Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Wydarzenia

Odszedł kapłan niezłomny

Dziś rano w Przemyślu zmarł JE ks. abp Ignacy Tokarczuk. Kapłan niezłomny, który nie zważając na grożące mu ze strony komunistów niebezpieczeństwa, zawsze stał po stronie prawdy i zasad. Miał 94 lata. Ignacy Tokarczuk urodził się 1.02.1918 r. w Łubiankach Wyższych koło Zbaraża. Po maturze w 1937 r. wstąpił do Metropolitalnego Seminarium we Lwowie, podejmując jednocześnie studia teologiczne na Uniwersytecie Jana Kazimierza.

Kiedy władze sowieckie zamknęły seminarium i zlikwidowały uniwersytecki wydział teologiczny, przyszły metropolita przemyski kontynuował studia w seminarium konspiracyjnym.

Święcenia kapłańskie przyjął 21.06.1942 r. w katedrze lwowskiej z rąk ks. abp. Eugeniusza Baziaka. Pracował na parafii w Złotnikach k. Podhajca, a z chwilą, gdy w 1944 r. UPA wydała na kapłana wyrok śmierci, w porę ostrzeżony udał się do Lwowa, gdzie posługiwał wiernym w parafii św. Marii Magdaleny.

Rok później w ramach repatriacji wyjechał do Katowic, a w 1946 r. rozpoczął studia w zakresie nauk społecznych i filozofii chrześcijańskiej na KUL, wieńcząc trud nauki tytułem doktorskim na Wydziale Filozoficznym.

Od początku swojej kapłańskiej drogi ks. abp Ignacy Tokarczuk przejawiał zainteresowanie sprawami publicznymi. Były to lata powojennej ruiny i spustoszenia duchowego, pogłębianego zawistnymi działaniami ówczesnych komunistycznych władz, które narzucały społeczeństwu ateistyczny światopogląd.

Swój duchowy i społeczny program ks. abp Tokarczuk realizował m.in. jako wykładowca seminarium warmińskiego w Olsztynie, a od 1962 r. jako kierownik katedry teologii pastoralnej KUL.

Najpełniej jednak dał się poznać jako duszpasterz nominowany 21 grudnia 1965 r. przez Ojca Świętego Pawła VI na ordynariusza diecezji przemyskiej.

Sakrę biskupią otrzymał z rąk Prymasa Polski Stefana kard. Wyszyńskiego 6 lutego 1966 r. w przemyskiej katedrze. Dzięki bezkompromisowej postawie pasterza przemyskiego, który piastował swój urząd do 17 kwietnia 1993 r., na terenie diecezji powstało 220 parafii, wybudowano 430 kościołów, tyleż samo domów parafialnych i katechetycznych.

Do najważniejszych wydarzeń duszpasterskich okresu sprawowania władzy przez ks. abp. Tokarczuka zaliczyć należy Wielką Nowennę i obchody Wielkiego Milenium Chrztu Polski, peregrynację Obrazu Matki Bożej Częstochowskiej oraz pierwszą w ponad 600-letniej historii diecezji przemyskiej wizytę Głowy Kościoła Powszechnego Ojca Świętego Jana Pawła II oraz beatyfikację ks. bp. Józefa Sebastiana Pelczara 2 czerwca 1991 r. w Rzeszowie.

Wówczas to ks. bp Ignacy Tokarczuk został wyniesiony do godności arcybiskupiej. W niespełna rok później, 25 marca 1992 r. bullą „Totus Tuus Poloniae Populus” Papież dokonał reorganizacji polskich diecezji, wskutek czego ustanowiona została nowa metropolia przemyska, a jej pierwszym metropolitą został ks. abp Ignacy Tokarczuk. W czasie swojej posługi pasterskiej dla Kościoła przemyskiego (21.12.1965 – 17.04.1993) kształtował postawy społeczne diecezjan, jawnie, z narażeniem własnego życia przeciwstawiał się ateizmowi i sekularyzacji.

Uznawany słusznie za ojca chrzestnego NSZZ „Solidarność” wielokrotnie pomagał robotnikom w czasie stanu wojennego, stając w obronie prześladowanych i cierpiących z powodów ideologicznych i politycznych. 3 września br. ks. abp Ignacy Tokarczuk został pierwszym na Podkarpaciu laureatem nagrody „Świadek Historii” przyznawanej przez Kapitułę, której przewodniczącym jest prezes Instytutu Pamięci Narodowej.

Przyjmując wyróżnienie, ks. abp Tokarczuk dziękował za pamięć i uznanie dla jego pracy i posługi w niełatwych czasach komunizmu. Wspominając swoje spotkanie z ks. Popiełuszką, który jest przykładem zwycięstwa dobra i prawdy nad złem, ks. abp Tokarczuk zaznaczył, że osobiście również był gotowy na wszystko. – Były momenty trudne, ale Panu Bogu dziękuję, że dawał mi siłę do pokonywania przeciwności – powiedział ks. abp Tokarczuk, dodając, że tworzenie sieci parafialnej i budowa ponad 430 kościołów na terenie diecezji integrowała społeczeństwo.

– Mieliśmy świadomość, że w jedności siła, że razem możemy przeciwstawić się komunizmowi. Strach schodził na dalszy plan – wspominał ksiądz arcybiskup. Zachęcał też do wytężonej pracy dla dobra wspólnego. – Róbcie wszystko, żeby Polska – Ojczyzna nasza, jednoczyła się coraz bardziej mimo trudności i przeszkód. One są, ale niech nam przyświeca ta wielka idea równości i sprawiedliwości społecznej, która musi zapanować nad zagrożeniami – wskazywał ksiądz arcybiskup senior.

Doniosłość roli, jaką odegrał ks. abp Tokarczuk w historii Kościoła w Polsce, najlepiej oddają słowa bł. Jana Pawła II, który podczas historycznej wizyty w Przemyślu 2 czerwca 1991 r. powiedział: „Drogi biskupie Ignacy! Na przestrzeni lat Twego posługiwania stałeś się wobec Kościoła i społeczeństwa walczącego o swe suwerenne prawa rzecznikiem, świadkiem i autorytetem. Ufam - stwierdził Papież - że i teraz – w nowej sytuacji – to Twoje świadectwo jest nieodzowne”.

3 maja 2006 r. za zasługi dla Polski ks. abp Tokarczuk został uhonorowany przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego najwyższym odznaczeniem państwowym RP – Orderem Orła Białego, a 21 maja 2007 r. został powołany w skład Kapituły Orderu.

Ksiądz arcybiskup przekazał odznaczenie na Jasną Górę.

za:www.naszdziennik.pl (pn)

***

Pasterz wierny prawdzie


Urodzony w roku odzyskania przez Polskę niepodległości we włościańskiej rodzinie na dalekim Podolu. Wychowany w atmosferze miłości do ziemi ojczystej, od wczesnego dzieciństwa myślał o przyjęciu na siebie odpowiedzialności duchowego i moralnego przewodnictwa. Abp Ignacy Tokarczuk już przez 70 lat pasterskiej posługi z największym poświęceniem świadczy prawdę i niesie nadzieję wiernym.

Na świat przyszedł 1 lutego 1918 r. w Łubiankach Wyższych pod Zbarażem, gdy w Europie grzmiały jeszcze działa I wielkiej wojny XX wieku. Bolszewicki najazd 1920 r. był kolejnym ciężkim doświadczeniem, jakiemu poddana została jego rodzina. Dorastał w ciężkich warunkach czasów odradzającej się Polski. Rodzice, którym zmarło wcześniej troje jego starszego rodzeństwa, z trudem utrzymywali się z 10-hektarowego rozdrobnionego gospodarstwa.

Kresowe dziedzictwo


Kresowe pochodzenie przodków i dorastanie na rubieżach Rzeczypospolitej gwarantowało patriotyczne i głęboko chrześcijańskie wychowanie. Kosztem ogromnych wyrzeczeń rodzice przyszłego arcybiskupa postanowili kształcić syna. Za namową kierownika czteroklasowej szkoły w Łubiankach posłali Ignacego do zbaraskiego gimnazjum, w którym w 1937 r. złożył egzamin maturalny. W październiku tego samego roku został przyjęty do lwowskiego seminarium duchownego.

Wybuch wojny we wrześniu 1939 r. zastał go podczas wakacji w rodzinnym domu, a rosyjski najazd na Polskę i okupacja Lwowa przekreśliły możliwość oficjalnego ukończenia nauki w seminarium. Rozpoczęły się przymusowe nadania sowieckiego obywatelstwa, co dla młodego, 21-letniego wówczas alumna oznaczało wcielenie do Armii Czerwonej. Nie pozostało mu nic innego jak życie w ukryciu.

Gdy jednak dowiedział się, że we Lwowie pod kierownictwem ks. prof. Stanisława Frankla rozpoczęło działalność konspiracyjne seminarium, postanowił do niego wstąpić.

Wybuch wojny niemiecko-sowieckiej w 1941 r. oznaczał kolejną okupację, ale w odróżnieniu od bolszewików Niemcy zezwolili na legalne działanie lwowskiego seminarium. 21 czerwca 1942 r. w seminaryjnej kaplicy Ignacy Tokarczuk przyjął święcenia kapłańskie z rąk wybitnego kapłana i patrioty, ks. sufragana biskupa Eugeniusza Baziaka. Mszę prymicyjną odprawił bliskim rodzinnej wsi Zbarażu. Do kapłańskiej misji posłany został do parafii Złotniki k. Podhajec, gdzie oprócz duszpasterstwa udzielał się społecznie i ze szczególnym poświęceniem oddawał pracy z młodzieżą. Angażował się również w pomoc prześladowanym Żydom.

22 lutego 1944 r. niemal w cudowny sposób uniknął śmierci z rąk ukraińskich nacjonalistów. Bandyci spod znaku UPA wydali na młodego polskiego kapłana wyrok właśnie za jego duchową i patriotyczną postawę. Przed zagrożeniem ostrzegła go w ostatniej chwili córka kierownika złotnickiej szkoły. Kiedy banderowcy demolowali jego położone obok dzwonnicy mieszkanie, udało mu się niepostrzeżenie wydostać ze świątyni, gdzie spowiadał wiernych, i ukryć w sąsiadującym z kościołem gospodarstwie. Przy pomocy miejscowego lekarza dostał się do Lwowa. Tam do zakończenia wojny służył w kościele pw. św. Marii Magdaleny.

Drugie wkroczenie Sowietów do Lwowa zadecydowało o wyjeździe z okupowanego miasta do Polski w jej pojałtańskich granicach. Jeszcze w 1945 r. trafił wraz z ekspatriowanymi parafianami do Katowic, gdzie służył jako wikariusz. Rok później rozpoczął naukę na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Studiował w Studium Gospodarki Wsi i na Wydziale Teologicznym. W tym samym czasie organizował parafię w podlęborskich Łabuniach, gdzie osiedliła się jego przegnana z ojczystych stron rodzina.

Doktorat z filozofii obronił w 1952 r. Był prezesem Towarzystwa Przyjaciół KUL, gdy komuniści aresztowali rektora tej uczelni, ks. profesora Adama Słomkowskiego. Publicznie protestując przeciwko nasileniu prób ateizacji społeczeństwa polskiego i represjom skierowanym przeciw duchownym, naraził się na pierwsze przesłuchania i szykany.

Po opuszczeniu uniwersytetu udał się na Warmię. Tam pomagał w organizowaniu olsztyńskiego seminarium duchownego „Hosianum”, którego został wykładowcą. Jednocześnie służył w parafii Serca Jezusowego. Powrócił na Katolicki Uniwersytet Lubelski na wezwanie nowego rektora ks. prof. Mariana Rechowicza. Za jego namową jako adiunkt na Wydziale Teologii rozpoczął pracę nad dysertacją habilitacyjną.

Zbudź nam nadzieję

Gdy 3 grudnia 1965 r. papież Paweł VI nominował go na stanowisko pasterza diecezji przemyskiej, zrezygnował z kariery uniwersyteckiej. Święceń w przemyskiej katedrze udzielił mu 6 lutego 1966 r. ks. kardynał Stefan Wyszyński. Jako motto swojej posługi przyjął sentencję „Deus Caritas est” (Bóg jest miłością). Za praktyczny wyraz tej podstawowej prawdy uznał Dekalog, którego tablice umieszczono w biskupim herbie ks. Ignacego Tokarczuka.

Gdy w lutym 1966 r. obejmował diecezję, kierował się potrzebą zbliżenia do ludzi i budzenia w nich nadziei. W wywiadzie dla „Naszego Dziennika” tak mówił o początkach swojej misji na biskupiej stolicy w Przemyślu: „Początek był taki, że ludzie byli strwożeni, zmęczeni tym wszystkim, wywożeni przedtem na Sybir, katowani przez UB. I tu trzeba było coś zrobić. Tak jak pewna kobieta poprosiła mnie na spowiedzi: „Księże biskupie, zbudź nam nadzieję, bo bez niej wszyscy zginiemy”. Właśnie moim jedynym zadaniem było obudzić w nich nadzieję. Na początku choćby małą. I ta nadzieja rodziła się na początku w czasie nabożeństw przy tych przydrożnych kapliczkach. Tych kaplic było jeszcze dużo. I ludzie się ucieszyli, pojawiła się radość, nadzieja, że może jeszcze religia wróci. Z czasem to nie wystarczało i ludzie sami zaczęli się zgłaszać do mnie z propozycjami, żeby jakieś kapliczki, stare chałupy przeznaczać na kaplice i kościoły. I tak to się zaczęło”.

Nie szedłem na żadne ustępstwa


Przez rządzących kilkadziesiąt lat Polską komunistów był uznawany za wroga numer 1. Nieustannie inwigilowany i zastraszany, nie zbaczał z obranej drogi. Bez wahania obnażał całe plugastwo wrogiej człowiekowi dyktatury kłamstwa i upodlenia. Wiara, niebywała odwaga przejawiająca się w bezkompromisowej postawie wobec reżimu oraz ciężka praca przyniosła niewyobrażalny plon – ponad 220 nowych parafii, 430 kościołów i kaplic (wybudowanych bez zezwolenia władz) i niemal tyle samo domów parafialnych i katechetycznych.
Ideą, która przyświecała przemyskiemu pasterzowi, było przybliżenie Kościoła do człowieka. Jej realizacja przejawiała się w stawianiu budowli sakralnych w każdym 10-tys. miasteczku. Na wsiach diecezji budowano kościoły tak, aby nikt z wiernych nie miał do świątyni więcej niż 4 km.

W swoim dziele ks. Ignacy wzorował się na ks. abp. Józefie Bilczewskim, wybitnym teologu oraz wielkim krzewicielu wiary i budowniczym świątyń na polskich Kresach.

Komuniści na wiele sposobów próbowali przeszkodzić wielkiemu dziełu przemyskiego biskupa. Po latach już w wolnej Polsce abp Tokarczuk wspominał: „Sypały się kary, odbywały się procesy sądowe, były też szantaże, a nawet groźby. Wiedziałem, że mogę być aresztowany, że mogą upozorować wypadek samochodowy, a nawet śmierć. Mimo to nie szedłem na żadne ustępstwa. Dzięki uporowi z mojej strony i desperacji księży i diecezjan obok obiektów sakralnych tworzył się Kościół żywy, a w walce z nim władze skazane były na porażkę i rzeczywiście przegrały z nim”.

Gdy w pomieszczeniach kurii bp Tokarczuk wykrył rozmieszczone przez Służbę Bezpieczeństwa urządzenia podsłuchowe, ogłosił to publicznie, a zdemontowaną aparaturę przekazał do Muzeum oo. Paulinów na Jasną Górę. Najcięższym ciosem ze strony reżimu było spreparowanie przez oberbandytę PRL-u, zabójcę ks. Jerzego Popiełuszki, Grzegorza Piotrowskiego oskarżenia wobec biskupa o współpracę z gestapo. Propagandyści gen. Wojciecha Jaruzelskiego cynicznie wykorzystali esbeckie oszczerstwa podczas procesu morderców błogosławionego kapłana, wiedząc, że nadzwyczajne zainteresowanie procesem zachodnich mediów zapewni im światowy rozgłos. W obronie bp. Tokarczuka stanęło wówczas całe duchowieństwo i wierni, niedający się zwieść propagandzie.

Nie poddał się wówczas również sam biskup. W dalszym ciągu bezkompromisowo pełniąc swoją misję, wspomagał solidarnościowych opozycjonistów, wspierał rodziny internowanych i skazanych wyrokami w procesach politycznych.

W latach 1967–1989 bp Ignacy Tokarczuk był członkiem Komisji Wspólnej Episkopatu i Rządu. Zasiadał również w Radzie Głównej Episkopatu Polski jako członek wielu komisji.

2 czerwca 1991 r. podczas wizyty w Polsce Jan Paweł II podniósł go do godności arcybiskupiej, a 25 marca 1992 r. ustanowił pierwszym metropolitą nowo utworzonej archidiecezji przemyskiej.

W 1993 r. abp Tokarczuk przeszedł na emeryturę, zostając arcybiskupem seniorem. Od 16 lipca 2011 r. pozostaje najstarszym polskim hierarchą Kościoła.

Prawdy we wszystkim wymagać


3 maja 2006 r. w uznaniu zasług dla ojczyzny prezydent Lech Kaczyński uhonorował abp. Tokarczuka najwyższym odznaczeniem państwowym, Orderem Orła Białego.

W tymże roku na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim jako pierwszy w historii tej uczelni absolwent odbył odnowienie doktoratu.
16 czerwca 2009 r. uhonorowany został tytułem doktora honoris causa Uniwersytetu Rzeszowskiego. Wymieniając podczas laudacji dokonania biskupa, prof. Aleksander Bobko stwierdził: „Abp Tokarczuk jest człowiekiem, dzięki któremu polska droga do wolności stała się krótsza”. Sam pasterz wypowiedział wówczas takie oto słowa: „Prawdą żyć, prawdy bronić, prawdy we wszystkim wymagać. Prawda ostatecznie zawsze zwycięży. Nie kłamstwo, nie oszustwo, nie półprawdy, nie ćwierćprawdy, nie rozmaite fobie, nie rozmaite zachowania w parlamencie, które zdradzają, że niektórzy posłowie chyba już są nienormalni psychicznie, bo na takie wystąpienia się zdobywają, ale zwycięży prawda”.
*     *     *
24 czerwca 2012 r. w przemyskiej katedrze obchodzono jubileusz 70-lecia kapłańskiej posługi abp. Tokarczuka. Uroczystej mszy św. przewodził przemyski metropolita, a zarazem przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, abp Józef Michalik. Nabożeństwo koncelebrowało kilkudziesięciu kapłanów, w tym biskupi z Polski i Ukrainy.


Gazeta Polska  Nr 27 z 4 lipca 2012

Autor: Piotr Ferenc-Chudy


za:www.gazetapolska.pl/20283-pasterz-wierny-prawdzie

***

Abp Tokarczuk był „jastrzębiem Kościoła” i wzorem do naśladowania



Metropolita gdański abp Sławoj Leszek Głódź wspominając zmarłego dziś rano abp. Ignacego Tokarczuka stwierdził, że duchowny był „jastrzębiem Kościoła” i w swojej pracy duszpasterskiej nie uznawał żadnych półśrodków.

- Arcybiskup Tokarczuk dla pokolenia hierarchów, które ja reprezentuję był wzorem do naśladowania. Jego dokonania są wielkie, życzyłbym sobie, żeby takich biskupów było więcej w polskim Kościele.  Mało kto pamięta, że jeśli dziś dzieli się biskupów na różne obozy, to polaryzacja wśród biskupów na początku lat. 90, kiedy decydowały się takie sprawy światopoglądowe jak np. konkordat, konstytucja i aborcja, była jeszcze silniejsza. Abp Tokarczuk należał do tych radykalnych biskupów - używając dzisiejszego języka - można by powiedzieć, że był w grupie „jastrzębi” Kościoła. Był jednoznaczny w swoich poglądach, nie uznawał form pośrednich – wspominał abp. Tokarczuka metropolita gdański abp. Sławoj Leszek Głódź.

Zmarły dziś rano abp. Tokarczuk zasłynął jako niezłomny kapłan i budowniczy wielu parafii. Wielokrotnie szykanowany przez komunistyczne władze, był powszechnie szanowany zarówno przez wiernych jak i duchowieństwo.

- Warto też wspomnieć, że abp Tokarczuk był bardzo aktywny w codziennej pracy duszpasterskiej, potrafił zbudować na swoim terenie wiele parafii, które w Przemyskiem i na Rzeszowszczyźnie przypominają swoim zagęszczeniem ramkę pszczelą. Miał tam wielki posłuch i szacunek wśród młodego duchowieństwa, które stawało za nim murem. I dlatego też m.in. trudno było komunistom walczyć z arcybiskupem – tłumaczy abp. Sławoj Leszek Głódź.



za:niezalezna.pl (pn)
***
Podążał śladami Apostołów


Ks. bp Wiesław Mering, ordynariusz diecezji włocławskiej:

Wracając do moich pierwszych spotkań z ks. abp. Ignacym Tokarczukiem, muszę sięgnąć do czasów studenckich. Byłem wówczas świeckim studentem filozofii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i wszyscy znaliśmy ks. prof. Tokarczuka. Doskonale pamiętam nasze reakcje – nieukrywane: dumę i satysfakcję, jakie towarzyszyły nominacji ks. Tokarczuka na Biskupa Przemyskiego. Było to wyróżnienie dla kapłana i profesora, który wydawał się nam, a życie to później potwierdziło – człowiekiem ogromnej uczciwości i prawości. Pamiętam też spotkanie z Prymasem Polski kard. Wyszyńskim, który wracając pociągiem z konsekracji ks. Tokarczuka w Przemyślu, zatrzymał się na dworcu w Lublinie, by spotkać się z rzeszą około dwóch tysięcy studentów.

To, co myślę dzisiaj o tej niezwykłej osobowości, jaką bez wątpienia był ks. abp Tokarczuk, chciałbym zawrzeć w trzech niejako punktach, które charakteryzują tę postać.

Heros wiary


Żyć można różnie. Dlatego obserwujemy - zwłaszcza dzisiaj - ludzi, dla których wiara teoretycznie jest wartością, ale równocześnie pozwala im bez przeszkód na zawieranie kompromisów, które tak na dobrą sprawę z wiarą nie mają nic wspólnego. Ksiądz abp Tokarczuk do tych ludzi nie należał. On żył wiarą i chciał umożliwić jej wyznawcom, wiernym to samo, a więc życie wiarą. Tu był powód, dla którego podjął tę słynną akcję budowy świątyń w diecezji przemyskiej, z czego stał się znany w całym świecie.

Biskup Niezłomny


Pod tym określeniem kryje się ktoś, kto nie kłania się Cezarowi, nie schlebia władzy, ktoś, kto ma swoje poglądy, jest z nich dumny, do nich przywiązany i głęboko w nie wierzy. One były dla Księdza Arcybiskupa najważniejsze. Dlatego narażał się nieustannie na najrozmaitsze ataki, które nie tylko nie odebrały mu autorytetu, ale wręcz ten wielki autorytet utrwalały.

Nauczyciel akademicki


W teologii praktycznej widział niezbędne narzędzie dla pracy duszpasterskiej. Ks. abp Tokarczuk nie wykorzystywał intelektu dla dowcipów, dla lansowania siebie czy reklamy swoich poglądów, ale używał go do pokornej, wiernej służby Bogu, Kościołowi i Ojczyźnie. Myślę, że jeżeli mamy prawo nazywać biskupa następcą apostołów, to bez wątpienia ks. abp Tokarczuk pokazał, na czym następstwo, a więc podążanie śladami apostołów powinno polegać.  

Ta niezwykła sylwetka, postać śp. zmarłego - Biskupa naszych czasów nie będzie łatwa do zastąpienia. Myślę, że z każdym kolejnym dniem coraz bardziej będziemy odczuwali brak jego postawy pełnej mądrości, stanowczej i wiernej Kościołowi. Daj Boże, żeby ks. abp Ignacy Tokarczuk z Nieba obejmował swoimi modlitwami Ojczyznę i Kościół, które miłował całym swym sercem.             


za:www.naszdziennik.pl (pn)

***
Budował na Dekalogu


Ks. bp Adam Szal, biskup pomocniczy archidiecezji przemyskiej:

Ks. abp Ignacy Tokarczuk to postać niezwykła i nietuzinkowa, którą trudno scharakteryzować w kilku zdaniach. To postać bardzo bogata, która koncentruje w sobie uwarunkowania historyczne zarówno te przedwojenne, te, które przeżywaliśmy za czasów rządów komunistycznych w Polsce, jak i wydarzenia bardziej aktualne.

Niezwykle ważne jest to, żeby rozmawiając o abp. Tokarczuku, wydobyć fundament, na którym opierał swoje życie i całą swoją posługę kapłańską i biskupią. Jednym ze znaków, które warto przytoczyć, wspominając tę postać, jest Dekalog. W jego herbie biskupim i zawołaniu „Bóg jest Miłością” są ukazane dwie kamienne tablice z dziesięciorgiem Bożych Przykazań.

W swoich kazaniach Arcybiskup Senior bardzo często nawiązywał do Dekalogu, podkreślając, że jest to fundament. Myślę, że jeżeli trzeba byłoby wskazać na jakieś przesłanie, które zmarły nam pozostawia po sobie, to jest to wezwanie i zachęta do tego, abyśmy szukali, opierali i budowali swoje życie na prawdziwym fundamencie. Mogą być różne fundamenty, ale tym najbardziej wypróbowanym i sprawdzonym przez tysiące lat jest Dekalog.

Wierność 10 przykazaniom jest zatem gwarantem tego, że zarówno życie osobiste, społeczne, jak i publiczne da się poukładać w sensowny sposób.

Drugim przesłaniem, które wynika z herbu śp. ks. abp. Tokarczuka, jest stwierdzenie, że Bóg jest Miłością. Zatem bardzo ważne, aby realizować Dekalog w świetle przykazania miłości Boga i bliźniego. Tym wezwaniom Ksiądz Arcybiskup starał się być wierny do końca. Biskup Niezłomny - jak się go często określa - pozostał wierny swoim zadaniom i swojej misji i taki pozostanie w naszej świadomości i wdzięcznej pamięci. Pozostanie jako ten, który miał określoną wizję drogi, tę drogę realizował i starał się, żeby była ona oparta na trwałym fundamencie, którym jest Dekalog i realizacja przykazania miłości.

Niech to przesłanie, bardzo uniwersalne, będzie również testamentem z jego strony dla nas. Arcybiskup Senior bardzo często mówił też o potrzebie prawdy, która jest istotna w spojrzeniu na Pana Boga i na człowieka. Chrystus powiedział: „Szukajcie prawdy, a prawda was wyzwoli” i to ukierunkowywało życie ks. abp. Tokarczuka, który nie był człowiekiem, który zniechęcał się i bezradnie opuszczał ręce. Przeciwnie można powiedzieć, że przez swoją wiarę i zasady, którym pozostawał wierny, był optymistą, mimo że czasy, w których żył, i te wojenne, i powojenne, często nie sprzyjały optymizmowi.                                                              

za:www.naszdziennik.pl (pn)

***

Odszedł pasterz wielki i wyjątkowy


Z ks. bp. Janem Niemcem, biskupem pomocniczym diecezji kamieniecko-podolskiej na Ukrainie, rozmawia Mariusz Kamieniecki



Dzisiaj w Przemyślu zmarł JE ks. abp Ignacy Tokarczuk. Jak wspomina Ksiądz Biskup tę bez wątpienia wielką postać?

- Ks. abp Ignacy Tokarczuk był wielkim człowiekiem i wyjątkowym pasterzem. Był kapłanem wielkiej wiary, dla którego Ewangelia była drogowskazem po niełatwych drogach życia. Nie płaszczył się przed chwilową racją stanu, zawsze podkreślał znaczenie prawdy w życiu chrześcijanina i w życiu narodu. Gdy byliśmy klerykami Wyższego Seminarium Duchownego w Przemyślu, którym później udzielił święceń kapłańskich, był niedoścignionym wzorem człowieka oddanego bez reszty posłudze duszpasterskiej. Jako klerycy patrzyliśmy ze zdumieniem na zmagania bp. Tokarczuka z władzą komunistyczną, która robiła wszystko, żeby przeszkodzić jego działaniom zmierzającym do umocnienia Kościoła na obszarze dawnej diecezji przemyskiej. Każdy z kapłanów także tych, którzy byli prześladowani przez ówczesne reżimowe władze, miał możliwość do niego pójść, zwierzyć się z trudności, otrzymać wsparcie i mądrą radę.


Ksiądz abp Tokarczuk był także otwarty na potrzeby Wschodu…


- Kiedy bywałem u niego jeszcze jako kapłan pracujący na Ukrainie, a potem biskup, zawsze wspominał o miejscach, które pozostały za wschodnią granicą. Kiedy odwiedziłem go ostatnio, w swojej sypialni wskazał na mapę wiszącą nad łóżkiem, na której zaznaczał placówki – kościoły, które pozostały na Wschodzie. Można śmiało powiedzieć, że mimo podeszłego wieku i choroby był na bieżąco, gdy chodzi o sytuację Kościoła na Ukrainie.


Jak określiłby Ksiądz Biskup postawę zmarłego hierarchy?


- Nazwałbym go w pewnym sensie prorokiem naszych czasów. Jeszcze jako kleryk pamiętam jego niezwykle odważne kazania, w których zapowiadał bliski koniec systemu komunistycznego. Podkreślał, że dom budowany na piasku, bez fundamentów nie ma szans na przetrwanie i prędzej czy później musi runąć. Był przekonany, że system komunistyczny oparty na kłamstwie nie może trwać w nieskończoność. Posiadał ogromne doświadczenie poparte wielką wiedzą, którymi dzielił się z księżmi. Miał także wyjątkową umiejętność, mianowicie potrafił o sprawach trudnych mówić w sposób prosty, jasny, bardzo klarowny.


Z czego wyrastała ta umiejętność?


- Myślę, że podstawy tego daru należy szukać w przywiązaniu do Ewangelii. Ksiądz abp Tokarczuk był człowiekiem Ewangelii, a słowa Pana Jezusa były dla niego zasadniczym nakazem: „Niech wasza mowa będzie: Tak – tak; nie – nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi” (Mt 5, 37). Ta jego klarowność i przejrzystość słów, czynów, postaw, jego otwartość uwiarygodniały go w oczach wiernych. Kiedy 23 czerwca br. z okazji 25. rocznicy naszych święceń kapłańskich i 70. rocznicy święceń kapłańskich Księdza Arcybiskupa całym rocznikiem odwiedziliśmy go w Pałacu Arcybiskupim w Przemyślu, wspominał, że już najwyższy czas przygotować się do odejścia z tego świata. Mówiąc to, nawiązał do spotkania ze Sługą Bożym ks. kard. Wyszyńskim w 1981 r. tuż przed jego śmiercią. Prymas Tysiąclecia wspominał wtedy i cieszył się, że wschodnia część Polski – diecezja przemyska, poprzez działania jej ordynariusza została umocniona w wierze. Wspominając ten fakt, abp Tokarczuk podkreślił, że teraz, po latach, chce powiedzieć księdzu Prymasowi, wierząc, że jest święty, iż zadanie to wykonał.


Tym, co szczególnie uderzało, był indywidualny sposób traktowania osób przez ks. abp. Tokarczuka. Z czego to wynikało?


- Ta otwartość wynikała z jego natury i spojrzenia na człowieka jako osobę. Pamiętam, jak podczas wspomnianego spotkania rocznikowego, kiedy po odśpiewaniu „Barki” poprosiliśmy o błogosławieństwo i chcieliśmy już odejść, żeby nie nadwerężać sił Księdza Arcybiskupa, on sam zaproponował, żeby każdy indywidualnie podszedł do niego i chwilę porozmawiał. Ta chwila znacznie się przedłużyła, a abp Tokarczuk, rozmawiając z każdym, pytając, gdzie pracuje, na jakiej parafii z trzech diecezji: przemyskiej, rzeszowskiej i sandomierskiej, bardzo się ożywił. To, co mnie zaskoczyło, to ogromna wiedza, doskonała pamięć i nieprzeciętna orientacja szczegółów dotyczących konkretnych parafii, świątyń czy plebanii. To świadczyło, że mimo upływu lat doskonale jest zorientowany w sytuacji tych trzech diecezji. To świadczy, że cały czas żył wydarzeniami dotyczącymi Kościoła i to nie tylko Kościoła przemyskiego, ale także Kościoła w Polsce i w ogóle Kościoła powszechnego.


Pracuje Ksiądz Biskup na Ukrainie, na terenach, które przed wojną należały do Polski, skąd pochodził ks. abp Tokarczuk. Niestety, nigdy nie udało mu się odwiedzić terenów, gdzie się urodził…


- Jak już wspomniałem, odwiedzałem ks. abp. Tokarczuka, jak tylko to było możliwe. Pamiętam, kiedy jeszcze jako młody biskup pojechałem do Łomianek Wyższych, byłem nawet w miejscu, gdzie kiedyś stał dom rodziny Tokarczuków. Kiedy przybyłem do Przemyśla, żeby opowiedzieć o tym Księdzu Arcybiskupowi, w czasie rozmowy zapytałem, dlaczego nigdy nie odwiedził tego miejsca. Wbrew temu, co sądzili, a nawet opowiadali inni, że nie powrócił tam ze względu na przemiany społeczno-polityczne, usłyszałem zgoła inną odpowiedź. Ksiądz Arcybiskup powiedział mi, że nie pojechał w to miejsce, bo pamięta i zna tych ludzi, którzy wymordowali jego najbliższych. "Gdybym tam przyjechał, to jak ci ludzie, o których wiem, że zamordowali moich najbliższych krewnych, czuliby się i jak spojrzeliby mi w oczy?" – martwił się abp Tokarczuk. To świadczy, że nie myślał o sobie, ale o tych Ukraińcach, którzy z powodów nacjonalistycznych mordowali Polaków, w tym jego bliskich. Jego też chcieli zabić, ale szczęśliwie udało mu się ujść z życiem.


Jak wspomina Ksiądz Biskup spotkania z ks. abp. Tokarczukiem?


- Tych spotkań było wiele, a wszystkie cechowała ogromna życzliwość i serdeczność ks. abp. Tokarczuka. Pamiętam, że nigdy nie przywiązywał uwagi do rzeczy materialnych. Pewnego razu zaprosił mnie do swojej sypialni i zastanawiał się, co by mi podarować. Pokazał mi wówczas jakiś medal w pięknym etui, który otrzymał, i ofiarowując mi go, powiedział: "Proszę to przyjąć, będzie ksiądz biskup miał po mnie pamiątkę". Ten medal jest do dziś na Ukrainie, a jego wartość jest teraz szczególna, po śmierci Księdza Arcybiskupa, bo stanowi prawdziwe wspomnienie. Podczas tego samego spotkania dał mi jeszcze dużą paczkę czekoladek, które od kogoś otrzymał, żebym zawiózł je dzieciom w mojej diecezji. To wszystko pokazuje postać człowieka, który nie przywiązywał wagi do rzeczy materialnych. Przyjmował je i ofiarowywał dalej, bardziej potrzebującym, nie zatrzymując dla siebie. To był wyjątkowy, wielki człowiek. Mam nadzieję, że z Nieba będzie zawsze za nami orędował.               

Dziękuję za rozmowę.


za: http://www.naszdziennik.pl (pn)

***

Ze Zbaraża do Przemyśla


Przypominamy ostatnią rozmowę ks. abp. Ignacego Tokarczuka z "Naszym Dziennikiem".


Z JE ks. abp. Ignacym Tokarczukiem rozmawia Adam Kruczek

Pochodzi Wasza Ekscelencja z Kresów, spod Zbaraża. Jaki obraz kraju młodości zachował Ksiądz Arcybiskup w swojej pamięci?

- To było piękne Podole ze stolicą w Kamieńcu Podolskim. Piękne mimo przeludnienia i braków ekonomicznych. Miało swoje lasy, wąwozy, rzeki. Zamieszkiwała tamte strony prawdziwa mieszanina narodów. W mojej rodzinnej miejscowości Łubianki Wysokie większość mieszkańców była pochodzenia ukraińskiego. Polaków było ok. 20 procent. To było przed wojną województwo tarnopolskie. Można powiedzieć bez przesady, bo chodzi o sprawiedliwość, że ludność polska stanowiła minimum jedną trzecią ludności Podola. W miastach i we wsiach ludność polska się dynamizowała, organizowała. Wielkie zasługi miał tu nieodżałowanej pamięci św. ks. abp Józef Bilczewski, który pochodził ze Śląska, a jego przodkowie przybyli gdzieś z Holandii. Był teologiem na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, zapoczątkował wielką akcję budowy kościołów po wszystkich wioskach, gdziekolwiek była ludność polska. Za jego służby tych kościołów powstało ponad 200.

Ksiądz Arcybiskup jako budowniczy kościołów nawiązał niejako do tej misji ks. abp. Bilczewskiego.

- Sama sytuacja mnie do tego zmuszała. Rzeczywiście moją ideą też była budowa świątyń i trzeba przyznać, że pojawiła się ona u mnie już za młodu. Do kościoła jeździliśmy co niedzielę, kiedy była pogoda. W lecie czasami trzeba było chodzić. To było dość uciążliwe. Po I wojnie światowej niektóre folwarki zostały zredukowane, więc nawet nasza wioska zakupiła plac pod budowę kościoła, bo mieliśmy parafię w odległym o 7 km Zbarażu. Sąsiednia wioska też miała już plac pod kościół. Ale żeby obsadzić kościoły we wszystkich tych miejscach, nie wystarczało kapłanów. Religii nauczał w naszej miejscowości przyjeżdżający ze Zbaraża bernardyn regularny. Co tydzień człowiek opłacony przez gminę przywoził tego kapłana i odwoził do Zbaraża. Tego nie dało się zrobić w ciągu godziny. Taki wyjazd zajmował cały dzień. A tu jeszcze śniegi i inne utrudnienia. Ja to widziałem i moim marzeniem od młodości było, aby w naszych Łubiankach doczekać się kościoła. Aby zrealizować to marzenie, nawet myślałem sobie, żeby poprosić ojca o to, żeby sprzedał kawał pola i wybudował kościół. Wtedy powstawało coraz więcej kaplic niezależnych i parafialnych, ale trudno było objąć te wszystkie nowe punkty posługą duszpasterską, bo nie było księży.

A dom rodzinny - jaki wpływ jego atmosfera miała na późniejsze koleje losu Księdza Arcybiskupa?


- Miałem rodziców bardzo dobrych, pobożnych i jak na ówczesne warunki wiejskie światłych, gdyż umieli czytać, mieli po kilka klas szkoły podstawowej. Trzeba pamiętać, że sytuacja rolników była wtedy niełatwa. Ojciec miał ok. 10 ha ziemi, ale rozrzuconej po całej okolicy, nie w jednym miejscu, co bardzo utrudniało uprawę. Urodziłem się 1 lutego 1918 r., a więc u progu niepodległości Polski. Kończyła się I wojna światowa. Wszędzie było pełno jeńców i żołnierzy. Każdy dom musiał przyjmować żołnierzy na kwatery. Życie było bardzo utrudnione. Moi rodzice mieli wcześniej troje dzieci, które nie wytrwały w tych warunkach i umarły. Zatem kiedy ja przyszedłem na świat, radości moich rodziców towarzyszyła troska i modlitwa o moje zdrowie i w ogóle przeżycie. Gdy minęło 10 lat, a ja poszedłem do szkoły podstawowej, rodzice - mając już poczucie pewnej stabilności co do mojej osoby - ufundowali figurę Matki Bożej rzeźbioną z kamienia, którą umieszczono na środku wsi z podpisem fundatorów i moim imieniem. Tylko pomylili się, bo moim patronem nie był Ignacy Loyola, tylko wcześniejszy święty - Ignacy Antiocheński. Rodzice postawili figurę z wielką ufnością, że Matka Boża zaingeruje w moje życie. Wspominam wielką pobożność i oddanie mojej mamy. Nauczyła mnie modlitwy różańcowej, którą odmawiałem codziennie w wolnym czasie. Różaniec zawsze nosiłem przy sobie.

Matura w chłopskiej rodzinie nie była częstym zjawiskiem przed wojną. Co spowodowało, że rodzice wysłali Księdza Arcybiskupa do gimnazjum?


- Ojciec mój, chociaż zwyczajny gospodarz, dużo czytał, prenumerował "Rycerza Niepokalanej", kupował co roku gospodarski kalendarz z rozmaitymi opowieściami. Zakochałem się w czytaniu tych pism. Potem, kiedy byłem już w gimnazjum, za swoje zarobione lekcjami grosze zaprenumerowałem "Mały Dziennik" i codziennie czytałem. To zamiłowanie stopniowo wzrastało. Pamiętam, że kiedy bolszewicy zajęli naszą wieś, to cały stos tych czasopism zakopaliśmy w budynku gospodarczym. Gdy ukończyłem czteroklasową szkołę podstawową w Łubiankach, kierownik szkoły zaczął namawiać ojca, żeby posłał mnie na dalszą naukę, bo mam zdolności i to, co tu zdobyłem, nie wystarczy, bo to tylko minimum. Również dojeżdżający do wioski bernardyni podobnie radzili. Ojciec zapalił się do tego pomysłu. Zdałem egzamin do drugiej klasy gimnazjum i przez 7 lat chodziłem do tej szkoły, aż w 1937 r. zdałem maturę. Dodam tylko, że kształcenie wówczas sporo kosztowało. Taksa w gimnazjum zbaraskim wynosiła 150 zł na miesiąc, ale ja miałem zniżkę o połowę.

Kiedy zapadła decyzja o wybraniu drogi kapłańskiej?


- O kapłaństwie myślałem niemal od dzieciństwa. Ale ojcu powiedziałem, że piszę podanie do seminarium lwowskiego, dopiero jak zdałem maturę.

I jak rodzice zareagowali na tę decyzję?

- Z radością, ale ojciec zgodził się pod pewnym warunkiem. Powiedział mi: "Żebyś tylko był dobrym księdzem, a nie byle jakim". Chodziło o to, że zdarzały się wypadki, iż synowie chłopscy zabierali się do tej nauki, ale potem jakoś nie dawali rady. To był problem, bo zerwali ze swoim środowiskiem, a do nowego trudno im było wejść. Między innymi z powodu pogardy dla stanu chłopskiego. I ojciec mój bał się tylko o to, żebym wytrwał w tym postanowieniu, żebym się nie zraził. Posłałem więc podanie, dostałem pozytywną odpowiedź i z początkiem października 1937 r. odjechałem z domu.

Jak odnalazł się Ksiądz Arcybiskup w nowym środowisku?


- To była dla mnie duża nowość. Lwów to duże miasto w porównaniu ze Zbarażem. Był tam osobny budynek seminaryjny, w którym mieszkaliśmy. Na wykłady chodziliśmy na Wydział Teologiczny Uniwersytetu Jana Kazimierza. Codziennie przechodziliśmy przez całe miasto. Zajmowało nam to przynajmniej 15 minut. Szliśmy rocznikami. Pierwszy rok wyruszał najprędzej, bo jako pierwszy dostawał śniadanie. Jedzenie było dobre, bo gotowały siostry, ale była ta niedogodność, że wszystko było gorące i żeby zjeść na czas, parzyliśmy sobie języki, pijąc gorące mleko. Następni pili już nieco wystygłe.
Egzaminy po pierwszym roku zdałem bardzo dobrze i otrzymałem pierwsze w życiu stypendium - 300 złotych. Za te pieniądze kupiłem sobie zegarek. To była wtedy wielka fanaberia, że taki chłopak miał zegarek.
Po pierwszym roku pojechałem na wakacje do folwarku niedaleko Buczacza, gdzie był dom wakacyjny dla kleryków. To były bardzo dobre wakacje, bo choć seminarium karmiło nieźle, to jednak jedzenia nie było zbyt wiele. Natomiast w tym domu wakacyjnym jedzenia mieliśmy pod dostatkiem i każdy się tam dobrze odżywił, wzmocnił przed kolejnym rokiem nauki. Niedaleko była rzeka, gdzie się kąpaliśmy. Obowiązkiem była jedna godzina dziennie czytania czegokolwiek i chodzenia na spacery.

Nie było jednak dane Księdzu Arcybiskupowi skończyć w tych warunkach seminarium.


- Przed wojną skończyłem dwa lata seminarium. Znów wyjechałem na wakacje do domu dla kleryków koło Buczacza, ale wszyscy już czuliśmy, że nadchodzi wojna. Nawet nie byliśmy tam do końca wakacji, tylko wcześniej porozjeżdżaliśmy się po domach.
Wybuch wojny zastał mnie w domu. Po pewnym czasie do wsi wkroczyli bolszewicy i przepisali nas wszystkich na obywatelstwo rosyjskie, by potem mężczyzn wcielić do wojska. Miałem wtedy 21 lat, a to wiek poborowy. Powiedziałem sobie: "Raczej śmierć niż do wojska sowieckiego". Zacząłem się ukrywać. W dzień siedziałem w schowku w zabudowaniach gospodarczych, a na noc chodziłem spać do sadu. Co niedzielę chodziłem do sąsiedniej wioski, gdzie żyli dziadkowie.

Kiedy Ksiądz Arcybiskup wznowił naukę w seminarium?


- Przez pierwsze kilka miesięcy okupacji ukrywałem się w domu. Potem dowiedziałem się, że istnieje konspiracyjne seminarium we Lwowie. Prowadził je ks. prof. Stanisław Frankl. Powstała o nim książka pt. "Zapomniany bohater Lwowa". Ale Sowieci zlikwidowali Wydział Teologiczny, a gmach uniwersytetu zabrali na szpital wojskowy. Seminarium działało w konspiracji. Udało mi się jakoś dostać do Lwowa, ale żeby tam mieszkać i studiować, trzeba było wyrobić sobie paszport. Żeby go otrzymać, należało przedstawić metrykę, meldunek i miejsce pracy. Rektor znalazł mi miejsce, gdzie mogłem się zameldować. Z metrykami nie było problemów, bo były jeszcze po łacinie, więc pisaliśmy je sobie sami, tak jak chcieliśmy. Potem tę metrykę wkładało się do buta, żeby nabrała właściwego wyglądu. Dokument miałem wystawiony na obce nazwisko i podawałem się za studenta weterynarii. Pamiętam też, że odmłodziłem się o 6 lat. Po złożeniu tych dokumentów kazali mi przyjść wieczorem po odbiór. Okazało się, że nie uznali mojego podania. Co więcej, po kilku godzinach na mojej kwaterze zjawił się milicjant, żeby mnie aresztować. Przyprowadził mnie przed jakąś trzyosobową komisję. Myślałem, żeby tylko nie zadzwonili do Instytutu Weterynarii, gdzie byłem fikcyjnym studentem. Zatrzymali mnie i mieli zamiar - gdy uzbiera się większa grupa - zawieźć do aresztu. Pamiętam, że zachowałem spokój i nie pokazałem po sobie ani strachu, ani bólu. Przed zamknięciem kazali mi opróżnić kieszenie. Wyjąłem także różaniec i przypuszczam, że jeden z żołnierzy, którzy to widzieli, musiał być wierzący, bo następnego dnia zawołał mnie i powiedział, że jestem wolny, ale bez jego pozwolenia nie mogę przebywać we Lwowie. Ale udało mi się wystarać o paszport w innym biurze i do święceń kapłańskich przebywałem we Lwowie.

Święcenia kapłańskie przyjął Ksiądz Arcybiskup już pod okupacją niemiecką.

- Przed uderzeniem Niemców na Sowietów rektor wypuścił nas na wakacje, radząc, żeby gdzieś się ukryć. Pojechałem do domu. Pewnej sobotniej nocy miałem sen, w którym jakaś postać oznajmiła mi: "Dzisiaj zaczyna się wojna niemiecko-bolszewicka". Rano powiedziałem o tym ojcu, a on na to: dobrze by było. Bo trudno już było tę sowiecką okupację wytrzymać. Niemcy wydawali się ludziom znośniejsi. A gdy rodzice przyjechali w niedzielę ze Mszy św. w Zbarażu, usłyszałem, że rzeczywiście wybuchła wojna. Zbaraż zbombardowany, kościół uszkodzony. Popłoch.

Niemcy pozwolili na prowadzenie seminarium?

- Tak, seminarium zostało zalegalizowane, ale tylko dla tych, których przyjęto jeszcze przed wojną. W seminarium w okresie okupacji niemieckiej najtrudniejsza była sprawa z żywnością, bo Niemcy pilnowali. Ale weszliśmy w kontakt ze Ślązakami i Czechami służącymi w armii niemieckiej i ci wojskowymi samochodami przywozili żywność od diecezjan. Seminarium na chwilę zamieniło się w magazyn, co jednak zakończyło się tragicznie. Rektor oprócz stałych kleryków przyjął jednego nowego. Okazało się, że to był szpicel i doniósł Niemcom o tych zapasach. Przyjechało gestapo. Zabrano żywność, a nas zgromadzono w jednej z sal. Rektora, wicerektora i czterech kleryków zabrali. Kleryków pobili, żeby zmusić do mówienia, a rektora i wicerektora aresztowali. Rektor został zamknięty w więzieniu u brygidek, gdzie i przed wojną mieściło się więzienie. Groziła mu kara śmierci. Stamtąd go w końcu razem z więzionymi członkami ruchu oporu odbiła partyzantka. Gdy już znalazł się na wolności, był bardzo wycieńczony - bo w areszcie tym, co mu przysyłano, ofiarnie dzielił się z innymi. Ukrył się pod innym nazwiskiem w klasztorze reformatów. Miał swoją celę, mundur, odprawiał Msze św. dla kleryków. Ale to wszystko tak bardzo go wyczerpało, że miesiąc przed wkroczeniem bolszewików umarł. Pochowaliśmy go pod obcym nazwiskiem na nowym cmentarzu koło dworca kolejowego we Lwowie.

Na okres okupacji niemieckiej przypadły święcenia kapłańskie Księdza Arcybiskupa.


- Święcenia kapłańskie odbyły się w kaplicy w małym seminarium. Był 21 czerwca 1942 roku. Arcybiskup Twardowski był już sędziwy, więc święceń udzielał sufragan ks. bp Eugeniusz Baziak. Do święceń przystąpiliśmy w pięcioosobowej grupie. Zaraz po nich rozjechaliśmy się na urlopy. Prymicje odprawiałem w Zbarażu. Zaprosiłem na nie nawet księdza greckokatolickiego, który był naszym sąsiadem.

Długo trwał ten urlop?


- Po miesiącu wysłali mnie na pierwszą parafię do Złotnik w powiecie Podhajce. Bieda tam była, bo plebania została zabrana na kwatery najpierw przez bolszewików, a potem przez Niemców. Księża mieszkali po ludziach. Przepracowałem tam 2,5 roku, aż do zamachu na moje życie. To było przed Popielcem w 1944 roku. Parafia miała dwie filie: Pantalichy - to taka stepowa wieś na wschodzie, i Sosnów na zachodzie. Proboszcz pojechał do tych kościołów, a ja spowiadałem w parafialnym. Córka kierownika szkoły była w kancelarii, gdy zobaczyła, jak oddział UPA przyjechał i wszedł do mojego mieszkania. Wszystkiego się domyśliła i ostrzegła mnie w konfesjonale. Dzięki temu udało mi się ujść z życiem.

To już było pożegnanie z parafią Złotniki?

- Tak, udało mi się przedostać do Lwowa i do końca wojny pracowałem w kościele św. Marii Magdaleny. Potem trzeba się było decydować, czy chce się być w Rosji czy w Polsce. Nie wiedzieliśmy, co robić. Trwały spisy tych, którzy mają jechać do Polski albo do Rosji. Przyjechał wtedy do Lwowa wiceminister emigracji rządu londyńskiego, bo miał tam rodzinę. Zwróciliśmy się do niego o radę, bo bardzo przykro było tak opuszczać strony rodzinne. On powiedział, że zanosi się na dłuższy proces, a Moskale nie zniosą tego, żeby większość Polaków zachowała obywatelstwo polskie. Powiedział, że rządowi w Londynie zależy, żeby nas ze Lwowa - gdziekolwiek będziemy - jak najwięcej przetrwało. I wtedy się zdecydowaliśmy na wyjazd.

Ksiądz Arcybiskup odwiedził kiedyś rodzinne strony?

- Nigdy tam już nie byłem. Najpierw pojechałem do Katowic, gdzie pracowałem jako wikariusz. Potem wstąpiłem na KUL. Najpierw studiowałem w Studium Gospodarki Wsi, a potem na Wydziale Filozoficznym. W ciągu tych pięciu lat wakacje spędzałem na Pomorzu, gdzie została wywieziona moja rodzina - ojciec, mama, brat, siostra. Mieli gospodarstwa i tam pracowali. Gdy byłem na wakacjach, tamtejsi franciszkanie prosili mnie, żebym pomógł im przy spowiedzi. Pojechałem do pobliskiej miejscowości Łebunia, gdzie podeszła do mnie jedna z pań i mówi, że są tacy biedni, przybyli z różnych stron, nie mają parafii i żebym u nich został. Żal mi się ich zrobiło, ale powiedziałem: "Proszę pani, ja jeszcze trzy lata będę na studiach, ale obiecuję, że w każde ferie i wakacje tu przyjadę i spędzę je tutaj. I zorganizuję wam parafię". I tak się stało. Później "Tygodnik Powszechny", który był jeszcze wtedy dobrym pismem, ogłosił konkurs dla księży pracujących na Ziemiach Odzyskanych, żeby opisali swoją pracę. Wysłałem im swoje wspomnienia, a oni je wydrukowali pod tytułem "Moc i wytrwanie" - to moja pierwsza wydana książka.

Wkrótce zaczęły się pierwsze problemy Księdza Arcybiskupa z komunistycznymi władzami.

- W 1952 r. obroniłem doktorat z filozofii na KUL. Ale po roku wykładów w seminarium lubelskim z historii filozofii, gdy aresztowali ks. rektora Adama Słomkowskiego, bo nie chciał wpuścić na uczelnię socjalistycznych organizacji studenckich, ja też nie miałem już tam co robić. Rektor Słomkowski nie pozwolił, a ja o tym mówiłem publicznie. Byłem wtedy prezesem Towarzystwa Przyjaciół KUL. Przesłuchiwano mnie w związku z tym. Wyjechałem do Olsztyna, żeby pomagać w organizowaniu seminarium. W Olsztynie dali mi duszpasterstwo w parafii Serca Jezusowego. Na KUL ściągnął mnie nowy rektor ks. prof. Marian Rechowicz, późniejszy biskup administrator apostolski Lwowa w Lubaczowie. Zaproponował, żebym robił habilitację na temat zmian religijności ludności wiejskiej w Polsce. Była to duża praca. Miałem już ją w stanie dość zaawansowanym, gdy ks. Prymas Stefan Wyszyński wezwał mnie i oznajmił, że zostałem mianowany biskupem przemyskim.

Czy zastanawiał się Ksiądz Arcybiskup nad wyborem między drogą służby uniwersyteckiej a drogą posługi biskupiej, a więc stricte duszpasterskiej?


- Stanąłem na stanowisku, że jeśli mam być biskupem, to muszę zrezygnować z kariery naukowej, bo te dwie funkcje są całkowicie angażujące. Gdybym chciał je pogodzić, to cierpiałaby na tym albo jedna, albo druga. Zrezygnowałem więc z habilitacji.

Nie miał Ekscelencja zbytnich doświadczeń w nowej roli...


- Mam objąć diecezję i zastanawiam się, co robić. Przez cały tydzień modliłem się z pytaniem, co robić, żeby nawiązać kontakt z ludźmi w diecezji, żeby zyskać ich choćby minimalne zaufanie. A ludzie byli wówczas zmęczeni, zastraszeni, dużo było aresztowanych. Nikt nie miał już odwagi. Modliłem się, jak to wszystko obudzić. Wtedy otrzymałem taką myśl, żeby odprawiać nabożeństwa przy przydrożnych kaplicach.
Po tym tygodniu modlitw trzeba było jechać do Przemyśla. Nie wiedziałem nawet, jak się tam dostać. Nie było za bardzo rozkładów jazdy, a przyszła bardzo wczesna zima. Z początkiem grudnia spadły śniegi. Ludzie zwozili jeszcze buraki i ziemniaki z pól. Mój kolega z teologii podwiózł mnie samochodem do Przemyśla. Miałem objąć rządy biskupie, a nikt mnie nie przygotował, jak mam napisać do wszystkich biskupów listy, nawiązać kontakty. Byłem w tym analfabetą. Ale jakoś sobie poradziłem.

Jak udało się Księdzu Arcybiskupowi zdobyć zaufanie diecezjan?


- Początek był taki, że ludzie byli strwożeni, zmęczeni tym wszystkim, wywożeni przedtem na Sybir, katowani przez UB. I tu trzeba było coś zrobić. Tak jak pewna kobieta prosiła mnie na spowiedzi: "Księże biskupie, zbudź nam nadzieję, że coś będzie jeszcze, bo bez niej wszyscy zginiemy". Właśnie moim jedynym zadaniem było obudzić w nich nadzieję. Na początku choćby małą. I ta nadzieja rodziła się na początku w czasie nabożeństw przy tych przydrożnych kapliczkach. Tych kaplic było jeszcze dużo. I ludzie się ucieszyli, pojawiła się radość, nadzieja, że jeszcze może religia wróci. Z czasem to nie wystarczało i ludzie sami zaczęli zgłaszać się do mnie z propozycjami, żeby jakieś kapliczki, stare chałupy przeznaczać na kaplice i kościoły. I tak to się zaczęło.

Podejmował Ksiądz Arcybiskup działania wbrew komunistycznym władzom i ówczesnemu prawu.


- Nie było innego wyjścia. Nie mogłem się zwrócić do żadnego prawnika i rozstrzygać tych sporów w sądzie, bo wszelkie prawo było ustanowione przeciw Kościołowi i ludziom. Za wszelkie remonty, budowy nawet wikarych próbowano pociągać do odpowiedzialności. Wszystko było wówczas zakazane, ale ludzie coraz odważniej szukali i upominali się o świątynie. Oczywiście za wszystko były kary. Ale w końcu sama władza zrozumiała, że Naród się obudził, już się nie boi. Pamiętam taki moment: w pewnej miejscowości przy samej granicy nie było żadnej kaplicy, więc pobudowaliśmy tam niewielką świątynię i miało nastąpić jej otwarcie. Przygotowała się do tego cała wieś. Ale z pobliskiego posterunku WOP zaczęto strzelać i starano się nie dopuścić do otwarcia tej kaplicy. Nastąpiła ostra konfrontacja. Pogranicznicy mówili: "My was zastrzelimy", a ludzie do nich: "To my was spalimy". Taki dialog trwał dosyć długo. Dla mnie to był znak, że dokonało się to, na co czekaliśmy; ludzie przestali się bać. Moim zadaniem było budzenie świadomości ludzi, ich odwagi. I to powoli rosło.

Aż powstało 430 nowych świątyń...

- W maju 1981 r., gdy jeszcze ks. Prymas Wyszyński żył, ale już ciężko chorował, w czasie Konferencji Episkopatu Polski przywieziono ks. Prymasa na wózku, aby pożegnał się z każdym z nas. Żegnając się ze mną, powiedział: "Księże, polecam ci twoją diecezję, ona jest biedna, rozciągnięta, aż pod Jasło sięga, a na północ aż pod Tarnobrzeg, ludzie mieszani, rób wszystko, żeby tę diecezję wzmocnić". I ja po tej linii zacząłem iść. Doszło do tego, że w Rzeszowie powstało 30 parafii, uniwersytet, nowa diecezja.

Był Ekscelencja jednym z najbardziej zwalczanych przez komunistów duchownych. Czy towarzyszyła Księdzu Arcybiskupowi świadomość, że grozi mu los podobny do losu ks. Jerzego Popiełuszki?

- Byłem na to gotów. Był taki trudny moment dla naszej diecezji, kiedy nie tylko nie pozwalali budować nowych kościołów, bo do tego już się jakoś przyzwyczailiśmy, ale zniszczyli kościół w Wołkowyi i zatopili to, co z niego zostało. Zwracałem się do nich, żeby pozwolili przenieść ten kościół w inne miejsce, ale oni nie chcieli o tym słyszeć. Z tego powodu głośno protestowałem w świecie. To ich zabolało. Wezwano mnie na Zamek w Rzeszowie jako oskarżonego. Oddalili towarzyszącego mi księdza sekretarza, a mnie zapytali, czy zdaję sobie sprawę z tego, co mnie czeka ze strony władz, jeśli dalej będę tak postępował. Powiedziałem, że w pełni zdaję sobie sprawę, iż mogą mnie zastrzelić, zabić na ulicy, aresztować, nawet czynić starania w Watykanie, żeby mnie zmienić, bo jestem niewygodny dla partii. "Ale pamiętajcie: ja o tym wszystkim wiem i nie poddam się żadnym naciskom. Róbcie, co chcecie" - stwierdziłem. Zrobiło to na nich wrażenie, bo już nigdy nie podnosili tego problemu. Stanowczość robiła na nich wrażenie. Na tym miejscu w Wołkowyi stoi dziś kościół, a wokół jest siedem kościołów filialnych.

Ksiądz Arcybiskup znał ks. Jerzego Popiełuszkę?

- Tak, spotkaliśmy się dwa razy. Raz, gdy byłem w Warszawie na Konferencji Episkopatu Polski, przyszedł do mojego pokoju ze starszą panią, która służyła w czasie wojny w armii polskiej na Zachodzie. Radził się, co ma robić, i prosił, bym wydał opinię, czy jego postawa jest katolicka. Drugi raz spotkaliśmy się w Krynicy. Później - ale to Pan Bóg już kierował - napisałem list o tych dwóch rozmowach. Skierowałem go najpierw do kurii warszawskiej. Podałem w nim swoją opinię na temat ks. Popiełuszki. Gdy został zamordowany, ks. kard. Glemp poprosił o wysłanie tego listu do Watykanu. Pisałem tam, że ks. Popiełuszko to człowiek Bogu oddany, nie szuka swego, nie ma u niego nienawiści czy uprzedzeń, przeczuwa, że może go coś złego spotkać, ale nie cofa się, myśli tylko o jednym: zło zwyciężać dobrem.

Współpracował Ksiądz Arcybiskup z ks. kard. Karolem Wojtyłą, gdy był metropolitą krakowskim?


- Tak, on mnie zapraszał i ja go zapraszałem. Kościół w Stalowej Woli, jak wreszcie zwyciężyliśmy i wybudowaliśmy, on poświęcał. Zaprosiłem go też na poświęcenie pewnego sanktuarium maryjnego w Bieszczadach. Tam miał być poświęcony obraz, ale SB o tym wiedziała i nie chciała do tego dopuścić, dlatego trzymała w okolicy straż. Ten obraz przywieźli więc ludzie zagrzebany w sianie. Dopiero kiedy kardynał przyjechał, procesja podeszła do jednego z domów i ludzie wynieśli obraz.

Przeciw Kościołowi skierowana była w czasie PRL cała machina komunistycznego państwa. Ale Ksiądz Arcybiskup miał odwagę mówić i dawać przykład, że komunizm to kolos na glinianych nogach, że to się musi rozsypać. Był czas, że mało kto w to wierzył. Skąd brała się ta pewność u Księdza Arcybiskupa?

- Mnie tę wiedzę i to przekonanie dała filozofia i historia filozofii. Komuniści wyprowadzali wszystko od materii, a filozofia wskazywała, że tak się nie da. Pisałem pracę doktorską na temat ekonomii według św. Tomasza z Akwinu. To mi pokazało, że komunizm nie opiera się na realnych podstawach.

Ekscelencja potrafił trafnie przewidzieć koniec komunizmu. A jak teraz może rozwinąć się sytuacja w Polsce? Narasta presja na Kościół, próbuje się wyprowadzić religię ze szkół, katolicy są dyskryminowani w polityce medialnej państwa, w całej Polsce odbywają się marsze w obronie Telewizji Trwam. Czy to jest dobry sposób walki katolików o swoje prawa?


- Widzimy dziś takie denerwowanie Kościoła, ale tego, co w duszy Narodu jest, tego, co można usłyszeć i zobaczyć w Radiu Maryja czy Telewizji Trwam, nie da się zabić. A jeśli chodzi o marsze, to uważam, że wszelkie masowe pokazanie zła jest ważne. Dlatego że ktokolwiek by to nie był, z masami ludzi musi się liczyć. Oni jeszcze są oporni, ale przyjdzie moment, gdy przegrają. Tym momentem będzie odkrycie, kto stał za katastrofą smoleńską. Ten moment już się zbliża.
Marsze i pochody powodują duży nacisk na władze. Ważne są marsze, ważne jest publiczne zabieranie głosu. Dołącza coraz więcej wiosek i miast. To wszystko może w końcu zagrozić strajkiem generalnym. Z tym muszą się liczyć obecni rządzący.

Dziękuję za rozmowę.

za:www.naszdziennik.pl )pn)





Copyright © 2017. All Rights Reserved.