamice rewolucji zakatowani i polikwidowani kulą w potylicę przez bolszewików stalinowskich).

Tą samą metodą można sobie poradzić – i prawdopodobnie magnaci Zachodu wkrótce to zrobią – z prawami człowieka jako takimi, trollując je już nie jedno po drugim, ale likwidując po całości. Wystarczy zainwestować jeszcze kilkaset milionów we wzbogacenie palety ideologicznej wokenessu o idee animalizmu, choćby w wydaniu pokrewnego Harariemu ideologa Petera Singera, i za kilka lat oficjalne instytucje zbudowane do ochrony praw człowieka stwierdzą urzędowo, że nie mogą chronić praw człowieka, bo nie wiadomo, kto według prawa jest człowiekiem. Skoro coś tak oczywistego jak płeć można było zanegować w imię „prawa” do niebycia obrażanym dla ofiar zaburzenia fachowo zwanego dysforią płciową i dotykającego drobny promil populacji, skoro można było narzucić jako oficjalną ideologię teorię, że płeć nie jest kwestią biologii, tylko „samoidentyfikacji” (zgodnie z leninowską teorią „mądrości etapu” na tym etapie budowy nowego, wspaniałego świata zakłada się, że choć zasadniczo wolna wola to tylko „religijna iluzja”, na razie, w tej konkretnej sprawie, należy głosić, że nie tylko ona wybranym osobom przysługuje, ale też musi być bezwzględnie uszanowana) – skoro można było następnie pójść o krok dalej i jako ideologiczny dogmat narzucić, że ta kulturowa płeć jest „płynna” (gender fluid), czyli że ktoś może być rano w jednej trzeciej kobietą, w jednej trzeciej mężczyzną, a w pozostałej trzeciej „osobą niebinarną”, a po południu już zupełnie inaczej – to jaki teraz argument można przeciwstawić ludziom twierdzącym, że i bycie „osobą ludzką” nie jest stanem zero-jeden, ale sprawą równie płynną jak płeć, i na przykład pies, wytresowany do wykonywania rozmaitych czynności i rozumiejący kilkadziesiąt poleceń pana, jest „osobą” w większym procencie niż dziecko, które gaworzy, potyka się i robi w pieluchy?

Państwo, którzy tego nie śledzą, nie wiedzą zapewne, że coraz bardziej „przebudzona” ideologia dołączyła już do katalogu swych doktryn rozróżnienie między „zwierzętami ludzkimi” i „zwierzętami nieludzkimi” – i nadal pędzi naprzód, równolegle z postępami krytycznej teorii rasowej (która w imię walki z rasizmem narzuciła już w wielu punktach Zachodu dogmat, że ludzie biali są z natury „suprematywni” i „przemocowi”, w przeciwieństwie do... ouups, omal nie napisałem „czarnych”, a to już przecież „offensive speech” – zresztą nie martwmy się tym, za kilka lat okaże się, że nie można prawnie zdefiniować, kto jest kolorowy, a więc i prawa mniejszości, użytej skutecznie do strollowania równości wobec prawa, też zostaną strollowane i okażą się niemożliwe do realizacji z braku prawnej definicji, kto jest kolorowy). Na razie ten pęd animalizmu wydaje się tylko kolejnym gigantycznym „wkrętem” biznesowym, służącym do tego, żeby zlikwidować na świecie rolnictwo i zbić kolejne miliardy na zamiennikach mięsa, produkowanych z robali, pleśni i grzybni – na samą myśl się człowiekowi zwraca – przez połączone kapitały Billa Gatesa i Jeffa Bezosa. Myślę jednak, że zmuszanie „biohakowanych” mas do żywienia się tym świństwem, w analogiczny sposób, w jaki zmuszono je do kupienia setek tysięcy wiatraków i milionów paneli fotowoltaicznych, to tylko wstęp, rozpęd przed większym skokiem w prorokowaną w Davos nową erę ludzi-bogów.

Gdy pazerność miesza się z ideologią, trudno doprawdy określić proporcje w tym trującym Zachód koktajlu. Z perspektywy roku, który minął od próby zmierzenia się z kolejnym „końcem historii” w „Strollowanej rewolucji”, widzę już sporo przeoczeń, jakie

wtedy popełniłem. Jednym z nich było na pewno opisanie motywacji pożerających liberalną demokrację wielkich koncernów wyłącznie jako skutku imperatywu maksymalizowania krótkoterminowego zysku. Ten mechanizm, nadal tak uważam, działa i wywiera na nasz świat przemożny wpływ wraz ze wszystkimi innymi mechanizmami tego, co nazwałem „cywilizacją handlarzy narkotyków”. Ale działa też, i od pewnego czasu wcale nie próbuje swej aktywności ukrywać, choć oczywiście otacza ją propagandowymi kłamstwami, swoisty „komitet centralny” miliarderów, który dążenie koncernów do maksymalizacji zysków i władzy nad światem wkomponowuje w plan ideologicznej rewolucji na miarę eksperymentu komunistycznego. „Skoro Boga nie ma, ktoś musi go zastąpić i to właśnie na nas, najbogatszych i najmądrzejszych, spada to zadanie” – czasem czuję się, jakbym musiał żyć w świecie moich powieści i opowiadań SF sprzed ćwierć wieku.

Korporacyjny staw bezwzględnie się nawzajem pożerających rekinów tam, gdzie chodzi o wspólne interesy, potrafi działać w sposób skoordynowany, dlatego nam, z dołu, wydaje się monolitem. Ale oczywiście nim nie jest. Oprócz korporacji poddanych mechanizmom „opcji menedżerskiej” i kapitału akcyjnego są przecież także koncerny „autorskie” – takie, których twórcy pozyskiwali kapitał, sprzedając akcje dające nabywcy wyłącznie prawo do dywidendy, ale niedające mu głosów w zgromadzeniu akcjonariuszy, a tym samym wpływu na firmę. Niewielu biznesmenów mogło sobie pozwolić na składanie inwestorom tak niekorzystnej oferty, więc takich firm

nie jest wiele – ale należą do nich największe i najbardziej wpływowe z branży big data, Microsoft, Facebook, Google, a do pewnego momentu również Apple. To z grona ich właścicieli i menedżerów wywodzi się kadra Leninów XXI wieku, którzy drogę do wcielenia w życie swych mniej lub bardziej (zwykle bardziej) obłąkańczych ideologicznych rojeń widzą nie w stawianiu barykad i gilotynowaniu, ale w inwestowaniu.

Być może początek wokenessu wyznaczą przyszłe podręczniki historii na ten sam moment, który wspomniany już Joel Kotkin wskazuje jako symboliczny początek współczesnego „neofeudalizmu”. Scena, którą opisuje, jest rzeczywiście wymowna i symboliczna. Rok 2011, trwa manifestacja antyglobalistów z ruchu Okupuj Wall Street przeciwko kapitalizmowi i kapitalistom i oto nagle jej liderzy uciszają skandujący antykapitalistyczne hasła tłum, podając informację z ostatniej chwili: umarł współtwórca Apple’a Steve Jobs. I cały tłum, od paru godzin wywrzaskujący swą nienawiść wobec kapitalistów, na apel kierujących nim przywódców milknie i minutą skupienia oddaje cześć jednemu z największych, najbogatszych i najbardziej bezwzględnych kapitalistów, twórcy wielkiego koncernu, przodującego w globalizacyjnych procesach, przeciwko którym zwołano ten protest.

Antykapitalistyczny ruch zakochał się w, jak mu się zdawało, kapitalistach „nowego typu”, pokroju Jobsa, bo hasła milionerów-innowatorów w koszulkach z „czegewarami” i luzackich tenisówkach uznał za szczere. Czy były takie w istocie, czy Larry Page i Siergiej Brin, którzy oficjalną dewizą Google’a uczynili słowa: „czynić dobro”, naprawdę wierzyli, że ich maszynka do produkowania miliardów „czyni dobro”, kradnąc na przykład dane osobowe milionów ludzi z niechronionych domowych sieci wi-fi podczas skanowania mobilną aparaturą miast na użytek usługi Google Street View? Może kiedyś wierzyli i może z wiekiem tę wiarę stracili – właśnie mniej więcej po tym skandalu, być może wskutek niego, wzniosła dewiza ze wszystkich oficjalnych materiałów koncernu zniknęła. Zapewne nie słyszeli Państwo o tej sprawie, mając uwagę odwróconą przez media w zupełnie innym kierunku (ja nie słyszałem, dowiedziałem się z książki Shoshany Zuboff), więc aby zaspokoić Państwa ciekawość, poinformuję, że po prawie dziesięcioletnim procesie, w którym prawnicy Google’a wykorzystali wszystkie możliwe sposoby rżnięcia głupa, amerykański sąd uznał bezprawne skanowanie domowych sieci z przejeżdżającego samochodu „czyniącego dobro” koncernu za udowodnione, celowe i bezprawne i skazał koncern na zapłacenie kilkumilionowej grzywny. Kwota ta to, rzecz oczywista, dla Google’a drobne, więcej z pewnością wydaje się tam co roku na szycie tęczowych banerów, ale mimo wszystko jest to sygnał, że republikańskie państwo wciąż ma narzędzia do obrony wolności przed zapędami korporacyjnych „homo deus”. Większym problemem jest wola ich użycia.

Sądzę, że nawet jeśli jeden czy drugi magnat miewa idealistyczne ciągoty, to swój pęd „czynienia dobra” utrzymuje w granicach tego, co dobre dla jego interesów. Wspomniani miliarderzy z „czegewarami” na T-shirtach okazali się niezwykle skuteczni w wojnie nowego typu korporacji, informatycznych, ze starymi, surowcowo-przemysłowymi, i przejęli władzę nad całym korporacyjnym stawem. Ale resztę magnackiego idealizmu, którym lubi się popisywać taki na przykład Gates, traktowałbym raczej jako kamuflaż. Niezwykle zresztą skuteczny, bo lewica dzięki paru prostym zabiegom socjotechnicznym i strumieniowi kasy uznała ludzi jego pokroju za swoich. Lewica z natury swojej nie przyciąga ludzi przesadnie bystrych, ale tej naiwności naprawdę czasem nie mogę pojąć. Czy rzeczywiście nikomu tam nie przyszło do głowy, że taki megaszwindlarz, spekulant i bezwzględny cwaniak jak George Soros sypie kasą, bo spodobał mu się postulat „zjadania bogatych” – a nie w ramach dokonywania oczywistego w jego świecie „wrogiego przejęcia”?

Decydującym powodem, dla którego inwestycja w radykałów przyniosła finansowej magnaterii tak fantastyczny zysk, jest to, że zachodnie liberalne demokracje wyprodukowały szczególną kastę próżniaczą, która na takich protestach jak ten przypomniany przez Kotkina dominowała i która ofertę trollujących je sponsorów ochoczo przyjęła. Warto o tym wspomnieć, żeby czym prędzej sprowadzić z tej samej drogi Polskę. Otóż w ramach realizowania utopii „powszechnego wykształcenia” niezwykle rozmnożono szkoły wyższe, udzielając przywileju studiów i dyplomów ponad wszelkie potrzeby i rozsądek. W pogoni za liczbą „wykształconych” obniżono poziom nauczania tak, że tylko nieliczne zachodnie uczelnie dają dziś rzeczywistą wiedzę i kwalifikacje. Namnożono za to wydziałów „uczących” rozmaitych pseudonauk, a i większość tych zajmujących się niegdyś przekazywaniem faktycznej wiedzy musiała dostosować się poziomem do możliwości umysłowych masowego studenta. To właśnie studenci i absolwenci takich pseudostudiów, nieuczących żadnego zawodu, niedających realnych kompetencji i możliwości życiowych, a zarazem rozbudzających aspiracje i oczekiwania, okazali się idealnym mięsem armatnim dla odgórnie inspirowanej rewolucji LGBT i BLM. To z nich głównie rekrutują się bojówki, które zamieniły zachodnie uniwersytety, nawet te renomowane, w centra agresywnej głupoty, cenzury i zamordyzmu, promieniujące na cały Zachód i na jego peryferia, takie, jakim z własnego wyboru stała się integrująca z Unią Europejską Polska.

W efekcie udało się doprowadzić do kompletnego chaosu, pomieszania pojęć i wydłużenia katalogu „praw człowieka” oraz listy „chronionych mniejszości” w stopniu pozwalającym w każdej chwili zakwestionować każdą z podstawowych wolności obywatelskich. Jeśli, wróćmy do tego przykładu, każdy człowiek ma prawo do ochrony przed dyskomfortem z powodu dotyczącej go krytyki, to „wolność słowa” polega na tym, że nikt nie ma prawa powiedzieć niczego. Oczywiście, tak surowego zakazu „mowy nienawiści” nie sposób całkowicie wyegzekwować, ale przecież w tym liberalnym totalitaryzmie wcale nie o to chodzi, żeby skutecznie zakazać wszystkiego, tylko żeby można było w każdej chwili zakazać tego, czego akurat chce się zakazać.

Bo jeśli potencjalnie każda z podstawowych wolności ludzkich i obywatelskich może być w każdej chwili zakwestionowana, całkowita i w pełni uznaniowa, można powiedzieć: „samodzierżawna” władza nad ludźmi znajduje się w rękach tych, którzy mają możliwości egzekwowania wszystkich owych „praw” wynikających z ideologii „przebudzenia”: organów administracyjnych, prywatnych hajduków realizujących interesy globalnych koncernów oraz bojówek.

Fragment książki „Wielka Polska” autorstwa Rafała Ziemkiewicza

za:www.fronda.pl