Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Tomasz Bieszczad-Cuda duże i małe

Kiedy przypominam sobie to zdarzenie, nie umiem powstrzymać zakłopotania i odczuwam coś w rodzaju „drżenia duszy”, choć było to równo 22 lata temu… Zanim je opiszę, chciałbym się zastrzec: nie mam skłonności do egzaltacji. Z dwóch „skrzydeł” religijności (na które w swej Encyklice zwraca uwagę Jan Paweł II), zdecydowanie mocniej niż fides, przemawia do mnie ratio. Jak to się mówi: „ten typ tak ma” i sądzę, że podobnych „typów” jest o wiele więcej. Wiara (którą – mimo naszych upadków – postrzegamy jako niewzruszoną) jest u tych „typów” ufundowana w większym stopniu na analitycznych dociekaniach i rozumowej argumentacji, niż na „uniesieniach ducha”. To jest może jakiś defekt, bo dobrze byłoby częściej słyszeć głos Pana przemawiający wprost do serca… ale widocznie trzeba cierpliwe czekać. Mówi się: trudno… itd. I niech ta uwaga będzie dowodem na prawdziwość opisanych poniżej historii, do których przejdę za moment.
Wróćmy jeszcze do wspomnianej Encykliki Jana Pawła II – czytamy w niej, że rozum dany jest człowiekowi także po to, by umacniał jego wiarę, zwłaszcza w okresach zagrożonych masową i bezwzględną propagandą bezbożności. Zwróćmy też uwagę, że przejawem takiej „służebnej”, wobec wiary, roli rozumu mogą być badania ikon „nie uczynionych ręką ludzką” (Całun Turyński, wizerunek Maryi z Guadalupe, wizerunek twarzy Jezusa z Manopello). Początkowo do ludzi przemawiał sam fakt ich istnienia i legendy związane z powstaniem (czy też znalezieniem). Potem bywało gorzej: legendy się zacierały, a przeciwnik nie próżnował… Narastały wątpliwości: badania Całunu metodą C14 wykluczyły powstanie tkaniny w czasach Chrystusa. Wiara w cudowny rodowód wizerunku Człowieka z Całunu stawała się, w oczach świata, śmieszna.
A jednak… wraz z naporem „oświeceniowego scjentyzmu”, gdy jedni „naukowcy” wytrwale „rozprawiali się” z religijnymi „zabobonami”, to inni – również uzbrojeni w nowoczesne narzędzia badawcze – potwierdzali autentyczność ikon i związanych z nimi odwiecznych „mitów”. Wiemy, jaki szok w końcu XIX wieku spowodowały badania Całunu, gdy odbity na nim obraz stał się doskonale rozpoznawalny w negatywie fotografii. Podobna historia powtórzyła się podczas badań meksykańskiego wizerunku Dziewicy z Guadalupe: Dopiero dzięki nowoczesnym mikroskopom o najwyższej rozdzielczości odkryto w Jej źrenicach lustrzane odbicie kilkunastu uczestników niezwykłej sceny sprzed 450 lat, kiedy Indianin Juan Diego rozwinął przed biskupem i jego świtą swój lichy płaszcz z cudownie utworzonym obrazem Dziewicy! To tak, jakby „zapisali się” oni w Jej oczach – na świadectwo przyszłych pokoleń. Obraz, złożony z pojedynczych pikseli, nie mógłby zostać „namalowany” w XXI wieku, a cóż dopiero wtedy (na tkaninie z włókien agawy, której trwałość nie przekracza zazwyczaj kilkudziesięciu lat)!
Był to zatem wielki znak dla nas, wyznawców nauki, uczyniony w czasach, kiedy ludziom wystarczała sama wiara. Teraz – kiedy ta sama wiara, poddawana w wątpliwość i znieważana, ulega daleko idącej erozji – maryjna ikona z Guadalupe nadal przemawia do ludzi dzięki najnowszym narzędziom naukowym – dla ich umocnienia. Dodajmy, że nadal też przemawia aurą tajemniczości i językiem „sensacji”, tak lubianym przez dzisiejszą publiczność medialną.
A więc – kto ma oczy i uszy, niech je otwiera! Niech pozwoli przekonać się – jeśli nie „kościółkowej propagandzie”, to – naukowym badaniom, które potwierdzają obecność w naszym świecie Tajemnicy. A zatem: „otwórzcie swój umysł” (wreszcie!) i skończcie z tym żałosnym ateizmem!
Ba, ale tutaj zderzamy się z podstawową trudnością: Współczesna publiczność medialna, bardziej niż na fakty naukowe, wydaje się być podatna na  kłamstwa (trwające już od ładnych kilkuset lat): na różne „czarne legendy Kościoła” (są zawsze trendy) i na „negatywny pi-ar” (który czerpie z obfitego dorobku wielkich manipulatorów i oszczerców – od Sun Tzu po Gramsciego)… Duchowość współczesnego Massemenscha – powiedzmy to sobie otwarcie – została prawie doszczętnie skorumpowana na skutek karmienia się kłamliwymi mitami upozowanymi na „demaskatorskie fakty”. Niebagatelną rolę w tym perfidnym dziele zakłamywania rzeczywistości odegrały narcyzm i pycha ludzi, którzy chętnie pozwalali się oszukiwać, bo pochlebiała im opcja „non serviam”.  
Kiedy więc nie przekonuje już, ani wiara, ani rozum, ani wielkie cuda… może czas przywołać na pomoc… cuda małe. Aby je zweryfikować, nie będziemy potrzebowali mikroskopu elektronowego, ni analizy chemicznej metodą C14… Wystarczy dobra pamięć oraz trzymanie się faktów. Wróćmy zatem do pewnej tajemniczej historii, którą zasygnalizowałem w pierwszym akapicie…

Mam ten obraz przed oczami (chociaż było to równo 22 lata temu): Mój biedny, granatowy fiacik 126p przejeżdża pod oknami mojego mieszkania i żegna się ze mną na zawsze. Jedzie na lawecie, w padającym rzadko śniegu, w grudniowej szarówce i – widziany z IV piętra bloku – przypomina zmiętą chustkę do nosa.
Miesiąc wcześniej przeżyłem w nim wypadek na „gierkówce”. Zaraz za „Zajazdem Piotrkowskim” (który dziś już nie istnieje) fiacik nagle złapał poślizg i przekoziołkował przez obie jezdnie, zatrzymując się na poboczu przeciwnego pasa, „na lewym boku”. Po paru sekundach przemknęły obok mnie – jak duchy! – dwa wielkie TIR-y. To że żyję, zawdzięczam serii nieprawdopodobnych przypadków (lecz od tamtego czasu nauczyłem się nie wierzyć w przypadki). Po chwili wygramoliłem się przez przednie okno i wraz z kilkoma przypadkowymi kierowcami zaciągnęliśmy mojego, przekoszonego we wszystkie strony, fiacika na po bliską stację benzynową. Nazajutrz przetransportowałem go na milicyjny parking. Potem dałem ogłoszenie o sprzedaży: Nie czułem się na siłach, by samemu robić remont, zresztą auto nadawało się raczej tylko „na części”. Minęło kilkanaście dni i zgłosił się kupiec – blacharz spod Piotrkowa. Dobiliśmy targu. Nabywca wziął dokumenty. Powiedział, że zabierze fiacika z parkingu, gdy załatwi lawetę. Nie miałem pojęcia, kiedy to nastąpi. Więc… czemu owego popołudnia nagle wstałem z kanapy i – kierowany nieznanym impulsem – podszedłem do okna, by przez kilkanaście sekund obserwować, jak za rogiem ulicy znika mój (były) fiacik, w którym miesiąc wcześniej cudem nie zginąłem…?


Zbieg okoliczności – ktoś powie. Tak. Ale ja nauczyłem się już… etc. Oczywiście – nie chcę powiedzieć, że maszyny też posiadają duszę, dzięki której komunikują się ze swoimi dawnymi właścicielami (wyjątek może tu stanowić żelazko do prasowania, starego typu – żartuję!). Ale wytężcie – drodzy Czytelnicy –pamięć! Jestem pewien, że podobne zdarzenia były udziałem każdego (no, może prawie każdego) mieszkańca planety… Czy nie znajdujecie w jej zakamarkach niczego… tak jest! – niczego cudownego?! To może potrzebujecie jeszcze trochę ośmielenia…?

Nasz pierwszy syn miał wtedy trzy lub cztery dni. Leżał na rogu kanapy, w mikroskopijnym pokoju hotelu asystenckiego Politechniki Łódzkiej, gdzie wtedy pomieszkiwaliśmy z żoną. Wieczorem przyszła pielęgniarka, żeby nauczyć świeżo upieczonych rodziców, jak się kąpie noworodka. Ustawiłem wanienkę z wodą na stole, położyłem ręcznik, przybory. Żona, zbolała po porodzie, leżała skulona na kanapie i mogła mi pomóc. „Pan poda dziecko!” – powiedziała pielęgniarka. Z obawą podniosłem synka z rogu kanapy i położyłem go na stole obok wanienki…
W tym momencie usłyszałem za plecami huk. Obejrzałem się i usiadłem z wrażenia. Gruby kawał tynku, wielkości może metra kwadratowego, odpadł z sufitu i rozbił się o róg kanapy, w miejscu gdzie kilka sekund wcześniej leżało nasze dziecko. Możecie wierzyć, albo nie, ale do dzisiaj nie wiem, czy wtedy przyszła do nas pielęgniarka, czy był to Anioł Stróż naszego syna.


Mały cud. Wierzę, że każdy musiał kiedyś coś podobnego przeżyć! Na pewno. W tych sprawach nikt nie może być szczególnie uprzywilejowany. Pan Bóg sieje równo po ludziach. Łaska przybiera różne formy i trafia do każdego, trzeba tylko chcieć ją zauważyć. I przyjąć. Ale co innego przeczytać w tabloidzie o tajlandzkiej dziewczynce, która uciekła przed tsunami, bo wydawało się jej, że z pobliskiego lasu woła ją zmarła matka, a co innego pielęgnować we wdzięcznej pamięci swoje własne wspomnienia. Chcę powiedzieć, że dzięki pewnym zdarzeniom (takim jak to z fiacikiem), możemy niekiedy dotknąć rąbka wielkiej Tajemnicy. Tej mianowicie, że nie jesteśmy sami. Że jest Ktoś na tym świecie, kto nas chroni. I że te małe Tajemnice, te „małe cuda”, pozwalają nam być sobą i nie scynicznieć zupełnie pod naporem cynizmu świata.
Trzecia, ostatnia historia, chyba najbardziej tajemnicza, pochodzi sprzed kilkunastu lat.

Jest letni wieczór. Odkładam książkę i gaszę lampkę nocną. To był ciężki dzień. Kręciliśmy film, tempo pracy było szybkie. Grałem, wraz z przyjacielem, dwóch cwaniaczków, którzy co chwila popadają w kłopoty wskutek swoich nie ekologicznych zachowań i głupich pomysłów (rzecz trochę w stylu czeskich animowanych dobranocek, u nas znanych jako „Sąsiedzi”). Ostatnią scenę kręciliśmy w Arturówku. Bohaterowie przyjeżdżają tam kopcącym trabantem, zabrawszy cały swój dobytek, by w plenerze móc się cieszyć „miejskimi wygodami”. W finale okazywało się, że na plaży zbudowali sobie… klatkę. Reżyser kazał mi zdjąć z palca obrączkę, bo blikowała w zachodzącym słońcu, gdy na koniec spoglądaliśmy żałośnie zza krat w obiektyw kamery. Schowałem obrączkę do kieszeni koszuli, skręciliśmy ujęcie, a po zdjęciach przebraliśmy się w swoje ubrania i wyczerpani wróciliśmy do domów.
Aż do tej chwili nie uświadomiłem sobie, że moja obrączka została w kieszeni filmowej koszuli i wraz z nią trafiła do przepastnych magazynów łódzkiej Wytwórni. Tak więc, leżałem spokojnie w łóżku i już prawie zasypiałem, gdy nagle dobiegł mnie pojedynczy, metaliczny dźwięk, który rozległ się nisko, w kącie pokoju. Pierwsza myśl: To moja obrączka, której – teraz dopiero to stwierdziłem! – nie miałem na palcu, wypadła z kieszeni marynarki. Z tą myślą zasnąłem. Rano znalazłem obrączkę na podłodze. I wtedy, z rozbudzonym umysłem, zacząłem analizować zdarzenia ostatniego wieczora: Czy obrączka może sama wyskoczyć na podłogę z kieszeni marynarki wiszącej na krześle? Czy naprawdę była w marynarce? Gdzie schowałem obrączkę na planie filmowym? Do kieszeni filmowej koszuli. Czy później, w czasie przebierania się, przełożyłem ją do marynarki? Nie. A może włożyłem ją do kieszeni spodni i stamtąd się wysunęła? Nie, spodnie odłożyłem do prania, były w łazience…  Czy w ogóle cokolwiek z obrączką robiłem? Nie. Zapomniałem o niej zupełnie, została w koszuli i pojechała do Wytwórni. A potem wróciła.      
Ktoś może powiedzieć: „To ci się śniło! Wypiłeś na planie i schowałeś obrączkę do marynarki!” Ale na planie nikt nie pił. No, to może: „Położyłeś obrączkę na półce, miał miejsce słaby wstrząs tektoniczny, resztę zrobiła grawitacja”. Albo (jeszcze bardziej „naukowo”): „To była autosugestia!” Ale ja już nie wierzę w „autosugestie” i inne telekinezy. Chcę wierzyć i nie wstydzę się tego, że to mój Ojciec w Niebie – z właściwą sobie dyskrecją – dał mi do zrozumienia, że moje małżeństwo jest dla Niego ważne i że będzie je chronił. A na dowód – z właściwym sobie poczuciem humoru – posłał do magazyny kostiumów mojego Anioła Stróża, żeby przyniósł mi moją zapomnianą obrączkę.


Możecie myśleć, co chcecie. Dla mnie, zdarzenia, takie jak opisane powyżej, mają bez wątpienia charakter nadprzyrodzony. Są różne w swym przebiegu. Jedne „spektakularne” i „głośne” – jak huk tynku odpadającego z sufitu, inne – ciche i dyskretne, jak brzęk małżeńskiej obrączki uderzającej o podłogę. Trzy latarnie morskie nad czarnym, groźnym morzem. Powiecie: trzy przeciętne, typowe historie, jakich setki, tysiące przydarza się każdemu człowiekowi w drodze przez życie… Zwyczajne,  gdy rozpatrywać je w duchu codziennej rutyny i automatyzmu powtarzalnych się czynności. Po o w ogóle zwracać na nie uwagę? Ale po spokojnej, wnikliwej (rozumowej) analizie prędzej uwierzę w ich nadprzyrodzoność, niż w jakiekolwiek „zaćmienia umysłu”, czy w „autosugestię”…
Żachniecie się: to tylko zwykła naiwność, pobożne życzenia, dziecinada! W porządku, dobrze. Ale kto to kiedyś powiedział: „Jeśli nie staniecie się jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego…”
No, właśnie, „jak dzieci”…

Copyright © 2017. All Rights Reserved.