Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Euromiecz wisi tuż nad naszymi głowami!

SS-Untersturmführer dr Friedrich Gollert nie był byle kim. Przed wojną zręczny adwokat o gruntownym wykształceniu, a od 1 lutego 1941 r. najbliższy, zaufany urzędnik samego dr. Ludwiga Fischera, gubernatora dystryktu warszawskiego przez cały okres okupacji. Gollert podawał się za ewangelika i był także biznesmenem, współwłaścicielem fabryki amunicji powiązanym z wielką burżuazją niemiecką. Kiedy jednak jego samochód zatrzymał się na Wzgórzu Wawelski

wysiadł z niego nieco onieśmielony; nie przytłaczała go historyczna wielkość zamku i katedry, ale świadomość, że za chwilę stanie przed obliczem samego generalnego gubernatora Hansa Franka, jednego z najgłówniejszych funkcjonariuszy brunatnego systemu. W ten zimny, grudniowy dzień 1944 r. miał mu złożyć obszerny raport na temat sytuacji Niemiec w Generalnej Guberni włącznie z oceną nastrojów ludności polskiej po Powstaniu Warszawskim.

Sprawa nie była błacha, bo dotyczyła przyszłości Rzeszy – pojmowanej oczywiście jako obszar razem z Generalną Gubernią. Raport przeznaczony były na użytek najwyższego szczebla hitlerowskiej władzy, miał okreslać zadania i metody na czas po wojnie, która dobiegała końca, i tylko niektórzy hitlerowscy fanatycy tego nie dostrzegali.

Wykształcony funkcjonaiusz SS upatrywał przyszłość kontynentu, swego kraju, ale i naszego, w realizacji tzw. idei europejskiej. Gollert zwracał sie Hansa Franka tymi słowami:

„Idea europejska jest szeroko rozpowszechniona wśród narodu polskiego. Dotychczas jednak Polacy obawiali się stale, że nie będzie dla nich miejsca w tej zjednoczonej Europie. Jeśli teraz damy im nadzieję, że w tej nowej Europie będą mogli prowadzić i rozwijać życie zgodnie ze swym charakterem i kulturą, to właśnie obecnie w Generalanej Guberni przeważająca większość narodu polskiego przyjmie tę politykę niemiecką z największym zrozumieniem. Z biegiem czasu będzie się też stawało sprawą coraz bardziej oczywistą, że w interesie Zachodu Rzesza niemiecka musi być politycznym, gospodarczym, duchowym i kulturalnym ośrodkiem tej przyszłej Europy.”

1.

Miałem akurat możliwość obserwować ponad 20 lat temu wymianę austriackiej waluty, szylinga, na euro. Widziałem nawet parę razy jak niektórzy starsi ludzie grzebali po śmietnikach, bo nagle brakło im pieniędzy - widok wcześniej niespotykany. Wiele tygodni przed wymianą we wszystkich sklepach eksponowano tabliczki z cenami w szylingach oraz w euro. Wyglądało to korzystnie. Kiedy jednak już doszło już do wymiany, zobaczyłem jak ceny poszybowały niebotycznie do góry; dawne tabliczki z cenami zniknęły, pojawiły się zaś nowe. Wydawało się, że sklepy prześcigają się w windowaniu cen. Niemal z dnia na dzień Austria przestała być krajem przystępnym finansowo. I do dziś nie jest, choć nie przestała należeć do krajów bogatych.

W alpejskiej republice zorientowano się, że jednak coś nie gra, że optymistyczne przewidywania i przepowiednie biorą w łeb. Euro szybko przechrzczono na „Teuro”, co dosłownie oznacza „drogo”. Zaczęła się też ogólnokrajowa, nerwowa dyskusja. Zatriumfowała teza, że skoro producenci i handlowcy kasują znacznie więcej korzystając z wymiany pieniędzy, powinni też stosownie do tego podnosić ludziom pensje, żeby mieli za co te droższe towary kupować. I faktycznie coś takiego nastąpiło, ale wzrost zarobków był nieporównywalnie wolniejszy niż wzrost cen. Jednakże do poziomu życia z czasów szylingów nie doszlusowano do dziś. Emerytury są wg. siły nabywczej mizerniejsze. Pogorszyła się jakość usług, w tym medycznych, które wcześniej stały w Austrii bardzo wysoko.

W kampanii promującej nowa walutę nie było jednak mowy o jakimś „wkraczaniu do strefy euro” albo do „eurolandu” – są to bowiem pojęcia nowsze, upowszechnione w warunkach, gdy tzw. wspólna waluta w niektórych krajach w ogóle się nie sprawdzała. Pojęcia na użytek mamienia nowych kandydatów. Tak naprawdę chodziło i chodzi tylko o handel pieniędzmi i to na warunkach niebywale niekorzystnych. W przypadku Polski wprost haniebnych.

Austriacy przed rezygnacją z szylinga rozważali głównie, po jakim kursie ich tradycyjny pieniądz zostanie wymieniony na nowy, który wówczas, nawiasem mówiąc, zapowiadał się dużo lepiej niż dziś rzeczywiście wygląda. Rozważali też relacje euro do innych walut, przede wszystkim do dolara. Krótko mówiąc, nie interesowały ich wszelkie kosmopolityczne ideologie związane z walutą nazywaną obecnie „wspólną”, ale pilnowali własnego interesu. Ważne dla nich było, ile konkretnie dostaną po wymianie, czy nie stracą, czy będzie to wymiana faktycznie równoważna do szylinga, pieniądza od dawna stabilnego, powszechnie uznanego.

Oczywiście nęciła też świadomość, że np. wyjeżdżając do Hiszpanii na wakacje lub do Niemiec na zakupy odpadnie konieczność ciągłego odwiedzania kantorów lub banków celem nabywania obcych walut. Gdyby jednak wówczas usłyszeli, że za 10 lat będą dopłacać do bankrutujących krajów, jak np. do Grecji czy Irlandii, żadne euro nad Dunajem na pewno by nie przeszło, bez względu na to, jaka partia znajdowałaby się tam u władzy.

2.

Trzeba sobie uświadomić, że tak naprawdę mamy tu do czynienia nie z jakąś wymianą, ale ze zwykłą procedurą kupno-sprzedaż, tyle że w olbrzymiej skali. Szkoda, że polscy zdroworozsądkowi ekonomiści przeciwni wchodzeniu do owej jakoby magicznej strefy euro, nie podkreślają właśnie aspektu handlu pieniądzem. Handlu, wypunktujmy to jeszcze raz, dla nas na wyjątkowo niekorzystnych warunkach.

Pieniądz jest od wieków środkiem płatniczym, ale także towarem. W przypadku tzw. wymiany złotego na euro ktoś de facto chce kupić polską walutę – w całości i za jednym zamachem. A lepiej może powiedzieć: wykupić. Ktoś chce ją wyciągnąć z każdej polskiej kieszeni, z każdej firmy, z samorządów, z instytucji, z każdego konta bankowego, ze szpitali, szkół, z każdego zakątka, w którym tylko złotówka egzystuje. Rzecz jasna ten, który kupuje, chce zapłacić jak najmniej. I nic tragicznego jeszcze się nie dzieje, jeżeli sprzedający twardo stoi przy swoich warunkach, ma świadomość wartości swego produktu i zarazem determinacji kupującego. W Polsce jest jednak zupełnie na odwrót.

Rzecz jasna zwykli obywatele nie mają szans, by samemu pohandlować w skali makro zasobami pieniężnymi. Tym interesem, czyli sprzedażą pieniędzy wszystkich obywateli (w naszym przypadku polskiej złotówki) zajmują się rządy lub potężne korporacje. Władza państwowa od dawna sprzedaje - jakoby w imieniu obywateli - różne rzeczy. Sprzedawać można korzystnie i ze stratą. Tkwiący nam już niestety słabo w pamięci rząd PO-PSL nie byłby w stanie wykazać, że cokolwiek sprzedał z zyskiem – wprost przeciwnie! Choć sprzedawał na prawo i lewo. Sprzedawał tak, aby dany zakład w ogóle przestał istnieć, albo tak, żeby przestała istnieć nawet cała gałąź przemysłu jako polska własność (cukrownie, młyny, przemysł włókienniczy, maszynowy, banki, media etc.).

Tym sposobem likwidowano konkurencję dla obcych korporacji, a nawet obcych rządów, bowiem niektóre przedsiębiorstwa wcale nie zostały sprzedane zagranicznym prywatnym podmiotom, ale państwowym, np. francuskim! Wszystko w ramach świętej prywatyzacji, rzecz jasna. Sprzedano nawet całe uzdrowiska i to bez żadnych warunków wstępnych (np. Konstancin-Zdrój za 8 mln zł, wyceniony wszakże przez władze gminy na 150 - 200 mln…). Czy takim sprzedawcom możemy zaufać? Czy mówimy rzeczywiście o sprzedawcach, czy raczej sprzedawczykach? Ta sama orientacja polityczna prze dziś do przehandlowania na pniu złotówki.

W gruncie rzeczy niewiele już zostało do sprzedania w naszym kraju - w porównaniu z poprzednim stanem posiadania państwa. Ale mimo to największy deal wciąż przed nami. A raczej przed tymi, co nas ponownie chcą reprezentować. Ten olbrzymi megadeal to właśnie wyprzedaż naszej waluty, wyprzedaż każdej naszej złotówki. Pamiętajcie: każdej! I we wszelkich postaciach, nie tylko banknotach i monetach. To deal tysiąclecia.

3.

Aż dziw np., że nikt nie rozważa głośno relacji euro do innych walut, głównie do dolara. Spróbujmy to zrobić; pokażą się nam ciekawe wyniki.

Przyjmijmy, że obecny kurs naszej narodowej waluty (który ma stałą tendencję spadkową), to na okrągło 4,7 zł za 1 euro, co oznacza, że za 1000 euro przyjdzie Polakowi zapłacić przy "wymianie" (lub, jak kto woli: wstąpieniu do strefy euro) co najmniej 4700 zł. Za te same 4700 zł możemy nabyć dziś ok. 1090 dolarów. Ale kiedy złotówek już nie będziemy mieli, bo zostaną zamienione na euro, wtedy za 1000 euro – czyli dawne 4700 zł – dostaniemy tylko dolarów ok. 909, gdyż 1 euro kosztuje ok. 1,1 dolara (dziś). Różnica, czyli w tym przypadku dla nas strata, na wymianie jednego tysiąca euro wyniesie ok. 181 $. Innymi słowy za euro kupimy mniej niż za złotówki. A to i tak na początku tego roku sytuacja jest wyjątkowo korzystna, ponieważ obecnie kurs dolara w stosunku do euro jest niski jak nigdy: wynosi 1,1. Jednak jeszcze nie tak dawno było to 1,3 albo i więcej. Jeśli taka relacja między euro a amerykańską walutą wróci, czego należy się spodziewać, za 1000 euro będzie mogli kupić najwyżej ok. 770 dolarów, a nasz strata wyniesie ok. 320 $!

To skądinąd dowodzi, że kurs złotego jest sztucznie zaniżony, albo euro sztucznie zawyżony, albo jedno i drugie.

Niski kurs euro - choć przecież nie wobec złotego! - powinien mocno zastanawiać. Jak to się dzieje, że za tą samą pracę egzemplifikowaną miesięczną pensją w złotówkach możemy kupić 909 $, a za tą samą pensję w euro możemy nabyć 180 - 320 dolarów mniej? Manipulowanie kursami walut to oczywiście nie nowość. Tak samo nie jest nowością, że na takich manipulacjach zarabiają nieliczni: światowi, europejscy spekulanci. Tylko trwanie przy własnej walucie chroni, choć też nie w stu procentach, ale w dużym stopniu, przed spekulantami.

Zresztą wiele rzeczy powinno zastanawiać. Oto sprawdźmy sobie choćby kurs euro do złotego na dzień 31 stycznia 2002 r.; był to sam początek wymiany walut narodowych na euro. Wynosił on wtedy 3,59 zł na 1 euro. Dziś wartość ta oscyluje ok. 4,7 zł, czyli trzeba płacić przy zamianie ok. 32% więcej. Pytanie: dlaczego, z jakiego powodu tak wielki spadek wartości złotego? Najczęstsza odpowiedź: aby więcej zarabiali eksporterzy. Uzupełnienie: eksporterzy w Polsce to w zdecydowanej mierze firmy zagraniczne (np. amerykańska firma TVN transferuje rocznie blisko pół miliarda zł do USA). Następne pytanie: gdzie tu logika?

To czysto teoretyczne założenie, że gdy eksporter więcej zarobi, to dodatkowe zyski przeznaczy automatycznie na kolejne, usługi, oświatę, naukę, kulturę, sport itd. Może i przeznaczy, ale nie w Polsce, tylko w swoim macierzystym kraju. Takie życzeniowe myślenie nie znajduje potwierdzenia w polskiej praktyce. Jest wielkim paradoksem naszej gospodarki po transformacji, że działający w Polsce eksporterzy w większości są cudzoziemcami i transferują zyski całymi garściami za granicę do własnych krajów. Tu zostaje tylko podatek, często zresztą umorzony (patrz miliardy "strat" podatkowych w marketach!). Od zawsze kraje były bogate naprawdę tylko bogactwem swoich obywateli, nie cudzoziemskich właścicieli.

4.

Nie chcę Czytelnika zanudzać liczbami; na co dzień nikt z nas takimi kombinacjami się nie zajmuje, co zrozumiałe. Ale proszę pamiętać, że sytuację mamy niecodzienną - grozi nam przefrymarczenie olbrzymiego majątku narodowego, a i naszych prywatnych zasobów także i to en masse. Na pewno niejeden czytelnik powie w tym momencie: a co mnie to obchodzi, przecież ja i tak nie mam żadnych dolarów. Otóż to bardzo mylny pogląd, na którym bazują ci, którzy w naszym kraju tak prą do wyśnionego eurolandu. Są bowiem tacy, co dolary posiadają i to nieraz w wielkich ilościach. W tym państwo polskie, które ma je w imieniu nas wszystkich. Od amerykańskiej waluty bardzo zależą banki, w tym narodowy, tysiące firm, w tym potężne gospodarczo, instytucje giełdowe i finansowe, przeróżne fundusze inwestycyjne, w końcu miliony indywidualnych posiadaczy.

Zastanówmy się dlaczego w świecie olbrzymie zapasy dolarów - nie euro! - zgromadzili Chińczycy? W dolarach przelicza się miliony operacji handlowych, zakupuje się przeróżne produkty, także te, które trafiają bezpośrednio do sklepów. Dolar jest wciąż wszechobecny w świecie; euro się do niego nie umywa. Wyprzedza je nawet japoński jen, nie mówiąc o funcie. W całym świecie dolar pełni bezapelacyjnie rolę najważniejszej waluty rezerwowej; pewniejsze są tylko złoto i diamenty.

Zdanie się na walutę, która stawia nasz kraj w sytuacji o tyle gorszej wobec dolara, to w gruncie rzeczy grabież każdego obywatela.

Jeszcze parę liczb. Przyjmując przykładowo jako miesięczną pensję owe 4700 zł (netto), po wymianie tej kwoty otrzymamy, jak wspomnieliśmy, 1000 euro. Przy obecnym, a w przyszłości prawdopodobnie przy jeszcze wyższym kursie unijnej waluty, dogonienie w zarobkach Zachodu odłożone zostanie na parę pokoleń, albo na zawsze. Teraz średnia zarobków netto np. w Niemczech wynosi ok. 2700 euro – jak się do tego ma jeden tysiąc… A mimo to nie żyjemy jak dziady (choć się nie przelewa). Po prostu w Polsce siła nabywcza 4700 zł jest znacznie wyższa niż 1000 euro.

Proponuje się nam zatem byśmy wstąpili do "eurolandu" jako finansowi pariasi, którzy głęboko będą się zastanawiać nad tym, czy mogą sobie pozwolić na bułkę z masłem czy jednak raczej tylko na samą bułkę. I w dalszym będziemy ciągu kupować używane auta, głównie po Niemcach (ten jeden kraj obejmuje ok. 60% naszego wtórnego rynku samochodowego).

Jeżeli ktoś koniecznie potrzebuje naszej złotówki, to niech za nią uczciwie płaci! Jakże można zapasy narodowej waluty, będące efektem ciężkiej pracy naszej i poprzednich pokoleń, traktować jako coś mało warte, a nawet wprost parszywe?! A taką przecież postawę prezentował poprzedni rząd, teraz zaś prezentuje ją tzw. opozycja. To pokłosie mentalności peerelowskiej oraz kompletna uległość wobec tych, którzy chcą naszą walutę na gwałt kupić, głównie wobec Niemców. A wraz z nią chcą kupić nas Polaków - ostatecznie i na zawsze.

A za złotówką stoi przecież nie tylko nasza praca, ale umiejętności, wykształcenie, oszczędności, pola, lasy i grunty orne, budynki i budowle, fabryki, genialne zabytki etc., etc. To wszystko będzie tyle warte, za ile zostanie przehandlowana złotówka.

Przeczytałem parę lat temu dywagacje pewnego ekonomisty i posła, ponoć prawicowego, typowe w niektórych kręgach dla rozważań o naszej walucie. Jego zdaniem powinniśmy jednak „wejść do korytarza walutowego” (kolejny przykład nowomowy) i to raczej przy słabszym niż przy mocniejszym złotym, gdyż „poprawilibyśmy wówczas warunki dla przedsiębiorstw w Polsce, dla polskich eksporterów, a więc stworzylibyśmy w kraju nowe miejsca pracy”. Okazuje się jednak, że bez wyprzedaży złotówki miejsc pracy mamy dziś dość, w wielu regionach jest ich aż za dużo; trudno tam znaleźć ludzi do roboty.

Nadzieja, że manipulowanie walutami stworzy miejsca pracy, było równie logiczna, jak ta, że zbudujemy sobie willę na Marsie. To są bajki, że słaba waluta poprawia komukolwiek warunki gospodarowania – poza spekulantami. Jeżeli by jednak nawet przyjąć taką tezę, to przecież po wymianie słabego złotego na euro z dnia na dzień będziemy mieli ponoć bardzo silną walutę, a więc - antyeksportową!

Za szczególnie kuriozalne trzeba uznać następujące rozważanie: „Pojawia się wiele szacunków wskazujących na kurs równowagi w okolicach 4 zł za euro i wydaje się, że byłby to dobry kurs również ze względu na łatwość przeliczenia cen, co może stanowić problem dla dużej części społeczeństwa”. Słowa te padły na skądinąd ciekawym portalu forsal.pl. Wynika z nich, że prawie każdy Polak to taki dureń, który nie poradzi sobie z prostym dzieleniem. Jeśli tak, to zróbmy wymianę w stosunku 1 zł do 1 euro. Wtedy nadwiślańska ciemnota w ogóle nie będzie musiała ani dzielić, ani mnożyć. Za to zarobi godziwie. Nawiasem mówiąc Austriacy, nie tacy znów lotni, poradzili sobie z przelicznikiem 1 do 13,7063.

Skoro o Austrii jeszcze raz mowa, to wrócę do wspomnianej sprzedaży szylinga za euro. Austriacy wytrzymali drożyznę, ponieważ po pierwsze relacja między szylingiem, euro i innymi walutami długo jeszcze pozostawała w stanie równowagi, a po drugie - jak wspomniałem - pracodawcy zaczęli robić podwyżki płac bez odgórnych dyrektyw, bez niekończących się walk i procedur parlamentarno-biurokratycznych. Wyszli z logicznego założenia, że obywatel więcej zarabiający będzie mógł poradzić sobie z większymi cenami, że jego większa moc nabywcza pobudzi konsumpcję, a ta – podtrzyma produkcję. Czy ktoś z państwa wyobraża sobie jednak, że polski pracodawca – a raczej zagraniczny pracodawca w Polsce, bo tych nad Wisłą mnóstwo – podniesie pensje po wymianie złotego na euro?

Tysiące polskich pracodawców będą bez wątpienia troszczyć się tylko o to, jak tanio sprowadzić nad Wisłę różne badziewie i zatrutą żywność np. z Chin, a nie o to, by zapłacić więcej pracownikowi. Od dawna dominuje u nas – odwrotnie niż np. w Niemczech – filozofia gospodarcza typu „marne zarobki i marne, ale tanie produkty”, a nie „świetne zarobki i świetne produkty”.

5.

Jednym z pierwszych ważnych kroków władzy PO-PSL było – niewiele miesięcy bo wygraniu wyborów, bo już 13 stycznia 2009 r. – ustanowienie Pełnomocnika Rządu do Spraw Wprowadzenia Euro przez Rzeczpospolitą Polską. Rozpoczęła się niewidoczna dla ogółu, ale zakrojona na wielka skalę praca nad likwidacją polskiej waluty. Praca na wielu polach. Zaangażowano w nią wszystkie możliwe instytucje rządowe, ruszono w teren. Powstawały opracowania, monitory, instrukcje, wyliczenia, raporty, poradniki, sprawozdania. Rada Ministrów wydawała stosowne rozporządzenia. Była to praca cicha, na zewnątrz mało widoczna, jakby robota krecia. Mass media tylko tłumaczyły od czasu do czasu sprawy ogólne, ideowe: jakie to szczęście spotka Polaków, jaki dobrobyt na nich spłynie, gdy pozbędą się narodowej waluty.

Szybko powstały Ramy Strategiczne Narodowego Planu Wprowadzenia Euro – 124-stronicowa propaganda pomieszana z instrukcją. Nie była to wszakże publicystyka lub jakieś dywagacje, ale oficjalny państwowy dokument. (polecam lekturę: https://mf-arch2.mf.gov.pl/documents/764034/1432744/4_ramy_strategiczne_26_10_2010.pdf). Ramy Strategiczne NPWE opublikowano bez większego rozgłosu 26 października 2010 r.

Przystosowywanie Polski do wymiany (czytaj: sprzedaży) złotego toczyło się niby szybko, widać, że był to priorytet rządu Tuska. Ale równie szybko zbliżał się termin kolejnych wyborów parlamentarnych – już pozostał niespełna rok. Mimo wielkiej akcji „uświadamiającej” obozu rządowego i zblatowanych z nim mass mediów Polacy nie nabierali zaufania do euro. Jeśli nie za bardzo nawet rozumieli o co „biega”, to czuli przez skórę, że ktoś ich chce tu wykolegować, i to na bardzo długo. Wymiarkowali te nastroje eksperci Platformy, którzy doradzili wodzowi Donaldowi i reszcie sztabu, by w kwestii euro wzięli sobie jednak na wstrzymanie. Wyjątkowo nędzna frekwencja wyborcza w 2011 r. (zaledwie 48,92%) i słabszy niż poprzednio wynik PO plus konieczność ponownego szukania koalicjanta odsunęły na jakiś czas zagadnienie przehandlowania polskiego złotego.

Przedstawiane wówczas, tak samo zresztą jak i dziś, korzyści z frymarczenia narodową walutą miały charakter niezmiennie ogólnikowy, bardziej literacko-publicystyczny niż konkretny. Cóż to bowiem naprawdę znaczy „Polska odniesie trudne do zmierzenia korzyści natury politycznej, takie jak udział w procesie decyzyjnym Europejskiego Banku Centralnego i
pracach Eurogrupy?” EBC jest w rękach niemieckich i trochę we francuskich, holenderskich i luksemburskich, i nie ma co nawet marzyć o wpływaniu na decyzje tego banku – przekonali się o tym już wszyscy.

Albo dalszy tekst z instruktażu: „Kumulacja w czasie ww. korzyści powinna prowadzić do
ożywienia wymiany handlowej z zagranicą, wzrostu inwestycji, oszczędności w sferze
finansów publicznych w zakresie kosztów zarządzania długiem publicznym i wzrostu
konkurencji, a zarazem do stworzenia trwałych podstaw rozwoju gospodarki, wzrostu
konsumpcji i dobrobytu.” Gadanie na okrągło. Żadnej liczby, żadnego faktu, żadnego konkretu. Wniosek z takiej lektury płynął jeden. Polak powinien rozumować tak: euro = dobrobyt. Może jesteśmy czasem naiwni, ale nie aż tak.

Siedem lat rządów PiS-u we współpracy z Solidarną Polską udowodniło, że bez euro może wzrosnąć poziom inwestycji, i to bardzo, że może zmaleć bezrobocie, i to bardzo. Że można poczynić oszczędności w dysponowaniu publicznym groszem i to tak, że nagle znajdą się dodatkowe miliardy na budowę dróg, na pomoc rodzinom i seniorom, na wyższe zarobki milionów Polaków. Zdecydowanie przeprowadzona przez Mariana Banasia reforma służb skarbowych, podatkowych i celnych (powstała Krajowa Administracja Skarbowa), zakończona sejmową ustawą 16 listopada 2016 r., pozwoliła – bez euro – na „znalezienie” już w pierwszym roku reformy wielu dodatkowych miliardów zł. Jeszcze zatem tylko dwie liczby: wpływy z podatku VAT za cały 2015 r. wyniosły 123,1 mld zł, a za jedenaście miesięcy (styczeń-listopad) roku ubiegłego, 2022, aż 211,8 mld zł. Wystarczyło ukrócić grabież i z VAT-u mamy dziś prawie dwa razy tyle!

Narzucony nam przez system aktualnej zachodniej ekonomii podatek od wartości dodanej, zwany w skrócie VAT-em, jest już w swoim założeniu bardzo podatny na oszustwa. Można powiedzieć, że wprost prosi się o nie. Nie dalej jak kilka dni temu Funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego Policji i Krajowej Administracji Skarbowej zatrzymali grupę kilkudziesięciu osób wyłudzających podatek VAT. Według ustaleń prokuratury Skarb Państwa mógł w tym przypadku stracić ponad półtora miliarda złotych! Chodzi o handel fikcyjnym sprzętem elektronicznym.

Podatność VAT-u na oszustwa jest oczywiście powszechnie znana i nawet od czasu do czasu na Zachodzie krytykowana. W Polsce też trwały dyskusje nad zmianą systemu podatkowego na przejrzysty i bardziej skuteczny, no, ale w obliczu wstąpienia do euro-raju trzeba było z tych pomysłów zrezygnować. Z własną walutą moglibyśmy zrobić reformę, natomiast o euro będzie decydował hegemon. Ciekawe, że w strefie euro od lat nie notuje się jednak większych sukcesów w walce z wyłudzeniami VAT; Polska rządzona przez prawicę ma na tym polu spektakularne osiągnięcia.

Okazało się, że siła leży nie w posiadaniu euro, ale w uczciwości oraz w braku tolerancji dla cwaniaków czerpiący garściami i bezkarnie z publicznej kasy. Nie chcę rzecz jasna powiedzieć, że teraz za rządów PiS-u jest wszystko idealne, że nie ma tu i ówdzie przekrętów – nie staliśmy się rajem sprawiedliwych na ziemi. Ale to nie ma nawet porównania z grabieżą uprawianą pod okiem poprzedniej władzy.

6.

Mało kto zdawał sobie z tego sprawę, że w 2015 roku pod koniec panowania ekipy PO-PSL byliśmy tuż, tuż od sprzedaży złotówki i otrzymania w zamian garści euro. Kto w kraju wiedział wówczas, że już od 2009 r. intensywnie pracował nad tzw. wymianą pieniędzy specjalny Zespół Roboczy ds. Wprowadzenia Banknotów i Monet Euro w ramach prac międzyinstytucjonalnej struktury organizacyjnej ds. wprowadzenia euro (pełna nazwa)? Funkcjonował w latach 2009-2015, a jego zadaniem było koordynowanie szeroko zaplanowanego procesu przygotowań Polski do przyjęcia euro. Zespół ten zdążył wyprodukować szczegółowy raport, a raczej bardzo precyzyjną instrukcję, jak technicznie ma wyglądać uszczęśliwianie Polaków tzw. wspólnotową walutą. To ciekawa lektura, wielce pouczająca, nie tylko dla specjalistów.

Okazywało się, że nawet tzw. wizerunek narodowy monet i banknotów trzeba by było „klepnąć” w Brukseli. Raport stwierdzał, że"państwa członkowskie emitujące monety euro powinny przekazywać do Komisji Europejskiej projekty nowych wzorów (…) Komisja Europejska wydaje opinię co do zgodności projektów wizerunków z zaleceniami". Czyli robisz projekt jakoby własny, ale pod dyktando unijnych eurokratów. To jednak jeszcze drobiazg, choć symptomatyczny.

Niech mi ktoś bowiem powie jak wyglądał naprawdę handel narodowymi walutami przefarbowanymi na euro? Naprawdę, czyli nie tylko w jakiej cenie poszczególne kraje nabywały wspólnotową walutę, ale jakie rzeczywiste ilości były puszczone w obieg. Bo kiedy widzę dziś gigantyczną aferę korupcyjną w Europarlamencie, przedstawianym dotychczas jako zgromadzenie osobników najszlachetniejszych i najświatlejszych (oczywiście poza nieliczną grupą konserwatystów), to mam prawo mieć poważne wątpliwości do solidności całego unijnego systemu i całej unijnej gigantycznej biurokracji.

Banknoty i monety euro mogą emitować, oprócz Europejskiego Banku Centralnego, także krajowe banki centralne (w Polsce to NBP). Ale tylko EBC ma prawo do ustalania wielkości tych emisji. Cytowany tu raport stwierdza: "Na potrzeby wymiany gotówkowej na euro i pierwszy rok obiegu, do końca 2001 r.wyprodukowano łącznie ok. 15 mld sztuk banknotów euro o wartości nominalnej ok. 635 mld EUR oraz ponad 51 mld sztuk monet o wartości prawie 16 mld EUR." Ale jaką pewność mamy, że naprawdę tyle wyprodukowano, a nie np. 50 proc. więcej? Czy jest ktoś w stanie autorytatywnie stwierdzić ile naprawdę wydrukowano euro np. w Niemczech? Zwłaszcza na przestrzeni ponad 20 lat?

Państwa strefy euro są niby prawnymi emitentami tej waluty. Niby, ponieważ odpowiadają "za ich wzory, parametry techniczne i fizyczną emisję - jak stwierdził były prezes EBC Jean-Claude Trichet – natomiast EBC co roku zatwierdza planowane nakłady.” I wszystko jasne.

Data "2015" padała w wielu wypowiedziach Tuska, później także Komorowskiego. Podczas drugiej kadencji PO-PSL wrzucono na wyższe obroty machinę propagandową. Oto np. w wieczornym dziennika tv wypowiadał się jakiś podstarzały obywatel, wyglądający raczej na obdartusa, który okazywał duże przywiązanie do złotówki. Istnieją tacy, sugerowano, przecież nikt nie mówi, że nie; ale jak wyglądają, kim są – każdy widzi… Dla równowagi przeciwstawiono mu trzy wypowiedzi osobników odzianych inaczej, wypasionych, wyrychtowanych przez telewizyjną charakteryzatorkę. Ekspert ministerialny stwierdzał: „potrzebujemy debaty o warunkach”. On już sprawę z góry przesądził na tak. Potem pojawił się profesor, autentyczny – z litości pominę jego nazwisko. Uczony ów z dumą stwierdził: „Już niedługo my będziemy wykupywać Niemców!”. To nie kawał, to profesorska wypowiedź z 14 stycznia 2013 r. w „Wiadomościach”, dla paru milionów ludzi.

Poseł Rozenek (od Palikota) zabłysnął nawet zdolnościami literackimi. „Wjeżdża pociąg – opowiadał barwnie tegoż wieczora – który się nazywa strefa euro. Myśmy do tego pociągu wstawili jedną nogę, jeśli nie wsiądziemy, to nam ją urwie!”. Nie urwało do tej pory, choć lewą mogłoby…

7.

Wspólnotowym pieniądzem rządzi Europejski Bank Centralny, w którym nie mamy nic do powiedzenia i mieć nie będziemy nawet po przehandlowaniu złotówki po najbardziej dla nas niekorzystnym kursie. Jak nas postrzegał hegemon - jak dumnie określił Niemcy sam Radek Sikorski - i jakie miejsce w Europie nam wyznaczył najlepiej świadczy kolejny fragment raportu dr Friedricha Gollerta:

„Nie ma potrzeby dawania Polakom jakichś przyrzeczeń prawno-państwowych, chociaż to, że już teraz więcej Polaków dopuszcza się do prac administracyjnych w niższych instancjach, sprawia niewątpliwie dobre wrażenie. Mimo to tego rodzaju środki nie mają decydującego znaczenia. (…) Polacy, traktowani w sposób surowy, lecz bezstronny, będą mieli przynajmniej uczucie, że obchodzimy się z nimi sprawiedliwie, co pozwoli jeszcze bardziej rozwinąć się ich pozytywnemu obecnie stosunkowi do nas. Będziemy mogli przekonać ludność polską, że tylko Rzesza dba o interesy narodu polskiego. Dla niemieckiej polityki otwiera się tu doskonała okazja, jaka już raz zaistniała w chwili wybuchu wojny przeciwko bolszewizmowi. Przygnębienie, jakie nastąpiło wskutek klęski [Powstania Warszawskiego – przyp. red.], a zwłaszcza poczucie ludności polskiej, że została opuszczona i zdradzona przez wszystkich sprzymierzeńców, daje nam jeszcze raz szansę spacyfikowania dalekowzroczną i mądrą polityką obszaru nadwiślańskiego pod niemieckim przewodnictwem.”

Niemiecka polityka miała niejedna okazję do działania w Polsce. Przed wiekami, za Hitlera i w Europie po II wojnie światowej. „Euroland” jest kolejną taką pacyfikacyjną okazją. Trzeba przyznać, że w III RP niemiecka polityka czuje się szczególnie dobrze. Po prostu się panoszy. A euromiecz, jedno z narzędzi tej polityki, wisi tuż nad naszymi głowami. Wystarczy uwolnić rękę, która go trzyma, dać jej władzę – a ciachnie od razu!

LESZEK SOSNOWSKI

za:bialykruk.pl

Copyright © 2017. All Rights Reserved.