Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać-NA SZLAKU DO SANTIAGO DE COMPOSTELA (odc.XVIII)

CARRIÓN DE LOS CONDES

Tu się już zatrzymamy – ustaliliśmy zgodnie - w Carrión de los Condes, tym bardziej że możemy zanocować w klasztorze cystersek, które odstąpiły pielgrzymom jedno ze skrzydeł swojego klasztoru. Tak jak ich współsiostry w Santo Domingo de la Calzada.
- Czy nie sądzisz, że cystersi nam sprzyjają? – zauważyła Mariola.
- Zapewne to zasługa św. Bernarda z Clairvaux, do którego mam wielkie nabożeństwo. Zawsze ceniłem tego człowieka, więc się odpłaca za moje dobre o nim zdanie.
- W obecnych czasach to postać kontrowersyjna. Co niektórzy mają mu za złe, że jeździł po Francji i namawiał ludzi do wzięcia udziału w wyprawie krzyżowej.

- I właśnie dlatego bardzo go sobie cenię, ale też dlatego, że był również wielkim pisarzem i poetą, był mózgiem XII-wiecznej Francji. Jestem zwolennikiem krucjat. W tamtych czasach  była to wspaniała Europa. Posiadała wartości, doceniała je, była gotowa ich bronić. Potrafiła wykrzesać z siebie ogromny ogień i zapał wewnętrzny. Umiała zmobilizować społeczeństwo i umotywować racje do pójścia w dalekie strony dla ratowania Grobu Chrystusa. Czy można sobie wyobrazić bardziej szlachetną ideę i podobną sytuację w naszych czasach? Ludzie ówcześni porzucali swoje majątki, swoje domy, zostawiali żony i dzieci, z entuzjazmem wyruszali w nieznane z narażeniem życia. Przecież nikt z nich nie miał żadnej pewności, czy kiedykolwiek powróci do siebie, czy jeszcze ujrzy swoich bliskich. Dlatego spisywali testamenty, na wypadek śmierci wydawali rozporządzenia w obecności królewskich notariuszy. I ruszali w daleką, nieznaną, niepewną drogę.

- Niemniej dopuszczali się po drodze wielu niegodziwości!

- To prawda. Realizacja tej wzniosłej idei daleko odbiegała od zaszczytnych założeń. Ale takie bywają prawa wojny. Zresztą mieli do czynienia z przeciwnikiem wyjątkowo okrutnym i bezwzględnym.
 
- To gdzie chrześcijańska miłość bliźniego? Gdzie nastawianie lewego policzka, gdy cię biją w prawy?

- Tej rady Chrystusowej nie da się zastosować do społeczeństw. Może być adekwatna w odniesieniu do indywidualnej osoby. Przychodzi mi tu na myśl następująca anegdota, jak to co niektórzy gorszyli się z postępowania Juliusza II, że oto papież dosiada konia i pędzi na czele swych zbrojnych oddziałów w obronie granic Państwa Kościelnego. Przypominano mu, że Jezus nakazał Piotrowi schować miecz do pochwy, gdy ten dobył go podczas szamotaniny w Ogrodzie Oliwnym. Papież miał przytomnie odpowiedzieć, że Piotr odłożył miecz po tym, jak Malchusowi odciął ucho. Myślę, że ta powiastka, raczej prawdziwa, bo Juliusz II taki był, porywczy, gwałtowny i po męsku rozwiązujący problemy, też polityczne, oddaje istotę rzeczy. Nie można dać się połknąć. Nie można dać się zarżnąć. Gdy tego wymagają okoliczności, należy stanąć w obronie wartości, nawet zbrojnie, nawet z narażeniem własnego życia. Obrona własnej ojczyzny, obrona najwyższych wartości, bynajmniej nie tych, jakie lansuje dekadencka Unia Europejska, jest obowiązkiem moralnym dobrego i świadomego chrześcijanina.

- Dobrze ci tak mówić, gdy wygodnie i bezpiecznie siedzisz w zacisznym ogródeczku pod palącym niebem Hiszpanii. Ale czy poszedłbyś walczyć, gdyby wymagała tego potrzeba, na przykład  dla ratowania ojczyzny?

- Bez wahania! Od historii się nie ucieknie. Można zmienić miejsce pobytu, można zmienić nawet kraj zamieszkania i przyjąć obce obywatelstwo, ale nie jesteśmy w stanie wyrwać się z okowów czasu, w którym przyszło nam żyć. Myślę, że Bernard z Clairvaux doskonale to rozumiał. Ten mąż Boży istotnie wędrował od miasta do miasta i nawoływał do wzięcia udziału w wyprawie krzyżowej. A nie było łatwo poderwać ludzi na drugą krucjatę w 1146 roku, pamiętano bowiem jeszcze pierwszą, jakie utrapienia i klęski ponosili jej uczestnicy sprzed pół wieku. Kiedy występował na rynku ze swą płomienną mową, powiadano, że jest drugim Mojżeszem, który poprowadzi lud chrześcijański do Ziemi Świętej, tak jak starotestamentowy prorok wyprowadził Izraelitów z Egiptu i wprowadził ich do ziemi obiecanej. W Chartres rozentuzjazmowany tłum okrzyknął go wodzem wyprawy, co zresztą papież Eugeniusz III przyjął z aplauzem. Bernard wykręcił się rozsądnie, zapewne znając swoje mierne umiejętności dowódcze w terenie. To nie był typ Piotra Pustelnika, który poprowadził tłumy na zatracenie podczas pierwszej krucjaty ludowej, kierując się entuzjazmem, a nie rozsądkiem.

- Ale czy zadaniem mnicha nie jest przebywanie w klasztorze i oddawanie się modłom, postom i pokucie? Po co się wtrącał do polityki.

- Brzmi to bardzo po dzisiejszemu. Imponują mi ci święci, którzy znają swoje miejsce i w klasztorze, i w życiu. Święci to nie z wosku ulane manekiny, którzy widzą tylko niebo, a świata wokół siebie nie dostrzegają. Przeciwnie. Każdy człowiek, czy to duchowny czy świecki, winien reagować nie panoszące się wokół zło. A tym bardziej osoba duchowna jest do tego  obligowana, winna trzeźwo i głośno oceniać zło i nadużycia, a gdy wymaga tego sytuacja - również piętnować to, co chore, także w państwie. I nie może dać zepchnąć się na margines życia społecznego i państwowego z bojaźni, że media będą piętnowały taką osobę pomówieniami, że miesza się ona do polityki. Weźmy przykłady z niektórych świętych. Hieronim, siedząc w tej swojej pustelni betlejemskiej nie odciął się od świata, reagował w pismach i w listach na problemy schyłkowego Cesarstwa Rzymskiego. A Antoni z Padwy, ten ulizany chłoptyś o ckliwym spojrzeniu z Dzieciątkiem na ramieniu z naszych ołtarzy – przecież to młot na heretyków, człowiek czynu. Albo Katarzyna ze Sieny, ta potrafiła tupać w Awinionie przed papieżem, by wracał do Rzymu i ratował Kościół, a nie zażywał wywczasów nad modrym Rodanem. A nasz Piotr Skarga, albo Jerzy Popiełuszko?

- No już dobrze, rozgadałeś się, mój drogi, a makaron stygnie. Dodałam oliwek, są świetne, prosto z Walencji. Tak przynajmniej zapewnia etykietka na puszce. Posypałam serem górskim, tym z Asturii. Dosolisz i dodasz pieprzu już według własnego uznania. Pospiesz się, byśmy mogli jeszcze dziś coś zobaczyć w mieście. I ostrożnie z tym winem! Byś się do końca nie rozpuścił w drodze do św. Jakuba!

                                                               * * * * *
A jest tu, w Carrión de los Condes, co oglądać! Mnie najbardziej intrygował tutejszy Chrystus w Majestacie, tyle razy reprodukowany w podręcznikach sztuki romańskiej. Udałem się tam, na starówkę, do kościoła św. Jakuba, bo światło do fotografii było znakomite, chociaż na miejscu okazało się, że wciśnięty w wąską uliczkę kościół pozostaje w głębokim półcieniu. Szczęściem za bardzo to nie szkodziło rzeźbie umieszczonej w tympanonie nad portalem. Z ubolewaniem obserwowałem pielgrzymów przechodzących obok, bez zatrzymywania się, nawet bez spojrzenia na tę przewspaniałą scenę. Prawdopodobnie nic o niej nie wiedzieli, bo gdy rozstawiłem statyw i długim obiektywem zdejmowałem ze scen poszczególne detale, wtedy przystawali i oni, zadzierali głowę do góry, wyjmowali własne aparaty fotograficzne i uwieczniali mojego Chrystusa. A ten jest inny aniżeli wszystkie inne rzeźby oglądane dotychczas na Camino. Powiedziałbym, że w sposobie przedstawienia jest to Chrystus jakby barokowy, chociaż odkuto Go w miękkim piaskowcu po romańsku – jest jakiś taki rozstrzępiony, cały spowity w bardzo zmierzwionych draperiach szat. I jak gdyby się uśmiechał, a przecież jest sędzią czasów ostatecznych, a to poważna już sprawa.  Chrystus w Majestacie jest tylko jednym z elementów bogatej oprawy rzeźbiarskiej wokół portalu, jest jego dominantą, punktem odniesienia. Całość wykonano około roku 1175, czyli wtedy, kiedy w polskim Strzelnie dla norbertanek odkuwano przepiękne kolumny w ich kościele Św. Trójcy.

Oglądając tyle wspaniałych zabytków romańskich na Camino - a występują one w dużej liczbie również poza szlakiem, często w maleńkich kościółkach zagubionych po górach i polach – dręczy mnie pewna wątpliwość: dlaczego w Polsce mamy tak mało romanizmu? Należeliśmy przecież do tego samego kręgu kulturowego co Hiszpania, co Francja i  Niemcy. Te nieliczne kościoły, które u nas przetrwały, nie mogą poszczycić się bogactwem rzeźb romańskich. A jeśli już występują pewne ich elementy, nie wykraczają poza linię Wisły w kierunku wschodnim, jakby królowa polskich rzek stanowiła granicę kulturową w odniesieniu do pierwszych wieków chrześcijaństwa w naszym kraju. Pouczająca w tym zakresie może być mapa fundacji cysterskich w Polsce. Nie ma ich na prawym brzegu Wisły. Dlaczego? Oto zadanie do zgłębienia zagadnienia już po powrocie do siebie, do domu. Tak sobie postanowiłem.

Wróćmy do Carrión de los Condes. Liczy niespełna dwa i pół tysiąca mieszkańców, a w XIII wieku, kiedy miasto przeżywało swój złoty okres, było ich trzykrotnie więcej. I miało trzynaście parafii. Kilka hospicjów i szpitali obsługiwało Jakubowach pątników. Obecnie jest jedenaście kościołów, oczywiście - nie wszystkie romańskie.  Wspaniałą rzeźbą romańską może się poszczycić inna jeszcze świątynia - klasztorny kościół San Zoilo, ogromny zespół benedyktyński położony już po drugiej stronie rzeki Carrión, przy wyjściu szlaku za miasto. Rzeźby w kapitelach i dekoracyjnych fryzach są przewspaniałe. Pochodzą z XI wieku, kiedy ten prastary klasztor, jeden z pierwszych po rekonkwiście  na północ od rzeki Duero, został włączony w system klasztorów reformy kluniackiej.

Ale jest tu jeszcze coś więcej aniżeli romanizm, jest tu klejnot nad klejnotami, przecudny wirydarz renesansowy o takim bogactwie rzeźb, iż trudno to sobie nawet  uświadomić. Niech do naszej wyobraźni przemówią chociażby same tylko liczby, podobnie jak we Frómista. Na sklepieniach krużganków, wiązanych jeszcze na sposób gotycki, umieszczono 269 renesansowych portretów wykutych w medalionach, twarzami skierowanych z góry ku nam. Każdy portret nie jest stworzony podług jakiegoś szablonu, lecz otrzymał rysy indywidualne z uwypukleniem cech osobowych, chociaż wiadomo, że wykuwano je z wyobraźni, bo przedstawiają ludzi dawno już zmarłych – królów biblijnych, patriarchów, proroków, starożytnych mędrców, miejscowych władców. Kroksztyny ozdobiono 230 portretami postaci starotestamentowych dla zilustrowania genealogii Jezusa według wykazu Mateusza Ewangelisty oraz portretami duchowych synów św. Benedykta z Nursji. Do tego należy dodać główki aniołków, elementy ozdobne, jakieś wazy, gałązki, palmety - w liczbie 120. Byłoby niesprawiedliwością nie wspomnieć imion twórców tych arcydzieł. Realizację projektu rozpoczął w roku 1537 Juan de Badajoz Młodszy, wspomagał go Miguel de Espinosa, a po nich prace kontynuowali inni kamieniarze przez kolejne cztery dekady, aż do 1577 roku.  Zaiste, nie tylko Italię ogarnęła gorączka tworzenia dzieł wielkich i wspaniałych.

                                                                 * * * * *
O brzasku wyrwał mnie ze snu dźwięk bicia w dzwony. Zdziwiłem się. Wcześniej na Camino nie słyszałem tylu dzwonów na raz. Dźwięk dochodził z różnych stron, z różnych kościołów. Mariola wyszła na szlak o siódmej rano, ja zapuściłem się jeszcze w labirynt krętych, średniowiecznych uliczek. Było zimno, przeszywał lodowaty wiatr, a przecież to dopiero  koniec lipca. Niebo cięły zygzakami jaskółki. Miasto żyje tradycją i przeszłością, bo upamiętniło tablicami swoich wielkich synów. Dowiaduję się, że św. Zoilo, patron miasta, to młodzian z Kordoby, umęczony przez wydarcie mu nerek w 304 roku za Dioklecjana. Zginął z dwudziestoma kolegami. Jego relikwie za wysoką cenę wykupił od muzułmanów jeden z tutejszych hrabiów w 1050 roku.

Na fasadzie starego domu spostrzegłem tablicę z informacją, że w kamienicy tej urodził się jeden z uczestników wyprawy  Francisco Pizarra do Peru. Jakże mogłem przeoczyć to nazwisko i nie odnotować imienia tego człowieka w notatniku, chyba przez roztargnienie! Inna tablica zatrzymała mnie przed domem, gdzie przyszedł na świat Miguel de Benavides, dominikanin, misjonarz Filipin, arcybiskup Manili i założyciel pierwszego na wyspach uniwersytetu nazwanego imieniem św. Tomasza z Akwinu. Umarł w 1605 roku  w wieku 53 lat.
                                                       * * * * *
A zatem w drogę! Do Sahagún! Czterdzieści kilometrów przez pola. Najbardziej monotonny, pozbawiony ludzkich siedzib, to odcinek do Calzadilla de la Cueza, dwanaście kilometrów bez  jednego drzewka, bez wody, pod palącym słońcem. I bardzo dobrze. Doświadczenie otwartych pustkowi, namiastka pustyni, a pustynia to środowisko mowy wewnętrznej. Skoro nie przemawia świat zewnętrzny, niech wypowiada się stan duszy człowieka, jeśli ma ona coś do powiedzenia. Ale można też spróbować oczyścić umysł od wszelkich skojarzeń, od wszelkich myśli, od pamiętliwości.  I to jest dopiero wyzwanie – sprawić, aby umysł trwał w stanie spoczynku, a ciało żeby pozostawało aktywne. Spróbujcie! Mnie to przychodzi z ogromną trudnością.

Na tym odcinku drogi rozpamiętywałem los tych, którzy z ubogich mieścin i wiosek XVI-wiecznej Hiszpanii ruszali w otwarty i przetarty przez Kolumba świat na spotkanie przygody, sławy i  majątku. Ale też chorób, kalectwa i śmierci. Ale byli i tacy, którym przyświecały szlachetniejsze cele, jak nawracanie pogan na wiarę chrześcijańską. A przez chrystianizację rozumiano również cywilizowanie Indian. Jedno z drugim szło w parze. Temat ten zajął mi całe przedpołudnie i raz uruchomiony - prawdopodobnie przez tego człowieka z drużyny Pizarra - nie chciał zejść z mojej podświadomości. Nie udało mi się oczyścić mojego umysłu i wydać się na mentalną pustkę. A może stało się tak dlatego, że  przed podjęciem pielgrzymki do grobu Apostoła Jakuba zajmowałem się przez kilka miesięcy chrystianizacją Meksyku, problematyką tak porywającą, iż nie pozwalała nawet na spoczynek?

Inna rzecz to lokalna pobożność. W wielu wiejskich kościółkach spotyka się niewielkie, liche, gliniane figurki aniołów popędzających batem parę wołów, figurki ustawiane w bocznych ołtarzach. Czy to nie sugestia, ażeby lud rolniczy uszanował niedziele jako dzień wolny od prac polowych? Nawet gdyby aura podpowiadała inaczej? A wtedy Boże błogosławieństwo dopełni reszty i zapewni obfitość plonów. Bez tego błogosławieństwa, człowieku, nie osiągniesz wiele, gdybyś się nawet urobił po szyję. W takim kontekście znaczeniowym  odczytuję przesłanie owych figurek.

Wszędzie widuje się też figury, a często i malowidła, św. Rocha, człowieka pokrytego ranami, z psem u swych stóp. Także częstym towarzyszem wędrowców jest postać św. Mikołaja z Bari, przedstawiana w szatach dostojnika kościelnego. Inny święty, który towarzyszy pielgrzymom na Camino, to Marcin z Tours, przedstawiany w dwóch różnych konwencjach, jako młodziutki biskup, którego widzieliśmy we Frómista, w romańskim kościele jemu dedykowanym, oraz jako rzymski żołnierz na koniu rozcinający mieczem połę swej chlamidy, by okryć nią nagość biedaka.  Kult tych świętych upowszechniony był na Szlaku Jakubowym przez pątników z Francji.

Copyright © 2017. All Rights Reserved.