Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać- Święta Góra Athos (odc. VII)

MONASTER PANTOKRATORA
Po nawiedzeniu Stawronikity jeszcze tego samego przedpołudnia wyruszyłem do Pantokratora, monasteru odległego o kolejne dwie godziny marszu. Jak poprzedni, tak i ten klasztor wyrósł na stromo osuwającym się w morze skalnym występie. Z powodu urwisk idzie się tam nie plażą, która się gdzieś urwała, lecz zboczem w tunelu wyciętym w gęstwinie krzewów i niskopiennych drzew. W niektórych miejscach

niższe partie zarośli pozwalały ujrzeć wpięte w skarpy  zabudowania jakichś pustelni, sądząc po stanie rozlatujących się dachów, dawno już opuszczonych. Z tej wysokości bez przeszkód można było oglądać   krzywiznę  wschodniego wybrzeża aż po szczyt góry Athos, w marcu ciągle jeszcze okryty czapą śniegu mieniącą się srebrem. Przecudne widoki. Na pożegnanie zamajaczyły jeszcze oba co dopiero odwiedzane przeze mnie monastery, Stawronikita i nieco dalej  dostojny Iwiron.

Za kolejnym zakrętem ścieżki wyłonił się z krzewiastej gęstwiny monaster Pantokratora w całej swej okazałości, rozległy, poprzedzony szeregiem parterowych domków luźno rozrzuconych na jego przedpolu, podobny do niewielkiej mieściny ze wzgórz Toskanii. Z  rozproszoną zabudową  kontrastuje sam klasztor, który niczym feudalny zamek, bojaźliwie zamknięty w pierścieniu murów, góruje nad okolicą ze swoją potężną wieżą obronną najeżoną blankami. Wygląd  zabudowań wskazuje na różne epoki ich budowy. Wokół  rozprzestrzeniają się sady i poletka uprawne, niektóre na tarasach. Górski strumień uchodzi do morza tuż przy maleńkiej przystani chronionej ramieniem falochronu rozumnie wkomponowanego w wyrastającą z morza skałę. Już sam ten widok pozwala ujrzeć cały ten kompleks monastyczny nie tylko jako przybytek modlitwy, postów i czuwań, ale także jako ośrodek gospodarczy, pozwalający jego mieszkańcom na samowystarczalność pod względem zaopatrzenia w żywność i wszystko to, co jest niezbędne do życia.

Przez szeroko otwartą  bramę, przebitą w owych potężnych murach, wszedłem na klasztorny dziedziniec. A że była już pora południowa, zaraz zajął się mną jeden z mnichów obarczony obowiązkiem troski o wygodę pielgrzymów.
- Tu się należy wpisać.  

Podsunął opasłą księgę wypełnioną kolumnami nazwisk. Sprawdziwszy mój diamoneterion, zaraz wprowadził mnie do sali dla gości i kazał zająć miejsce na wskazanym krześle. Poczułem się jak basza. Wygodne krzesła były wyłożone poduchami na sposób turecki. Cóż,  rozgościłem się. W sali zasiadało już ze trzech pielgrzymów, wyglądali na Europejczyków. Żaden z nich nie odezwał się słowem. Mnich przyniósł na dużej tacy karafkę z wodą źródlaną,  filiżanki z kawą, a w kieliszkach ouzo, którego nie cierpię, bo trąci anyżkiem. Przemogłem się, ścisnąłem nos i jednym haustem opróżniłem zawartość kieliszka. Niech będzie, na pokutę, pomyślałem.
Tak ucztowaliśmy w przestrzennej sali ze stylowym kominkiem, starannie wykończonej sztukaterią, ozdobionej stylowymi kinkietami  elektrycznymi na ścianach i przeszkloną na całej ścianie witryną pełną zabytkowych talerzy, a których żaden od dawna nie pełni swego użytkowego przeznaczenia. Mnich mówił doskonałą angielszczyzną. Okazał się bardziej niż rozmowny, tryskał dowcipem, chętnie wchodził w konwersację na tematy obojętne, takie, jakie prowadzi się z dawno niewidzianym przyjacielem, którego przygodnie spotkało się  na ulicy.

To mnich nowoczesny – pomyślałem - żaden pustelnik oderwany od rzeczywistości. Zresztą tu i tam spostrzegłem, i nie tylko w tym klasztorze, dyski telewizji satelitarnej. W każdym jednym klasztorze, w którym się zatrzymywałem - pełna komputeryzacja. Cóż, można chwalić Pana Boga bez konieczności całkowitego wyobcowania się od spraw tego świata. A może w tym jeszcze większa zasługa, kiedy korzystając ze zdobyczy techniki, można nad tym wszystkim panować w sposób racjonalny i nie stać się ofiarą współczesnych gadżetów, jakimi zalewani jesteśmy na co dzień. Należy traktować komputeryzację i telefonię  jako użyteczne narzędzia w pracy bez stawania się ich ofiarami i niewolnikami.

To, co mocno rzuca się w oczy, to świeżość, nowość i schludność monasteru, cecha, która  jest pewnym zaskoczeniem w kontekście jego XIV-wiecznej metryki założenia. Jak się okazuje, większość zabudowań poddano kompleksowej renowacji na skutek zniszczeń spowodowanych w 1948 roku przez  jeden z najgroźniejszych w  jego dziejach pożarów. Od samego początku monaster miał szczęście do zamożnych i wpływowych darczyńców. Założyli go w połowie XIV stulecia dwaj bizantyńscy arystokraci, wysocy urzędnicy cesarscy,  Aleksy i Jan, ten drugi spokrewniony z cesarzem Janem V Paleologiem. Zrzekłszy się godności dworskich i chwały tego świata, obaj  wycofali się z życia czynnego na rzecz praktykowania ascezy w okolicznym kellionie, który, w miarę przybywania mnichów, z czasem przekształcili w monaster. W kolejnych  stuleciach łożyli nań cesarze, patriarchowie, hospodarowie mołdawscy i wołoscy, nawet carowie rosyjscy. Caryca Katarzyna II przeznaczyła na potrzeby klasztoru sporą sumę pieniędzy wraz z przywilejem zbierania w Rosji jałmużny przez mnichów z Pantokratora.

W okresie otomańskim wielką hojnością zapisała się  fanariocka, bajecznie bogata rodzina Mawrokordatych, której członkowie piastowali wysokie urzędy na dworze sułtana, dostarczali hospodarów na trony Wołoszczyzny i Mołdawii, posiadali ogromne dobra na północ od Dunaju i tradycyjnie zajmowali się kupiectwem. Państwo osmańskie było państwem wielonarodowym, kosmopolitycznym, otwartym na obcych, wystarczyło być jego lojalnym obywatelem, niekoniecznie muzułmaninem, by móc dojść do wielkiego majątku. Z wstąpieniem na tron kolejnego sułtana mnisi z Athos natychmiast wysyłali do Istambułu legację z zapewnieniem lojalności i z prośbą o sułtański firman gwarantujący monasterom nietykalność. I nie zdarzyło się, by którykolwiek z sułtanów odmówił ich prośbie.

Wyszedłem na obchód monasteru i jego zabudowań.  Zauważyłem, że w godzinach popołudniowych, wolnych od modłów w kościele,  pojawiło się w ogrodach i na polach klasztornych kilku mnichów. Pomimo gorąca i niewygody, nie zdejmowali swych czarnych habitów, z grecka zwanych zostiko. Przepasali się jedynie fartuchami. Zwyczaj zdejmowania mniszych szat w ciągu dnia  nie przyjął się w Kościele wschodnim. Osoba duchowna pozostaje osobą duchowną w każdej okoliczności, a o jej stanie ma świadczyć właśnie zakonne odzienie. I nie odnosi się to wyłącznie do duchowieństwa zakonnego, ale także i diecezjalnego. Podziwiałem świadectwo  młodego, prawosławnego księdza spacerującego po ulicach w Atenach z żoną  u boku i  z córeczką na ramieniu. Widziałem kiedyś księdza, który przyszedł na dziką plażę, zdjął habit, wskoczył do wody, przepłynął kilkaset metrów, wyszedł na brzeg, otarł się ręcznikiem, przywdział swój habit i powrócił do swej parafii.

Według reguł zakonnych, podobnie jak modlitwa, istotna w życiu mnicha jest praca, każda praca, także fizyczna. Bo praca ma być formą modlitwy. Ortodoksja, zresztą jak i całe chrześcijaństwo, również to na Zachodzie, wypracowała teologię pracy. Obok modlitwy ma stanowić główne zajęcie mnicha. Tak jak przez modlitwę, także przez pracę można się uświęcać, pod warunkiem, że ten ludzki wysiłek będzie się traktować jako formę modlitwy. Pracę zlecił rodzajowi ludzkiemu sam Pan Bóg, jeszcze w Raju i to przed upadkiem Adama, nakazując, by ludzie czynili sobie ziemię poddaną. Chodzi o to, by człowiek współpracował ze swoim Stwórcą w przekształcaniu środowiska, jakie ludziom zostało dane i zadane. Wysiłek jest aktem tworzenia w wymiarze historycznym i geograficznym, bo człowiek został umieszczony w konkretnym dla niego czasie i w ściśle przypisanej mu przestrzeni.

Co więcej, sam Jezus uświęcił pracę, wzrastał w rodzinie rzemieślnika, pomagał swojemu Opiekunowi w warsztacie i gdy doszedł swych lat, zarobkował na własne utrzymanie. Także Paweł Apostoł upominał, żeby ci, którzy nie chcą pracować, a mogą, niech nie jedzą, by nie byli obciążeniem dla rodziny i społeczeństwa. On sam, przebywając w Koryncie, zarobkował na własne utrzymanie szyciem namiotów, by nie być ciężarem dla kogokolwiek. W kontekście biblijnych odniesień i nauczania Ojców Kościoła prawosławie wypracowało własną teologię pracy. A ta wynika z założenia, że cała ziemia, stworzona aktem woli Boga, jest święta jako Jego dzieło. Święte też są jej płody, co zostało podkreślone w rytuale błogosławienia wody, oleju, pszenicy i wina, czterech podstawowych składników w sporządzaniu posiłków na Wschodzie. Co więcej, to chleb i wino stały się substancjami w ofierze eucharystycznej, dary, które są produktami ludzkiego wysiłku. A winny być także owocem jego miłości do ziemi-matki, która żywi człowieka.

Z pracą ściśle wiąże się wytwarzanie dóbr, ich dystrybucja i gromadzenie. Jakkolwiek prawosławie nigdy nie było i nie jest przeciwne samej idei bogacenia się – bowiem godzien jest robotnik zapłaty swojej – to jednak kategorycznie wyłączało z tej dążności pewną grupę ludzi. A byli nią osoby stanu zakonnego. Ci, którym obce ma być lenistwo i bezczynność, jak wszyscy inni, winni pracować na własne utrzymanie, ale bez pokusy gromadzenia bogactw. Zakonnik ma być człowiekiem w sposób szczególny poświęconym Bogu. Jego życie ma być święte. Tymczasem bogactwa tego świata trzymają duszę na uwięzi: gdzie skarb twój, tam i serce twoje. Mnich winien być ubogi, jak ubogim był jego Mistrz.
Temu szczególnemu powołaniu łatwiej jest się  poddać człowiekowi żyjącemu w pojedynkę na pustyni. Prawosławie zna niezliczone przypadki owych całkowitych abnegatów, wyzutych ze wszystkiego, żyjących niczym owe ewangeliczne ptaki niebieskie i całkowicie zdanych na szczodrobliwość Boga i łaskawość ludzi. Są tacy też i na Athos.

Niebezpieczeństwo bogacenia się istniało od początku we wspólnotach atoskich. Zdawał sobie z tego sprawę ojciec duchowy monastycyzmu na Świętej Górze, Atanazy z Wielkiej Laury. Mieli tego pełną świadomość wszyscy przełożeni  na Athos. Odbiciem tego przekonania były kolejne typikony i pisane na ich podstawie indywidualne reguły dla poszczególnych wspólnot. W tych dokumentach bardzo rygorystycznie podchodzi się do produkowania, gromadzenia i dystrybucji dóbr. A niebezpieczeństwo bogactw było poważne, zaś pokusa bardzo realna. Oto klasztory posiadały znaczne majątki ziemskie położone poza samym półwyspem, na wyspach greckich, na lądzie stałym, a nawet w krajach na północ od Dunaju, w prawosławnych księstwach Wołoszczyzny i Mołdawii. Majątki pochodziły z darowizn, zapisów i testamentów cesarzy, możnych, szlachty, biskupów i zwykłych ludzi. Aby je utrzymać, należało uruchomić  mechanizm sprawnego nimi zarządzania. I w tym miejscu działalność ta godziła w powołanie mnicha do ubóstwa i dążenia do doskonałości. Aby przeciwstawić się tej niezdrowej tendencji obrastania w dobra materialne, kolejne typikony wprowadzały rygorystyczne ograniczenia w dziedzinie produkcji. Zasada była wyraźna: należy tyle produkować i takich dóbr, które były niezbędne dla utrzymania wspólnoty. Nic ponadto. W żadnym przypadku nie należało czegokolwiek produkować z myślą o odsprzedaży z chęci zysku.

Zachodzi istotna różnica pomiędzy ubóstwem a biedą. Ubóstwo to dobrowolne rezygnowanie z dóbr doczesnych dla celów wyższych. Bieda to niedostatek dóbr doczesnych wbrew woli i wysiłkom człowieka podejmowanym dla ich zdobycia. To właśnie bieda dopadła monastery pod rządami Turcji. Wraz z upadkiem Konstantynopola w dziejach wspólnot mniszych na Athos rozpoczął się nowy etap funkcjonowania w warunkach państwa niewiernych, etap długi, trwający prawie pięćset lat, zakończony w 1912 roku inkorporacją Półwyspu do państwa greckiego. Choć był to okres z wielu powodów dla wspólnot uciążliwy, a w XVII wieku wręcz tragiczny, napiętnowany głęboką dekadencją, życie na Athos nigdy nie doznało przerwy. Przykładem Murada II, zdobywcy Tesalonik w 1430 roku, Mehmeda II, zdobywcy Konstantynopola w 1453 roku, wszyscy kolejni sułtani wystawiali monasterom firmany, gwarantujące im wolność i nietykalność. Przywileje te nie były jednak darmowe. Klasztory obłożono podatkami, które z czasem urastały do zawrotnych sum, prawie niemożliwych do spłacenia. Poza ściąganiem pieniężnych należności i pobieraniem wysokich łapówek władze tureckie na ogół nie ingerowały w wewnętrzne sprawy Athos.

                                                          MONASTER KUTLUMUSIU

Na ostatnią noc zatrzymałem się w Kutlumusiu, w monasterze położonym w sąsiedztwie Karyes. Surowe wrota w jedynej bramie prowadzącej do środka stały szeroko otwarte w oczekiwaniu na przybyszów. Wszedłem na obszerny dziedziniec z katolikonem pośrodku, całkowicie opustoszały z powodu przedwieczornych modłów, na które zebrało się całe zgromadzenie zakonne. Po blisko godzinnym oczekiwaniu zajął się pielgrzymami - a było nas kilku -  archontaris, zwany tu z angielska  guestmaster. Sprawdził nasze dokumentu, poprosił o wpis w opasłej księdze wyłożonej na stoliku w sali recepcyjnej i zaraz zaprowadził nas wszystkich do refektarza, gdzie za stołami zasiadało już w całkowitym milczeniu kilku zatrudnionych w klasztorze robotników. Żaden mnich nam nie towarzyszył, bo to okres ścisłego postu, a w tym czasie mnichom przysługuje jeden posiłek dziennie. Trapezaris, czyli zakonnik odpowiedzialny za refektarz, podał nam w cynowych miseczkach gęstą zupę warzywną, na stół wyłożył grubo pokrojone kromki świeżego chleba w koszyczkach, rozstawił dzbanki, też cynowe, wypełnione chłodną wodą ze źródełka, a na deser przeznaczył dla każdego po jabłku.
Po szybkiej kolacji, spożywanej w całkowitym milczeniu, zajął się nami tenże sam archontaris, już teraz bardziej rozmowny, zapewne zwolniony po komplecie z obowiązku milczenia. Wprowadził nas na drugie piętro w zachodnim skrzydle ogromnego monasteru, wskazał każdemu przeznaczoną dlań celę, poinformował, gdzie są toalety i natryski, gdzie należy gasić za sobą światło.

Wyczerpany forsownym marszem, rzuciłem się na wąskie, klasztorne łóżko, twarde pomimo że wyłożone kocem,  usłane czyściutką, białą  pościelą. Kiedy odzyskałem siły, wyszedłem na zewnątrz i zająłem miejsce na drewnianej ławie, jednej z kilku, w jakie zaopatrzone było każde piętro otwartych na wirydarz galerii.
Wieczory w klasztorach to cudowny czas, jednakowo na Zachodzie, jak i na Wschodzie. To błogosławiona pora, kiedy po całym dniu rozlicznych zajęć, można wreszcie odetchnąć bez żadnych zobowiązań. Można z sąsiadem zamienić słowo, można podzielić się swoją radością, smutkiem, troskami, tak po prostu, po ludzku. A można nic nie robić, można  najzwyczajniej trwać w poczuciu wdzięczności Stwórcy za miniony dzień, za dobro, jakie tego dnia spłynęło na każdego z nas i jakie mogliśmy innym wyświadczyć.
To również okazja do refleksji nad własnym życiem, nad sensem zmagań i wysiłków, jakie podejmuje człowiek. Trudno się zatem dziwić, że wirydarze przez samą już architekturę potrafią wzniecić nastrój intymności w obcowaniu sam na sam z Bogiem, mogą wyzwolić w człowieku pragnienie poderwania umysłu i duszy ku sprawom wiecznym. Człowiek otrzymuje sposobność cieszenia się  szemrzącymi fontannami, jakie zakłada się często w przestrzeni wirydarzy, może radować oko egzotycznymi roślinami, krzewami i drzewkami, z jakąż troską pielęgnowanymi. Wirydarz to hortus conclusus.

Wędrując po świecie, zawsze popadałem w stan zdumienia, ale i zachwytu, na widok wirydarzy w klasztorach meksykańskich, budowanych przez franciszkanów, dominikanów i augustianów w pierwszych dekadach XVI wieku, kiedy ci dzielni i nieustraszeni  ludzie, całkowicie oddani sprawie Indian, pozostawiali dla siebie maleńką cząsteczkę prywatności, właśnie owe klasztorne wewnętrzne dziedzińce, do których nikt z zewnątrz nie mógł mieć dostępu. Coś dla siebie. Dla własnej psychiki. Choćby odrobinę spokoju i wytchnienia.
Trwałem tak do nocy w przewiewnym portyku,  otwarty na bezczynność i na mowę skojarzeń. Nawet odeszła mnie ochota na oglądanie kościoła, tłumaczyłem sobie, że skoro stał  w tym miejscu wczoraj, skoro stoi i dziś, to i stać będzie nazajutrz. Katolikon jest późny, pochodzi z 1540 roku i nie zachwyca architekturą. Dach pokryto dość niefortunnie arkuszami ołowianej blachy, co sprawia wrażenie jakby niedokończonych robót. Podobnie rzecz się ma z malowidłami. Pierwotne, położone krótko po konsekracji kościoła, zostały  niewiadomo dlaczego przykryte warstwą późniejszych polichromii. A przecież warstwę pierwszą wykonano w stylu sztuki kreteńskiej, uchodzącej za najlepszą szkołę malowania w okupowanej przez Turków Grecji. Także ikonostas jest późny, XIX-wieczny. Te braki próbują nadrobić ikony w liczbie ponad stu pięćdziesięciu, jakie znajdują się w posiadaniu klasztoru, a wiele z nich to najprawdziwsze dzieła sztuki ikonograficznej. Słynącą łaskami ikonę Matki Bożej czci się w odrębnej kaplicy, jednej z kilku w obrębie zespołu.

Ten starodawny klasztor, najprawdopodobniej założony w XII wieku, podobno z inicjatywy nawróconego na chrześcijaństwo możnowładcy tureckiego, posiadał przez długi czas bliskie związki z Wołoszczyzną. A to za sprawą pełnego energii, charyzmatycznego igumena o imieniu Chariton z wyspy Imbros, żyjącego w XIV wieku. Człowiek ten, by zdobyć fundusze na odbudowę mocno podupadłego wtedy klasztoru, zniszczonego przez bandy Katalończyków, przekroczył Dunaj z misją zbierania jałmużny na terenie tamtejszych księstw. Pozyskał dla swego dzieła wielu rumuńskich arystokratów, w tym hospodara wołoskiego, zmarłego w roku 1377 Władysława, który wykazał się największą hojnością. Ten wybujałych ambicji człowiek, uzurpujący sobie tytuł samodzierżawcy, bijący własną monetę w srebrze, dzielnie walczący z Turkami, którzy właśnie po raz pierwszy przekroczyli Dunaj, żywo zajmował się także sprawami kościelnymi. To on ustanowił pierwszą na Wołoszczyźnie metropolię i osadził na niej Charitona. Fundując u siebie klasztory, nie zaniedbywał  monasteru Kutlumusiu na Athos, który od tej pory miał reprezentować interesy rumuńskich prawosławnych na Świętej Górze. Ci bowiem, mając otwartą drogę na Athos, przetartą  przez ich metropolitę Charitona,  a tym samym igumena monasteru, chętnie przybywali do Kutlumusiu. Ich liczba osiągnęła w krótkim czasie taki poziom, iż na tle narodowościowym dochodziło do poważnych zatargów z Grekami. Ci bowiem bacznie pilnowali, ażeby żadna obca nacja liczebnie nie przekraczała liczby greckich mieszkańców w atoskich klasztorach.

cdn