Strażnicy pamięci

Poświęcenie, oddanie sprawie i pełen profesjonalizm – przez blisko dwa tygodnie ekipa kierowana przez profesora Krzysztofa Szwagrzyka, pełnomocnika prezesa IPN ds. poszukiwań miejsc pochówku ofiar terroru komunistycznego, prowadziła prace archeologiczno-sondażowe na warszawskim Służewie.

Pani Magda twierdzi, że sprowadziła ją tu potrzeba serca. Ma dwadzieścia kilka lat i studiuje w Warszawie. Mimo iż nie zawsze jej praca jako wolontariuszki przy ekshumacjach na cmentarzu przy ulicy Wałbrzyskiej spotykała się ze zrozumieniem u kolegów i koleżanek, nie zrażało jej to. Była pewna, że jej obecność w tym miejscu naznaczonym cierpieniem żołnierzy niezłomnych ma głęboki sens.

– Ci ludzie, którzy zostali tutaj pogrzebani w pośpiechu, to męczennicy za sprawę narodową. Budzą mój wielki szacunek – podkreśla pani Magda, która wcześniej pracowała już przy ekshumacjach na Łączce. – Chciałam zrobić coś dobrego i ważnego, dlatego tu przyszłam. Interesuję się historią Żołnierzy Wyklętych, praca tutaj to kontynuacja tych zainteresowań – dodaje pani Barbara, która uczestniczyła w ekshumacjach po raz pierwszy w życiu.

Podobnych młodych osób przewinęło się przez Wałbrzyską kilkadziesiąt. Niekiedy jednego dnia było ich tak wielu, że musieli czekać w kolejce, by wyrzucić wiadro z ziemią z wykopu sondażowego, pomóc przy oczyszczaniu szczątków czy pilnować, by za taśmę odgradzającą wykop od miejsc ogólnodostępnych, nie dostał się nikt nieupoważniony. Było to potrzebne, gdyż archeolodzy pracowali w skrajnie trudnych warunkach, wykopy z powodu ciasnoty maksymalnie miały szerokość 1,3 metra i mimo iż były szalowane, groziło niebezpieczeństwo osunięcia się ziemi na pracujących w nich specjalistów.

W wolontariacie pomagały osoby praktycznie w każdym wieku. Wśród nich starszy pan, który mimo siwych włosów z wielkim zapałem opróżniał podawane mu z jamy grobowej wiadra pełne ziemi. – To mój obowiązek – mówił.

Ściśnięci między grobami


Wszędzie masywne, współczesne pomniki, między którymi z trudnością można postawić stopę. Przed grobami liczne wylewki betonowe, uniemożliwiające prace, i wąskie alejki. To naprawdę niezwykły wyczyn założyć tu między nagrobkami wykop sondażowy, a tego przecież dokonała ekipa profesora Szwagrzyka i to nie jeden, lecz wiele razy.

Mało tego, udało im się wyznaczyć obszar pola więziennego, na którym w latach 40. XX wieku komuniści chowali swoje ofiary z więzienia mokotowskiego i wielu innych miejsc Warszawy. – Udało się określić w dużej części jego obszar, odnaleźliśmy szczątki 23 ludzi, które znajdowały się pod chodnikiem i pod bocznymi alejkami – informuje prof. Szwagrzyk.

Pracowali w wykopach, w nieprzepuszczających powietrza kombinezonach. Praktycznie co dnia natrafiali na nowe szczątki ludzkie. – Kiedy rozpoczynamy kopać kolejny sondaż, w pewnym momencie pojawia się lub nie zarys jamy grobowej. Taka jama ma inne wypełnisko niż ziemia dookoła, odróżnia się kolorem i konsystencją – mówi archeolog Jakub Wichary. Powoli, z zachowaniem wszelkich prawideł naukowych archeolodzy odsłaniali warstwę po warstwie zalegającą daną jamę grobową, dokumentując cały czas każdy etap swoich prac. Za pomocą specjalistycznych narzędzi wydobywali każdą dostępną kość ofiary. – Komunistom nie wystarczyło zabicie naszych żołnierzy, chcieli ich absolutnie upokorzyć, niszcząc ich szczątki. To pokazuje tragedię i jednocześnie grozę tego systemu. Widok rzuconych w bezładzie ciał jest dla mnie szokujący – mówi wolontariuszka Magda.

Ksiądz prałat Józef Maj, proboszcz parafii św. Katarzyny na warszawskim Służewie w latach 1985-2013, jest przekonany, że na tutejszym cmentarzu może leżeć do dwóch tysięcy więźniów. – Stojąc nad odkrytym grobem, zobaczyłem zmasakrowaną czaszkę człowieka, którego szkielet był odsłaniany. Rozbity nos, wybite zęby, zgruchotana żuchwa. Ta czaszka powinna być symbolem tortur, przez jakie ci ludzie przechodzili – stwierdza ksiądz prałat.

Pochowani bez szacunku


W jamach grobowych znaleziono w sumie szczątki 23 osób, głównie młodych mężczyzn, z czego podjęto jedynie cztery kompletne szkielety, które udało się rozłożyć na stole oględzinowym w porządku anatomicznym i zbadać. Pozostałe były badane w ziemi.

– Nie udało się otworzyć całkiem jam grobowych, szczątki wchodziły gdzieś w profile wykopów pod groby, co powodowało, że nie mogliśmy ich wydobyć. Stąd prowadziliśmy oględziny in situ [w miejscu] – zaznacza dr Łukasz Szleszkowski z Zakładu Medycyny Sądowej Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu. Medyk zauważa, że na szczątkach nie stwierdzono zmian urazowych, które mogły prowadzić do zgonu, jak typowe postrzały głowy, które spotykaliśmy na Łączce. Nie wyklucza, że odkryte osoby zostały powieszone. Dziś po tylu latach potwierdzenie tego faktu jedynie na podstawie zachowanych szczątków jest jednak trudne.

Dwa z badanych na stole szkieletów miały złamania kości udowych, dwa inne wygojone urazy złamania kości nosa z przemieszczeniem, doznane na pewien czas przed śmiercią. To może wskazywać, że ofiary były torturowane. Najmłodszy szkielet należał do mężczyzny w wieku 17-20 lat, pozostałe do osób po 20., 30. i 40. roku życia. Część z nich znajdowała się w pojedynczych grobach, niekiedy pochowani byli w trumnach, z których pozostał jedynie zarys lub kawałeczki drewna, inni leżeli w grobach masowych.

Co ciekawe, w większości grzebano nagie zwłoki, archeolodzy nie znaleźli praktycznie żadnych śladów materialnych po ubraniu, poza kilkoma guzikami i fragmentami butów, szelek czy innych przedmiotów.

– Półtora roku przed śmiercią przyszedł do mnie z płaczem pewien ubek. Był majstrem budowlanym, zatrudnionym przez UB „do robót ścisłych”, czyli tajnych i specjalnego znaczenia. Był dwa razy na cmentarzu, gdy wrzucano ciała do dołów. Widział, że były nagie i miały przywiązane na sznurku do dużego palca u nogi kartki z wypisanym numerem. Brak elementów ubrań przy ekshumowanych obecnie potwierdza pośrednio tę tezę – zwraca uwagę ksiądz prałat Józef Maj.

Nagość chowanych ciał to nie jedyna charakterystyczna cecha tych pochówków. Już pobieżny rzut oka na odkryte szkielety w dołach dawał jasny obraz, w jaki sposób po śmierci ci zabici żołnierze niezłomni zostali potraktowani. Wrzucano ich do dołów śmierci jak padłe zwierzęta. W jednej z pierwszych jam grobowych znaleziono szczątki sześciu ofiar, z których podjąć udało się tylko jedną osobę, bo jej szkielet był kompletny. Pięciu innych, leżących tuż obok, nie wydobyto, bo archeolodzy nie mogli dotrzeć do ich czaszek, które leżą pod współczesnymi nagrobkami. Wszyscy byli rzuceni w nieładzie, jeden na drugim. Ktoś upadł do dołu na twarz i w takiej pozycji został już w ziemi jako bolesny wyrzut dla przyszłych pokoleń. Zwłoki innego zasypano w pozycji jakby półsiedzącej, innego z twarzą zwróconą do góry, w kierunku oprawców i grabarzy, którzy starali się zatrzeć za sobą wszelkie ślady.

– Nie mamy wątpliwości, że to więźniowie. Świadczy o tym pochówek, który został tutaj przez nas odkryty. Ci ludzie są w dużym dole, ich szczątki zostały wrzucone, są nieułożone, splecione ze sobą – stwierdza prof. Krzysztof Szwagrzyk.

Wspólna sprawa


Codziennie na Wałbrzyskiej spotykałem wielu ludzi, którzy zapewniali o swoim wsparciu dla poszukiwań ofiar komunizmu, dzielili się wspomnieniami z lat młodości lub dzieciństwa, kiedy widzieli, jak na cmentarz zwożono na furmankach ciała zamordowanych i potajemnie ich grzebano. Dla utrudzonej pracą w upale ekipy mieli często niespodziankę: domowe wypieki i inne smakołyki, napoje.

Z wielką radością przez archeologów, medyków sądowych i wolontariuszy witany był zawsze dr Witold Mieszkowski, syn odnalezionego na Łączce dowódcy floty komandora Stanisława Mieszkowskiego, który podobnie jak na Powązkach przynosił im już legendarne domowe paszteciki, które wszyscy z wielkim smakiem pałaszowali.

– Te wykopaliska to bardzo ważna publiczna sprawa. 28 lutego w Belwederze powiedziałem, że nie robię już tego dla siebie i dla mojego ojca, bo jego akurat odnaleziono. Robię to dla moich i nie tylko moich wnuków, żeby wiedzieli, gdzie są ich korzenie – mówi dr Mieszkowski.

Do profesora Szwagrzyka zgłosiły się już trzy rodziny, które są właścicielami współczesnych nagrobków umiejscowionych na polu więziennym na Służewie. Zadeklarowały, że w przypadku drugiego etapu prac na Wałbrzyskiej wyrażą pełną zgodę na prace poszukiwawczo-ekshumacyjne pod grobami ich bliskich. – To dla nas bardzo ważne, mam na uwadze przede wszystkim piękną postawę tych ludzi, którzy nie myślą wyłącznie w kategorii własnego, rodzinnego czy osobistego interesu, tylko mają świadomość, że jest to sprawa znacznie szersza i dotycząca nas wszystkich – mówi prof. Krzysztof Szwagrzyk.

Na razie nie wiadomo, kiedy może dojść do drugiego etapu prac badawczych na tutejszym cmentarzu. Pełnomocnik prezesa IPN ds. poszukiwań miejsc pochówku ofiar terroru komunistycznego jest jednak zadowolony z dotychczasowych badań przeprowadzonych na Służewie, drugim obok Łączki największym w Warszawie polu grzebalnym ofiar terroru komunistycznego. – Wydaje mi się, że w tych nieprawdopodobnie trudnych warunkach wykonaliśmy zadanie, które przyjęliśmy, przyjeżdżając tutaj. Będziemy kontynuować tu pracę, choć nie wiadomo jeszcze, kiedy to nastąpi – zastrzega prof. Krzysztof Szwagrzyk.

Wielkim zaskoczeniem dla ekipy pracującej na Służewie było wkroczenie w ubiegły czwartek na cmentarz policji i prokuratury. Na wniosek prokuratora Dariusza Gabrela, dyrektora Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, sprawa odnalezienia szczątków ludzkich na cmentarzu przy ul. Wałbrzyskiej została przekazana do Prokuratury Rejonowej Warszawa-Mokotów. Pełne szkielety wydobytych z dołów śmierci osób prokuratura rejonowa zabezpieczyła w Zakładzie Medycyny Sądowej. – Nikt nie ma zamiaru zaprzestać tych prac, ani nie ma zamiaru w nich przeszkadzać. Niepoważne wydaje się stwierdzenie, że kierownictwo Instytutu, które zainicjowało te poszukiwania, w tej chwili stara się je zablokować – oświadczyła niedawno Agnieszka Rudzińska, wiceprezes Instytutu Pamięci Narodowej.

Piotr Czartoryski-Sziler

za:www.naszdziennik.pl/wp/85883,straznicy-pamieci.html