Publikacje członków OŁ KSD

Janusz Janyst-Chora Rusałka

Łódzki Teatr Wielki zaprosił 6. marca na premierę Rusałki – baśni muzycznej z librettem Jaroslava Kvapila, wcześniej w tym mieście nie wystawianej. Osobliwa inscenizacja tej pozycji repertuarowej, opowiadającej o zakochanej w księciu bogince, przechodzącej po poniesieniu wysokich kosztów na stronę świata ludzi, prowokuje na wstępie do postawienia pytania zupełnie podstawowego, pytania tak elementarnego, że mogącego uchodzić za dziecinne i śmieszne.
Czym mianowicie jest, a raczej czym być powinna, operowa inscenizacja? Czy przede wszystkim – jak chyba wciąż jeszcze wielu uważa - prezentacją dzieła jako takiego, a więc w danym przypadku znanej, lub też nieznanej, bo nowej albo wydobytej z zapomnienia, opery lub dramatu muzycznego? A może cel jest zupełnie inny – wyłącznie „autonomiczna autoprezentacja” działań reżysera traktowanego jako podmiot całego przedsięwzięcia? Czy chodzi więc o wystawienie opery w takim kształcie i przy uwzględnieniu takiego zakresu wolności realizatorskich, by została zachowania tożsamość kompozytorsko-literackiej kreacji, jaką jest każde dzieło przeznaczone na scenę muzyczną, czy też należy się tu tylko dopatrywać stworzenia swoistego pretekstu do niczym nieskrępowanych poczynań inscenizatorów traktujących pierwotną materię utworu z dystansem i lekceważeniem, mających wyłącznie na uwadze własne „zaistnienie”, zademonstrowanie (nacechowane próżnością) własnego „ja” bez względu na cenę, jaką może być utrata tożsamości dzieła?
Zdrowy rozsądek każe się opowiedzieć za pierwszą ewentualnością. Piszący te słowa nie należy do bywalców zagranicznych teatrów muzycznych, ale zainteresowani operą, podróżujący często po świecie melomani sygnalizują, że na Zachodzie już dość dawno zrezygnowano z inscenizacyjnych ekstrawagancji stawiających dzieło na głowie, że szacunek dla utworu, oczywiście przy niekwestionowanym otwarciu na reżyserską i scenograficzną oryginalność, kreatywność, stał się sprawą priorytetową.
Kiedyś może bywało tam inaczej, ale niektórzy, niezdrowo zakompleksieni Polacy są bezkrytyczni, mają to do siebie, że nie tylko z kultury masowej i obyczajów, ale i z tzw. kultury wysokiej biorą tylko to, co najgorsze. Łódzki Teatr Wielki już niejednokrotnie zniesmaczał odbiorców pretensjonalnością „radosnej twórczości” reżyserskiej, niestety, ta tendencja trwa nadal.
Rusałkę wyreżyserował debiutant, Tomasz Cyz. Chcąc koniecznie zabłysnąć, pewnie zastanawiał się, gdzie przenieść baśniową akcję rozgrywającą się w przyrodniczym entourage’u: do cyrku, na księżyc, czy może do domu wariatów? Za najbliższą sobie uznał tę ostatnią opcję, i oto Książę (Nie-Książę) śpiewając o polowaniu, w którym rzekomo w tejże właśnie chwili nad brzegiem jeziora uczestniczy, kieruje swą orację do przywiązanej do łóżka chorej Rusałki, Rusałki-Pacjentki. I dalej w tym guście. Gdybyż to udało się reżyserowi zbudować jakąś czytelną paralelę, osiągnąć jakąś nową, pojemną symbolikę, lub przynajmniej uniknąć wkradającej się nazbyt często statyczności i nudy! Ale nic z tych rzeczy – wszystko jest w tym spektaklu „osobno”, także i ciekawa skądinąd w swej realistycznej natarczywości „szpitalna” scenografia Borisa Kudlički.
Jak się wydaje, dalsze komentarze są tu zbyteczne, bo mimo dorabianej ideologii zawartej w wydrukowanym programie i przekazywanej przez Teatr innymi kanałami propagandowymi, całość jest z lekka idiotyczna. Jeśliby ktoś chciał pewną – robiącą niewątpliwe wrażenie - scenę wyjąć z kontekstu i ją z osobna oklaskiwać, a myślę o finale z samochodem i literalnie lejącym się na scenę deszczem, to proszę bardzo. Tylko że trudno przede wszystkim dociec, co w tej scenie „reżyser miał na myśli”, poza tym Rusałka nie jest przecież przeniesieniem z ekranu na scenę Deszczowej piosenki.
Na szczęście Cyz (który jest ponoć muzykologiem) nie partycypował w sprawach muzycznych i odpowiedzialnemu za nie dyrygentowi Łukaszowi Borowiczowi nie przeszkadzał w przygotowaniu orkiestry. Ta zaś wypadła znakomicie, uwypukliła wszystkie walory partytury. Dobre były tempa, trafnie rozplanowane napięcia, a jedyne, do czego można by mieć ewentualnie pewne zastrzeżenia, to zbyt duża niekiedy głośność zespołu w stosunku do solistów.
Obsada głównych ról okazała się naprawdę satysfakcjonująca. Wspaniale wypadła w roli tytułowej sopranistka Wioletta Chodowicz, demonstrując głos dużej urody, świetnie prowadzony, pełen naturalnej ekspresji. Nie ustępował jej, jako Książę, Peter Berger (tenor słowacki) o głosie niepozbawionym nawet cech heroicznych. Na pochwałę zasłużyła też trzecia gościnnie śpiewająca artystka, Katarzyna Hołysz, kreująca postać Księżnej. Nie zawiodła mezzosopranistka Jolanta Bibel ze swym fascynującym, niskim rejestrem (Ježibaba), podobać się też mogły pod każdym względem (głosy plus aparycja) Nimfy, a w danym wypadku pielęgniarki: Patrycja Krzeszowska, Sylwia Połońska i Małgorzata Kustosik. Nieco tylko ustępował wokalnie wymienionym Grzegorz Szostak (Wodnik). Od strony muzycznej było to wiec niemalże wydarzenie, ale wyłącznie od strony muzycznej. Pęknięta całość spektaklu przy tej koncepcji wydaje się już nie do poskładania a chora, pozbawiona pokory wobec dzieła koncepcja – nie do uleczenia.

za: „Kultura i Biznes” nr 52 (jj)