Biblioteka
Ks. prof. Cisło: Europa jaką znaliśmy już nie istnieje! Nie można dłużej ukrywać faktów
Dramatyczny raport o wolności religijnej
Terlikowska: czym podpadli szpitalni kapelani lewicy
Szewczak: Duda musi uświadomić Polakom, że jest ostatnią szansą
ENCYKLIKA "LUMEN FIDEI" OJCA ŚWIĘTEGO FRANCISZKA
Pierwsza encyklika Papieża Franciszka, „Lumen fidei” ma niezwykły charakter. Już sam fakt, że pracę nad nią rozpoczął Benedykt XVI, a podjął Papież przybyły do Wiecznego Miasta „z krańców świata” wskazuje jak bardzo Następca Piotra postrzega siebie w długim szeregu Biskupów Rzymu, w jednej i tej samej posłudze „utwierdzania braci w tym niezmierzonym skarbie, jakim jest wiara, którą Bóg daje jako światło na drodze każdego człowieka” (n.7). Wskazuje też na przyczyny bolączek, jakie przeżywa człowiek współczesny, zagrożenia dla cywilizacji.
Poniżej przedstawiamy tekst pierwszej encykliki Papieża Franciszka w tłumaczeniu na język polski
Wokół transformacji ustrojowej w Syrii
Joseph Nitchthauser - Brazylijski Żyd broni Polaków przed oszczercza kampania nienawiści..
Niewidzialni wrogowie
Lech Maziakowski - Szpiegowanie sąsiada
Think-tank Platformy: Szczecin niedostatecznie skupia się na "odkrywaniu wspaniałych wielkomiejskich tradycji Stettin"
Krok po kroku. Czy RAŚ jest dla Polski problemem?
Wpływowy Żyd z Nowego Jorku, który broni Piusa XII
Walenty Majdański: Giganci
„Moc i wielkość państwa zależy od ilości ludzi samowychowujących się przez małżeństwo i Łaskę. (...) Termometrem społecznym jest poziom rodziny. Wszystkie inne narzędzia, którymi mierzymy temperaturę życia, stawiają diagnozę mniej lub więcej fałszywie... - napisał w latach trzydziestych Walenty Majdański.
Wartym polecenia są „Giganci” – to najsłynniejsza książka Walentego Majdańskiego. Jej dwa wydania ukazały się tuż przed wojną (rok 1937 i 1938) , trzecie po wojnie, w roku 1947. Walenty Majdański był pedagogiem, pisarzem i publicystą, prekursorem obrony życia w Polsce, promotorem odpowiedzialnego rodzicielstwa.
„Rola wychowawcza małżeństwa na tym się zasadza, że trzeba koniecznie zacząć samowychowanie odkąd zawarło się małżeństwo. Małżeństwo zmusza wolę konkretnie, osacza ją najdespotyczniej i najpedagogiczniej, by zechciała zacząć sama siebie kształtować. Żaden proces życiowy nie pcha tak przemożnie do wychowywania samego siebie, nie stanowi tak naturalnych warunków samowychowania się, jak małżeństwo. Przysięgając u ołtarza wzajemność, nade wszystko ślubują nowożeńcy... wychowywać samych siebie, acz o tym nie mówią i prawie nigdy tego nie wiedzą. Kto bowiem o tym uczy?”.
Jan Mosdorf o książce "Giganci" powiedział tak: "Dziwna, bardzo dziwna książka. To pewne, że jedna z najlepszych pośród tych, które czytałem w latach ostatnich”. Polecam zatem zajrzeć.
KK
Bp Adam Lepa - Świat manipulacji
Spis treści:
1. Co to jest manipulacja
2. Oblicza manipulacji
3. Mechanizmy manipulacji
4. Cele manipulacji
5. Skutki manipulacji
6. Manipulacja wyzwaniem dla pedagogiki
7. Jak się przeciwstawiać manipulacji
8. Kościół wobec manipulacji w mass mediach
9. Mass media w służbie
Krystyna Czuba: Katolickie podstawy etyki dziennikarskiej
-Dziennikarstwo to trudna służba. Służba bycia świadkiem prawdy, dobra i piękna. Służba bycia do dyspozycji innych. Służba, w której człowiek nierzadko naraża swoje dobre imię, a niekiedy własne życie, będąc „na informacyjnym froncie” - napisała Krystyna Czuba w swojej książce „Katolickie podstawy etyki dziennikarskiej”.
Problem etyki w dziennikarstwie
„Problem etyki dziennikarskiej staje się dziś potrzebą szczególną i naglącą” – w ten sposób zaczyna się najnowsza pozycja Wydawnicza Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej. Jest to książka prof. Krystyny Czuby „Katolickie podstawy etyki dziennikarskiej”. Jak ważne i aktualne są słowa otwierające książkę, powinni wiedzieć wszyscy tworzący mass-media i korzystający z nich. Czy tak jest istotnie?
Krystyna Czuba w książce „Katolickie podstawy etyki dziennikarskiej” podejmuje temat moralności, gdyż jak zauważa, nie wszyscy dziennikarze widzą zagrożenia w niewłaściwym przekazie informacji, a i ze strony odbiorców nie ma pełnej świadomości o naruszaniu fundamentalnych podstaw etyki informacyjnej. „Dziennikarstwo to trudna służba. Służba bycia świadkiem prawdy, dobra i piękna. Służba bycia do dyspozycji innych. Służba, w której człowiek nierzadko naraża swoje dobre imię, a niekiedy własne życie, będąc „na informacyjnym froncie” – pisze autorka. Z kolei jeden z recenzentów książki, ks. prof. Henryk Skorowski zaznacza, że zawód dziennikarza należy do zawodów obdarzonych mianem społecznego zaufania. Wymaga przygotowania intelektualnego, ale także i moralnej odpowiedzialności. Podstawy etyki dziennikarskiej zostały przedstawione z pozycji nauczania Kościoła katolickiego. Kanwą nauczania jest etyka klasyczna oparta o wartości prawdy, dobra i piękna.
Autorka podejmuje ważne i trudne zagadnienia dotyczące pracy dziennikarza jak etyczno-moralne podstawy etosu zawodowego czy relacje panujące w redakcji między kierownictwem a podwładnymi. Jeden z rozdziałów poświęca postawie dziennikarza wobec reklamy w aspekcie dziennikarskiej odpowiedzialności. – Problemy związane z etyką dziennikarską należy zobaczyć nie tylko w aspekcie aktywności zawodowej dziennikarza, ale w kontekście całości życia społecznego, a więc w powiązaniu ze złożoną siecią relacji, w jakich przyszło mu żyć i pracować. Powołanie dziennikarskie nie może być więc widziane w odniesieniu do własnego zawodu, ani nawet do grupy zawodowej, ale winno być rozpatrywane na tle całej koncepcji życia społecznego - podkreśla w swojej książce prof. Czuba.
Dla uzmysłowienia sobie tej wielkiej odpowiedzialności pracowników mediów książka „Katolickie podstawy etyki dziennikarskiej” winna być lekturą obowiązkową każdego dziennikarza pragnącego rzetelnie wypełniać swoją misję. Powinni się nią także zainteresować wszyscy odbiorcy środków społecznego komunikowania, by nie ulegać manipulacji mass-mediów.
Katarzyna Cegielska
Książka jest dostępna w Fundacji „Nasza Przyszłość”
Ul. Klasztorna 16
78-400 Szczecinek
Tel. 094/373-11-60, 373-11-61
www.fnp.pl, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Dziennikarz - między prawdą a kłamstwem
W Archidiecezjalnym Wydawnictwie Łódzkim można nabyć (proszę się upewnić) niektóre książki, wydawane po konferencjach "Dziennikarz - między prawdą a kłamstwem" organizowanych przez Łódzki Oddział Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.
„Być wolnym, niezależnym i być sobą – to ideały, ważne nie tylko dla dziennikarzy. Są wspólne dla ludzi, którzy mają ambicję duchowego doskonalenia się i wolę bezinteresownej służby. Człowiek uzależniony, zwłaszcza od zakłamania, nie jest w stanie być do dyspozycji drugiego człowieka i społeczeństwa.” – mówił ksiądz biskup Adam Lepa w swoim przesłaniu do uczestników konferencji: „Dziennikarz pomiędzy prawdą a kłamstwem”.
Żyjemy w czasach ogromnego natężenia emisji informacji. Jesteśmy świadkami walki na rynku mediów: walki o odbiorców, o przywiązanie ich do siebie i wykształcenie w nich nawyków percepcji, analizy i interpretacji rzeczywistości. Ta specyficzna „gra rynkowa” często przybiera niezwykle brutalne formy, tracąc z oczu zasady fair play; demolując prawdę i – co najgorsze – podważając samą jej istotę. W zamian pojawia się zachęta: „każdy może mieć swoją prawdę” – co z kolei rodzi trudności w zrozumieniu głębszego sensu obserwowanych zjawisk i prawdziwych motywów wielu działań.
Celem konferencji było przypomnienie podstawowych pojęć definiujących ład naszej cywilizacji oraz ukazanie trudności w realizacji dziennikarskiego obowiązku służenia prawdzie - podkreślają jej Organizatorzy.
Konferencja "Dziennikarz - między prawdą a kłamstwem" była I Ogólnopolską Konferencją zorganizowaną przez Oddział Łódzki Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy w Łodzi, dn. 27 października 2007r.
Po pierwszym spotkaniu przyszły następne: 25 października 2007 roku motywem wiodącym była "Obrona godności", 24 10.2009 r. rozważane były "Granice kompromisu", 23.10.2010 r. analizowano "Manipulacje - kłamstwo zorganizowane".
Materiały pokonferencyjne można kupić (jeżeli jeszcze są w sprzedaży) w Archidiecezjalnym Wydawnictwie Łódzkim, ew. zamówić (większe ilości) w OŁ KSD, bądź zapoznać się zapisem obrazu, dźwięku i tekstów na stronie: www.katolickie.media.pl
Archidiecezjalne Wydawnictwo Łódzkie
90-458 ŁÓDŹ, ul. Skorupki 3
tel./fax (42) 636-04-81
http://archidiecezja.lodz.pl/wydawnictwo
Jan Gać: Z JEROZOLIMY DO RZYMU - Śladami Pawła Apostoła
Jan Gać
Z przyjemnościa informujemy, że wydawnictwo WAM wydało drugą w tym roku książkę naszego kolegi Janka Gacia - po przewodniku "Ziemia Święta", tym razem o św. Pawle pt. "Z Jerozolimy do Rzymu. Śladami Pawła Apostoła". Każdy rozdział w książce opatrzony jest dwoma krótkimi cytatami z listów Pawłowych.
Wydawnictwo WAM: W duchu obchodów Roku św. Pawła książka Z Jerozolimy do Rzymu jest zaproszeniem do odbycia podróży po śladach Apostoła Narodów na trasie z rzymskiej Palestyny do Italii przez Azję Mniejszą, Grecję i wyspy Morza Śródziemnego. Stanowi przygodę wniknięcia w trzy wymiary rzeczywistości: w antyczny świat Apostoła, w świat współczesnych nam przemian oraz w świat ducha i myśli wywołany przez lekturę Listów tego najwybitniejszego epistolografa starożytności.
W szeregu najwybitniejszych postaci wszechczasów Paweł Apostoł wybija się geniuszem, głębią myśli i trwałością głoszonych nauk. Oświecony nadprzyrodzoną mocą, przejął naukę Jezusa Chrystusa za własną, by po doświadczeniu pod Damaszkiem, konsekwentnie ją rozwijać i upowszechniać w granicach świata hellenistycznego. Przemierzając drogami Imperium Rzymskiego, krok po kroku przemieniał ówczesny świat, niczym siewca rzucając ziarno Dobrej Nowiny w zleżałą glebę pogaństwa.
Po upływie dwóch tysiącleci również dziś warto pójść śladami Apostoła Narodów. Wędrówka taka winna jednak wykraczać poza przestrzeń geograficzną. Winna otrzymać również wymiar duchowy poprzez zgłębianie treści listów Pawłowych, które nie uległy prawu przemienności czasów, bo są osadzone w trwałości Ewangelii. Tchną świeżością i aktualnością jakby były pisane właśnie do nas, ludzi XXI wieku, a nie tylko do tych sprzed dwudziestu stuleci.
Bp Adam Lepa: Telewizja w rodzinie
„Telewizja w rodzinie”- bp. Adam Lepa
książka z serii Biblioteki „Niedzieli”.
"W książce podjęto jeden z najważniejszych problemów związanych z wychowaniem do mediów. Jest nim przygotowanie młodego człowieka do prawidłowego odbioru telewizji".
Książka, jak podkreśla autor we wstępie, ,,jest próbą odpowiedzi na pytanie, co wynika z faktu, że w rodzinie znajduje się telewizor, którego wpływ na domowników przekracza najśmielsze wyobrażenia - zarówno jego użytkowników, jak i doświadczonych specjalistów w dziedzinie mediów".
Autor podkreśla też, że: "Publikacja niniejsza przygotowana została przede wszystkim z myślą o rodzicach, którzy na co dzień zmagają się z trudnościami wynikającymi z odbioru telewizji zarówno na polu wychowania, jak i w płaszczyźnie relacji międzyludzkich. Na jej kartach znajdą niezbędne wskazania również nauczyciele i katecheci oraz wszyscy, którzy troszczą się o skuteczne wychowanie do mediów młodego pokolenia Polaków"
Nasz Dziennik: Domowa szkoła
Ewa Polak-Pałkiewicz
Nauczyciel do ucznia: "Dlaczego nie było cię w szkole?". "Nie mogłem przyjść, musiałem się uczyć". To nie jest, niestety, dowcip. To fakt. A zarazem najkrótsza recenzja instytucji państwowej, która na naszych oczach, w pierwszej dekadzie XXI wieku ukazuje swoje niewiarygodnie zmienione oblicze. Zmienione w stosunku do tego, co było przez wieki jej istotą. Co sprawia, że nadal - przy wszystkich zastrzeżeniach - uchodzi za "instytucję zaufania publicznego", a co znajduje swój wyraz w ogromnych nadziejach rodziców wysyłających po raz pierwszy dzieci do szkoły? Co zostaje z tych nadziei już po pierwszym roku?
Szkoła coraz bardziej przypomina fabrykę, w której taśmowo produkuje się absolwentów. Czy są to ludzie wykształceni? A przede wszystkim czy są wychowani w duchu chrześcijańskim, w duchu naszej łacińskiej cywilizacji? Przed tymi pytaniami nie da się uciec. One muszą być zadawane jak najczęściej. Przede wszystkim przez rodziców. Wszelkie inne koncepcje wychowawcze - poza wymienionymi - są bowiem oszustwem i prowadzą do rozbicia osobowości. Do degradacji rodziny. Powoli podmywają podstawy normalnie funkcjonującego społeczeństwa. Tę oczywistą prawdę uświadamia sobie coraz większa liczba rodziców, także w naszym kraju.
Niedawno pokazano mi list wysłany przez szkołę do rodziców dziecka. Nie było tam w nagłówku "Szanowni Państwo" ani nic w tym rodzaju. Do rodziców zwracano się bezosobowo. List zawierał pogróżki. Grożono karą pieniężną i więzieniem. Pod listem widniała okrągła pieczęć szkoły rejonowej i niewyraźny podpis dyrektora. Chodziło o to, "że śmią nie posyłać dziecka do szkoły" - a jeżeli posyłają do jakiejś innej, wybranej placówki, to, "że śmią" nie zawiadamiać o tym pana dyrektora. Forma i treść tej korespondencji dają dużo do myślenia.
Czyje są dzieci?
Kiedy najstarsza córka Agnieszki i Ryszarda Rubinowiczów, Julia, miała osiem lat i jej rówieśnicy byli w II klasie, obudziła się któregoś dnia i zawołała do mamy: "Mamo, dlaczego ja właściwie nie chodzę do szkoły?". "Bo za twoje wychowanie odpowiadamy my, twoi rodzice, córeczko" - usłyszała. "Aha, rzeczywiście!" - odpowiedziała i spokojnie zasnęła. To był cały komentarz tej 14-letniej dziś dziewczynki, która nigdy nie przekroczyła progu klasy i która jest pogodną, miłą, dobrze ułożoną osóbką, przechodzącą z jednego poziomu nauczania na drugi z najlepszymi w Polsce wynikami. (Uczeń "spełniający obowiązek szkolny" poza szkołą musi składać co rok lub co semestr - rzecz jest do uzgodnienia - egzaminy. Tym zajmuje się najbliższa szkoła publiczna lub - gdy rodzice zdołają wydeptać sobie ścieżki - zaprzyjaźniona szkoła prywatna.
- Nigdy nie zgadzaliśmy się z powiedzeniem: Wszystkie dzieci są nasze, albo że wszyscy odpowiadają za nasze dzieci. Przeciwnie, uważamy, że to pogląd wyjątkowo szkodliwy - mówi Ryszard Rubinowicz, ojciec Julii i trojga pozostałych dzieci. - Bo nasze to znaczy czyje? Instytucji? Wolne żarty! Za wychowanie dzieci odpowiedzialni są przede wszystkim rodzice. Przed Bogiem.
Przez pierwszy rok nauki do Julii przychodziła miła, kulturalna pani. Emerytowana polonistka z sąsiedztwa. Była "ciocią", kimś w rodzaju zaprzyjaźnionej bony. Wszystko opierało się na wzajemnym zaufaniu. Nigdy go nie nadużyła. Mama, pani Agnieszka Rubinowicz, mogła zajmować się w czasie lekcji, które były przyjacielskimi pogawędkami, młodszymi dziećmi. Domowe nauczanie pod jej troskliwym okiem przynosiło jak najlepsze rezultaty. Tata, właściciel niewielkiego przedsiębiorstwa, był przeważnie w tym czasie poza domem.
- Dzisiejsza szkoła, zarządzana przez osoby, do których, przy naszej najlepszej woli, nie moglibyśmy mieć zaufania, nie jest najwłaściwszym miejscem dla naszych dzieci - tak ujmuje ten problem pan Ryszard.
Czy można to nazwać ekstrawagancją, neurotyczną przesadą? To normalny wybór, przejaw zwykłej troski o dzieci, przekonują państwo Rubinowiczowie. Przecież przez setki lat, aż do lat 20. ubiegłego wieku, była to codzienność - dla tysięcy rodzin w Polsce i Europie. To raczej szkoła - zwłaszcza ta od najwcześniejszych lat dziecięcych, poprzedzająca wiek gimnazjalny - była czymś wyjątkowym, eksperymentalnym. Aż stała się przymusem.
- W tej rzeczywistości, gdzie nie znano pojęcia obowiązku szkolnego, edukację brali na siebie rodzice lub najbliżsi - często też były to osoby duchowne. W ten sposób wyrastali wspaniali ludzie: uczeni, erudyci, święci - mówią rodzice Julii.
Uważają oni, że dzisiejsza edukacja typu oświeceniowego może stanowić zaledwie część wychowania człowieka. Wcale nie najważniejszą. Stąd ich przekonanie, że tylko oni, rodzice, powinni wybierać miejsca, gdzie będą przebywały ich dzieci. Oni mają prawo decydować o treści i formie nauczania, o osobach, które będą miały kontakt z dziećmi. W ten sposób opracowali swój własny system edukacji starszych dzieci, Julii i Franusia. Czy było im trudno podjąć tę decyzję?
- Nie, decyzję podjęliśmy z radością - mówi Ryszard Rubinowicz. - Nie przeżywaliśmy rozterek wewnętrznych, wahań. Po prostu nie posłaliśmy córki do szkoły.
- My nie potrafimy zawierać kompromisu z tym, co uważamy za niewskazane dla naszej rodziny - dodaje pani Agnieszka. - Nie ma w tym naszej zasługi. Nasza determinacja to dar od Pana Boga. Odkąd zostaliśmy obdarzeni potomstwem, staramy się jak najpełniej odkrywać nasze powołanie jako rodziców. Wiemy, że nie da się go realizować gdzieś "poza" naszymi dziećmi, w innych miejscach niż dom rodzinny, w innych rodzajach aktywności. Jesteśmy wezwani, by towarzyszyć naszym dzieciom w ich dorastaniu - nie za pośrednictwem instytucji, mamy je wychowywać osobiście. Nie możemy się zgodzić, by to zadanie przypadało osobom przypadkowym lub takim, z których poglądami na wychowanie się nie zgadzamy. By one, poza naszym wzrokiem, decydowały o tym, co nasze dzieci mają robić, i wywierały na nie wpływ.
To tak można?!
Pomocą było silne przeświadczenie młodych małżonków, że zarabiać na rodzinę ma mąż i ojciec, zaś miejsce żony i mamy jest w domu, a jej niezastąpioną przez nikogo rolą jest opieka nad dziećmi. Nie zaszkodził ich decyzji, choć nieco utrudniał życie, sceptycyzm bliskich. Pełne zgorszenia lub politowania uśmieszki i komentarze dalszych krewnych i znajomych pojawiły się później, gdy nikt nigdy nie zobaczył Julii i Franka powracających do domu z tornistrami na plecach.
Państwo Rubinowiczowie podkreślają rolę zdrowego rozsądku. I konsekwentne trwanie przy swoim zamiarze. Skoro podjęli decyzję o zatrzymaniu dzieci w domu, trzeba było zawiadomić o tym instytucję, której powiedzieli: "Dziękujemy".
- W jaki sposób rozmawiać z ludźmi, których trzeba postawić w sytuacji niezbyt komfortowej? - pan Ryszard przypomina sobie moment rozmowy z dyrektorem pierwszej szkoły, z którą mieli kontakt (w sumie było ich cztery). - Trzeba być wiarygodnym. Trzeba mówić w sposób prosty i jasny, że chcemy, by nasze dziecko było uczone przez osobę, którą sami wyznaczymy.
Nie sposób pominąć drobnego na pozór faktu, że w tak istotnym momencie rodzinnej sagi edukacyjnej państwo Rubinowiczowie szczególnie zadbali o odpowiednią prezencję. Nie można było narazić się na zarzut, że jest się "zawodowym" kontestatorem łamiącym konwencje, kloszardem, etc.
"Ależ tak, to dla nas bardzo interesujące wyzwanie!" - wykrzyknął dyrektor pierwszej szkoły publicznej w miasteczku, tuż przy znanej metropolii, z którą nawiązali kontakt. Państwo Rubinowiczowie odnieśli wrażenie, że był zaintrygowany. Potraktował ich jako swego rodzaju atrakcyjną nowość, którą można dobrze sprzedać w lokalnej gazecie i pochwalić się przed władzami oświatowymi. Zgodził się bez dyskusji, choć z żartobliwym komentarzem: "Aczkolwiek swoim dzieciom bym tego nie zaaplikował". Dopiero z perspektywy późniejszych wydarzeń mogą stwierdzić, że jego uśmiech, który odebrali w pierwszym momencie jako życzliwy, był pełen hipokryzji i zawierał ukrytą treść: "Jakby ich tu złamać...".
Bo, istotnie, normalnemu człowiekowi to się nie mieści w głowie. Jak można tak sobie utrudniać życie. A w ogóle to jakieś wariactwo. Od czego są szkoły?!
- Nie przychodziliśmy jako petenci, z prośbą o łaskawą zgodę. Poprosiliśmy tylko, żeby on zaakceptował naszą decyzję. Skoro istnieje odpowiedni przepis, a my jesteśmy świadomi, że "obowiązek szkolny" kłóci się z prawem naturalnym, z prawem rodziców do wychowywania własnych dzieci, to chyba wszystko powinno być jasne - przypomina pan Ryszard.
"Schody" zaczęły się wkrótce. Dyrektor napomknął, że dobrze by było, gdyby przed formalnym zamknięciem sprawy spotkali się z panią pedagog.
- Poczuliśmy się upokorzeni, że o naszych dzieciach musimy rozmawiać z urzędnikiem państwowym - dodaje pani Agnieszka. Z jakiej racji?
Pani pedagog szybko wyłożyła karty na stół. Zaczęła pouczać i straszyć. Kiedy pan Ryszard uciął rozmowę, mówiąc, że przyszli tylko dopełnić formalności, a nie wysłuchiwać nauk, wyjawiła, że to dyrektor prosił, "żebym państwa przekonała".
Wtedy po raz pierwszy, w sposób namacalny, przekonali się, że ich upór nie jest ich prywatną obsesją czy zachcianką, że Opatrzność nad nimi czuwa. Dość szybko znalazła się nauczycielka z wiejskiej szkoły, która uznała, że to "świetny pomysł", i postanowiła im pomóc. Przez rok przychodziła trzy razy w tygodniu do Julii, pomagając jej opanować materiał pierwszej klasy. Wreszcie podpowiedziała im najlepsze rozwiązanie: "Przecież sami możecie uczyć dzieci". Wycofała się z edukacji Julii, prawdopodobnie zagrożona była jej pozycja w szkole. Ale punkt wyjścia do rozmowy z kolejną (także wiejską) szkołą był już inny: "Julia chce kontynuować naukę rozpoczętą w domu za zgodą tej to a tej szkoły". Pani dyrektor nie widziała problemu. "Jeżeli to ma być kontynuacja...". To niewątpliwa zaleta wiejskich szkół, stwierdzają państwo Rubinowiczowie, opór jest tu dużo mniejszy. Może decyduje lekki snobizm ("teraz jest taka moda"), a może zdrowy rozsądek ludzi, którzy nie zdążyli popaść w rutynę.
Przepisy prawne są nieprzyjazne. Dyrektor "może zezwolić na spełnienie obowiązku szkolnego poza szkołą" (...) "na wniosek rodziców", ale rodzice muszą się mocno tłumaczyć. Muszą złożyć podanie do dyrektora szkoły publicznej. I on dopiero je rozpatrzy. Pozytywnie lub nie. Stawia też warunki: dziecko musi zdawać semestralne egzaminy. (Zdają je obecnie Julia i Franciszek - raz w roku, nie co semestr, jak sugeruje się najczęściej zgłaszającym się rodzicom).
Nie możecie czuć się bezpiecznie!
Szybko powiększająca się rodzina stanęła przed perspektywą przeprowadzki do własnego domu w niewielkim mieście. Kontakt z kolejną szkołą publiczną to najmniej przyjemny rozdział w całej niezwykłej przygodzie domowej edukacji. Musieli poprosić o pomoc prawnika. Co roku muszą występować o nowe "zezwolenie". Nie da się tej zgody uzyskać raz na zawsze. Rodzice nieposyłający dzieci do szkoły są kimś w rodzaju przestępców warunkowo zwolnionych z aresztu. Cały czas pod obserwacją. A nuż im się noga powinie. Szkoła w małym mieście postanowiła ich "odzwyczaić" od nagannej praktyki domowego nauczania. Są pewne metody. To w końcu my jesteśmy od edukowania, dorosłych też.
W rezultacie dwunastoletnia Julia była egzaminowana przez cztery kolejne dni przez półtorej godziny. Zadano jej sześćset - w tym sporo przekrojowych pisemnych i ustnych - pytań ze wszystkich przedmiotów. (Trzydzieści osiem tylko ze znajomości mapy; zaledwie przy jednym Julia się zawahała). Nawet studenci nie są tak traktowani. Dzieciom w szkole podstawowej zadaje się dwa, góra trzy pytania, by sprawdzić ich wiedzę.
- Zobaczyliśmy protokół z tego egzaminu. Statystyka była porażająca. Nasze dziecko było po prostu maltretowane. Zrozumieliśmy, że system postanowił ugodzić naszą córkę. Decyzja była natychmiastowa, postanowiliśmy, że na takich warunkach nie będziemy współpracować ze szkołą. Po roku spokojnej, domowej nauki, która nie była wcale intensywna, przeciwnie, pozwalała na masę innych ciekawych zajęć, Julia otrzymała najwyższe oceny. Ale nauczyciele opanowani byli jedną myślą: "Po co im to?". System spowodował w nich zmiany mentalne. Przestaliśmy już liczyć na pomoc z ich strony. Czuliśmy niechęć i ostracyzm całego środowiska.
Pomogę wam, tylko dyskretnie
I znów Opatrzność zainterweniowała. Tym razem pomocna dłoń okazała się dłonią pana kuratora z pobliskiej metropolii. Ten człowiek nie zadawał wielu pytań. Wiedział dużo o szkole, więc obyło się bez zbędnych wyjaśnień. Prosił tylko, żeby byli dyskretni. Ta rzecz wymaga ciszy. Szkoła, z którą teraz współpracują, nie robi tego dla rozgłosu. Nie próbuje też niczego udowodnić rodzicom Julii i Franka, z przyklejonym do twarzy uśmiechem.
Julia sama podjęła decyzję, że gimnazjum chciałaby zrobić w domu. A jej rodziców każdy kolejny rok utwierdza w przekonaniu, że wybrali właściwie. Mają dużo możliwości, by przyglądać się własnym dzieciom, obserwować ich rozwój, dostrzegać ich potrzeby, zainteresowania. Starają się najlepiej, jak umieją, sprzyjać ich rozwojowi. Osobą organizującą czas nauki jest mama. Jak wygląda ich zwykły dzień? Nie ma w nim stresu i pośpiechu. Nie ma nauki niepotrzebnej. Ot, choćby dzisiejsze popołudnie. Mały Józek śpi, Julia gra na pianinie, układa sobie jakąś melodyjkę. Franek czyta książkę o szachach.
Sztuka pisania listów
Z perspektywy kilku minionych lat można dokonać małego podsumowania.
- Życie naszej rodziny nie jest zdeterminowane przez kwestie szkolne. Dobrze wiemy, że to nie edukacja jest dla naszych dzieci najważniejsza. Najważniejsze jest wychowanie - mówią państwo Rubinowiczowie. Wychowanie, które pozwoli dzieciom odnaleźć swoje powołanie. - Negatywnie oceniamy ten typ "wychowania", jaki dominuje w dzisiejszej szkole. Nie potrafimy pogodzić się z tym, że dzieci uczą się nie dla życia, tylko dla zaliczania kolejnych testów. I myślą kategoriami testów. A my chcielibyśmy, by zdobywały mądrość, by wiedziały, po co żyją. Jeśli znajdujemy w podręcznikach temat, którego ujęcie nam nie odpowiada, nie pozostajemy bierni, protestujemy - tak było z rozdziałem dotyczącym budowy człowieka, w którym ponad miarę zagłębiano się w szczegóły anatomiczne, naruszając naturalne poczucie wstydu u dzieci.
Cieszy nas, gdy widzimy rozbudzoną ciekawość u dzieci, ich dociekliwość, chęć zgłębiania zagadek świata i przyrody. Widzimy, że potrafią się cieszyć nawet drobnymi rzeczami, nie oczekują od nas zapewniania im wielkich atrakcji. Dzieci starsze z całą naturalnością zajmują się młodszym rodzeństwem. Z dziećmi znajomych rodzin mają dobry kontakt. Prowadzą z nimi korespondencję, czasem się spotykają. Tu nie chodzi o jakieś niezbędne, rzekomo liczne "kontakty z rówieśnikami", chodzi o znajomość, która człowieka duchowo wzbogaca - może przyjaźń - z dziećmi o wrażliwym sercu.
Państwo Rubinowiczowie uważają, że życie jest zbyt bogate, by można było rezygnować z przekazywania jego urody i bogactwa własnym dzieciom. Chcą trzymać się z dala od instytucji, która czyni z niego nudną papkę, a jako priorytetową wartość w wychowaniu uznaje "uspołecznienie".
- Kiedy wertowaliśmy zawartość programu szkoły podstawowej, uderzyło nas ubóstwo tej wiedzy - mówi pan Ryszard. - Budować ogromne gmachy, kosztowną infrastrukturę, zatrudniać masę ludzi - i obowiązkowo psychologa! - by uczyć dzieci rysowania kółek i trójkątów, rozwiązywania rebusów i krzyżówek?! W sytuacji dzisiejszego upadku kultu prawdziwej mądrości nawet studia wyższe wydają się dobrem względnym. Trzeba zatem - jak czyniło to wielu ludzi przed wojną - oddać się samokształceniu lub znaleźć mistrza.
Naprawdę to, czy nasze dzieci będą miały dyplomy, czy nie, nie spędza nam snu z powiek. Ważne jest, żeby dzięki właściwemu wychowaniu w domu rodzinnym potrafiły odkryć swoje powołanie. Nie wyobrażamy sobie, żeby na przykład życiowym celem naszej córki mogłoby być znalezienie jakiejś "dobrze płatnej" posady, poświęcenie się zarabianiu pieniędzy. Kiedy mówimy, że to nie groźba analfabetyzmu jest dziś prawdziwym problemem - bo ludzie kończą szkoły z wyróżnieniem i zostają bandytami - to wmawia się nam, że głosimy herezję. Wolę "analfabetów", którzy są ludźmi. I żeby nie ścigano prawnie tych, którzy sami starają się dać najlepsze wychowanie dzieciom. Tymczasem państwo wkracza z przymusem szkolnym, ze swoimi podejrzeniami, z metodami i programami, o których nie chce się mówić... Nie, nie proponujemy zamykania szkół, choć sami ze wszystkich sił chcemy bronić się przed systemem. Nie twierdzimy też, że nasza droga jest najlepsza dla wszystkich. Chcielibyśmy tylko, żeby to rodzice mogli się czuć prawdziwymi podmiotami, gospodarzami w tym, co dotyczy najistotniejszej w ich życiu sprawy - wychowania dzieci. Skoro stwierdzamy, że szkoła jest zagrożeniem dla naszych dzieci, to musi ona być również groźna dla nauczycieli. Oni są także pod presją testów. Wielu z nich, ludzi utalentowanych i pełnych najlepszej woli wobec wychowanków, nie jest w stanie rozwinąć skrzydeł.
Dedykacja
Kiedyś, gdy rodzina państwa Rubinowiczów mieszkała jeszcze w pięknym, starym Krakowie, miała miejsce pamiętna wycieczka do parku. Rodzice nie mogli oderwać oczu od dwojga swoich najstarszych dzieci, które radośnie podskakiwały na słońcu. Wyglądały jak źrebaczki, to bodną się, to zderzą, to puszczą galopem - są razem tak szczęśliwe.
- Serce nam się krajało na myśl, że będziemy zmuszeni je rozdzielić. I dziś jesteśmy spokojni, że dorastają razem, że jest między nimi silna więź. Patrzymy na niektóre rodziny. Niestety, u wielu szkoła skutecznie zabiła odruch wychowywania dzieci. Rodzice poczuli się "zwolnieni", uznali, że "oni się nie nadają" lub "nie stać ich", lepiej zrobi to za nich instytucja. Widzimy też, że wielu ludzi nudzi się, gdy są razem w rodzinie. Towarzyszy im stałe pragnienie: "Wyrwać się z domu". Wyjeżdżają - i znów się nudzą... Tak rwą się i kruszą niepielęgnowane więzi. Więzi, których pochodzenie nie jest przecież czysto ludzkie.
Gdyby ktoś nas pytał, jak dojść do etapu spokoju, jaki dziś mamy, gdy z Bożą pomocą osiągnęliśmy w naszym domowym nauczaniu względną stabilność - choć wszystko to nie jest sielanką, zawsze towarzyszy nam perspektywa walki o następny rok - to odpowiedzielibyśmy, że najważniejsze jest własne silne przekonanie, jasna i klarowna wizja. To my decydujemy. Nie błagamy o czyjąś uprzejmość, protekcję, łaskawą zgodę. I - patrząc na doświadczenia innych rodzin, które poszły tym szlakiem - może to pójść jak z płatka, a może być przedzieraniem się przez ciernie. Nie widzimy jednak innej drogi, gdy uzna się, że rodzina to "rzecz optymalna", właściwe miejsce dla dzieci. I dla ich rodziców.
Imiona i nazwiska bohaterów, a także niektóre nazwy własne zostały zmienione.
Bóg, Biblia, Mesjasz - z ks. prof. Waldemarem Chrostowskim rozmawiają Grzegorz Górny i Rafał Tichy. Wyd. Fronda. Warszawa 2006
Pasjonująca rozmowa Grzegorza Górnego i Rafała Tichego z ks. prof. Waldemarem Chrostowskim wprowadza nas w świat Biblii i jej tajemnic oraz w samo sedno relacji chrześcijańsko-judaistycznych.