Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać- Wspinaczka na świetą Górę Horeb odc.XVI

O drugiej w nocy wyruszyłem spod klasztoru św. Katarzyny na szlak wiodący na szczyt Świętej Góry Horeb, gdzie Mojżesz miał otrzymać od Jahwe tablice z dziesięciorgiem przykazań. Z latarką w ręku wolno posuwałem się w różnojęzycznej gromadzie pątników śpieszących na wschód słońca. Wyprzedzali mnie

poganiacze wielbłądów transportujący do celu co bardziej korpulentnych, osłabionych marszem turystów i pielgrzymów.

Wspinałem się w majestacie ciszy, której kojącą błogość próbowała uszanować nawet młodzież idąca w grupach, w innych okolicznościach rozbawiona i krzykliwa. Może i im, świadomym celu wspinaczki, udzieliła się wszechogarniająca atmosfera sacrum? Bo przecież przebywaliśmy w kręgu świętości.

Świadomość wydarzeń opisanych w Księdze Wyjścia  była tak bliska, że wydała się aż realna. Zresztą egzemplarz Starego Testamentu niosłem w plecaku z tą intencją, by tam, na szczycie, za kaplicą Mojżesza, odczytać stosowne fragmenty. Noc nastrajała duszę i umysł ku rzeczom spoza sfery codzienności. Nieboskłon płonął miriadami błyskających ogników i można było doświadczyć obecności Wszechpotęgi.

Od czasu do czasu atramentowy całun nieba kaleczyły blizny spalających się w atmosferze meteorytów. Do wschodu słońca było jeszcze daleko, dlatego zatrzymywałem się często, rzadziej dla odpoczynku, raczej by doświadczyć niezwykłości tego miejsca.

Zastanawiające! Podczas wędrówki na szczyt  mniej myślałem tej nocy o Mojżeszu i o tym, co się tam działo w ogniu i w trwodze: jak Bóg kształtował swój lud wybrany przekazując im przez proroka treść swej konstytucji – Dekalog.
Moja myśl błądziła po obrzeżach formacji Starego Przymierza, by znaleźć spoczynek w sposobie realizowania przykazań przez chrześcijaństwo, a ściślej – przez starożytnych mnichów, którzy dziesiątki wieków po Mojżeszu próbowali podjąć drogę doskonałości właśnie u stóp Świętej Góry.

Być może skojarzenia te nachodziły moją świadomość pod wpływem wizyty w monasterze św. Katarzyny, wizyty, którą złożyłem dnia poprzedniego w tym antycznym przybytku duchowej formacji  chrześcijańskiego Wschodu.

Czyż nie jest wymowna mozaika w półkopule apsydy  ze sceną przemienienia Jezusa na Górze Tabor w obecności świadków Starego i Nowego Przymierza, z jednej strony Mojżesza i Eliasza, z drugiej – Piotra, Jakuba i Jana?   

Jakże starodawne, a ciągle świeże w swej treści są  ikony pochodzące jeszcze sprzed konfliktu wokół czci obrazów, konfliktu, który od pierwszych dekad VIII stulecia  wstrząsał do samych fundamentów gmachem Bizancjum, jego sferą duchową, religijną, artystyczną, nie wyłączając politycznej. Tam, w starożytnym klasztorze-twierdzy  położonym na obrzeżach  Cesarstwa Wschodniorzymskiego, wczesne wizerunki malarskie wyszły cało z zawieruchy, kto wie czy nie pierwszej rewolucji kulturalnej na świecie.

Tutejsze arcydzieła przetrwały w całości, nie dosięgła ich niszczycielska ręka szaleńców. To właśnie w kolekcji starodawnych ikon znalazłem jedną, której obraz towarzyszył mi w mojej wspinaczce na Górę Mojżesza, jak wymiennie nazywają Horeb.

Ikona przedstawia wspinanie się mnichów po szczeblach drabiny rozpiętej pomiędzy ziemią a niebem. Ma to być alegoria pracy nad sobą, ilustracja wysiłku w zdobywaniu coraz to wyższych szczebli na drodze ku doskonałości.

Szczebli w drabinie jest sporo, aż trzydzieści, i nie wszyscy potrafią pokonać je wszystkie, by bez szwanku na ciele i na duszy dojść bezpiecznie i zwycięsko na szczyt, tam, gdzie na zawodników oczekuje Chrystus z wieńcem zwycięstwa, jak obrazowo to zmaganie ujął Paweł Apostoł. Sądząc z wysiłku, ze skręconych ciał, ze znoju i utrapienia wspinanie jest uciążliwe i niepozbawione ryzyka. Wielu ześlizguje się ze szczebli, są tacy, którzy spadają głową w dół z różnego poziomu drabiny, nawet ze szczebli  u samego szczytu i lecąc, wpadają prosto w rozwartą paszczę bestii ziejącej płomieniami ognia.

Wspinanie nie odbywa się w pojedynkę, asystują mu z jednej strony drabiny zastępy aniołów, wspomagając i zachęcając do ukończenia biegu, po drugiej stronie demony próbują przeszkadzać.

Taka jest symbolika do ilustracji wizji, jaką Jan Klimak opisał w księdze "Drabina wstępowania do nieba", a co znalazło barwną interpretację w ikonach i w malarstwie ściennym  greckiego kręgu kulturowego: w monasterach Góry Athos, w cerkwiach Bułgarii, Serbii, Macedonii, Mołdawii, Cypru, nawet Rosji. Wizja Jana Klimaka weszła na stałe do skarbnicy prawosławia.

Kim był autor tej księgi?
Był mnichem na Synaju, przez pewien czas mieszkańcem monasteru św. Katarzyny, na początku swego istnienia dedykowanego Przemienieniu Pańskiemu, z grecka - Metamorfosis. Zanim dołączył do wspólnoty, próbował u stóp Góry Mojżesza wszystkich możliwych etapów życia eremickiego.  
Na Synaj trafił jako młodzieniec pod koniec VI wieku z doświadczeniem  zdobytym  wcześniej  pośród pustyń egipskich. Życie w pojedynkę na pustkowiu nie bardzo odpowiadało jego oczekiwaniom. Również cenobium, czyli życie w dużej,  zorganizowanej  wspólnocie pod przewodnictwem igumena, nie spełniało jego duchowych aspiracji.
Wolał doskonalić się  w małej, luźnej  grupie pustelników pod okiem ojca duchowego. Uważał, że taka forma najbardziej odpowiada jego temperamentowi, pozwala bowiem świadczyć sobie wzajemnie pomoc współbraci, pobudza zdrowe współzawodnictwo ducha, prowadzi do zahamowania wielu zwichnięć psychicznych, buduje wspólnotę modlitwy i liturgii w oznaczonych porach dnia, a przy tym wszystkim nie traci się ideałów pustelniczych, o co tak trudno za murami  wielkiego i ludnego monasteru.
W poszukiwaniu najlepszej dla siebie formy duchowości, po śmierci swego mistrza, Martyriusza, odstąpił od sposobu życia w małej grupie wędrownych mnichów bez stałego miejsca pobytu i osiadł w oddalonej kilka kilometrów od monasteru Justyniana Wielkiego samotni Tholos. Tam dostąpił wielu łask: łaskę ustawicznej modlitwy, łaskę daru łez, postu bez konieczności  odżywiania się przez  wiele dni, milczenia i czuwania bez potrzeby snu.
Z życiem cenobitycznym zapoznał się w wielkim monasterze pod Aleksandrią, a doświadczenia wyniesione stamtąd pozwoliły mu na ułożenie dwóch rozdziałów  w swej książce.
Niebawem powrócił do Tholos, gdzie przeżył  czterdzieści lat aż do chwili powołania go na igumena w monasterze św. Katarzyny. To właśnie w tej twierdzy duchowości chrześcijańskiego Wschodu przystąpił do spisywania swych wewnętrznych doświadczeń.
          
"Drabina wstępowania do nieba" jest księgą pisaną przez mnicha ale z przeznaczeniem nie wyłącznie dla mnichów. Zawiera wartości ważne także dla ludzi spoza kręgu zakonnego, wyróżnia się znacznymi walorami literackimi, stanowi pomnik pisarstwa końca czasów starożytnych, opowiada w sposób żywy, miejscami nawet dowcipny o środowisku bardzo specyficznych ludzi, jakimi byli mnisi, którzy przez kilka następnych stuleci będą współtworzyć kulturowy i duchowy klimat wschodniego chrześcijaństwa.

Wiarygodność zaproponowanych w książce  zaleceń i rad wypływa stąd, że Jan Klimak spisał wszystko to, co sam przeżył i przemyślał, co widział i czego doświadczył w bezpośrednim kontakcie z innymi. Stąd  się biorą  również owe barwne sceny z życia mnichów okresu formowania się monastycyzmu, opisy ich zachowań, powiedzeń, myślenia, mentalności, jakże często podane w sposób anegdotyczny.
Stąd owe liczne przywoływania sprawdzonych przez mądrość życia sentencji, stąd  w końcu wypływa praktyczna nauka w rozwiązywaniu rozlicznych problemów czyhających na ludzi świadomie i odpowiedzialnie wstępujących na trudną drogę samodoskonalenia się.
Tych zatem walorów, zgodnie z intencją autora, oczekiwał od Jana Klimaka chrześcijański Wschód.

Obok Pisma Świętego oraz ksiąg liturgicznych "Drabina wstępowania do nieba" była najczęściej czytaną książką we wschodnim kręgu kulturowym chrześcijaństwa. Po monasterach podczas wspólnych posiłków w okresie Wielkiego Postu czytywano  kolejne jej rozdziały. Homilie były układane z odwołaniem się do treści dzieła. Do dobrego zwyczaju należało zapamiętywanie i cytowanie trafnych sentencji tego mistrza życia duchowego. Do dnia dzisiejszego zachowały się liczne manuskrypty książki  oraz jej komentarze pochodzące z różnych okresów historycznych, znak, że czytywano ją nieustannie i była aktualna przez wieki.

Wschodni pisarze ascetyczni byli pod wpływem tego dzieła, powoływali się na mądrość w nim zawartą, cytowali z niego całe fragmenty i tłumaczyli księgę z greki na inne języki. Już pod koniec VII wieku przełożyli ją na syryjski, trzy stulecia później czytano ją w wersji arabskiej,  gruzińskiej, ormiańskiej i słowiańskiej.

Na Rusi  czytano dzieło w przekładzie na rosyjski od XV wieku, zaś w języku rumuńskim dwieście lat później. Częściowe tłumaczenie na łacinę ukazało się w wieku XI, zaś całość przełożył na przełomie XIII i XIV stulecia franciszkanin Angelus Clarenus.

Tak późny przekład łaciński i udostępnienie książki czytelnikom katolickiego Zachodu jest bardzo symptomatyczny. Świadczy pośrednio o istnieniu  od zarania chrześcijaństwa dwóch odrębnych duchowości, którymi oddzielnie karmili się chrześcijanie  Wschodu i Zachodu.

Obie te duchowości, niczym dwie potężne rzeki, toczyły obok siebie ożywczą wodę, każda we własnym korycie, ale ze sobą raczej się nie stykały, a często unikały. Co więcej, między nimi od samego początku istniał  naturalny rozdział, który w następnych stuleciach będzie się tylko pogłębiał. Tragedia podzielonego chrześcijaństwa.

Niekiedy porównuje  się  "Drabinę  wstępowania do nieba"  Jana  Klimaka z  książką "O naśladowaniu Chrystusa"  Tomasza a Kempis. Pierwsza, wcześniejsza, formowała Wschód. Druga, późniejsza, kształtowała duchowość Zachodu. Obie się jednak dopełniają i stanowią rodzaj drogowskazu dla człowieka próbującego wspinać się na szczyty doskonałości, ale nie jak w sennej wizji biblijnego Jakuba w drodze z Beer-Szeby do Charanu  (Rdz 28, 10-13). Bowiem od tego starotestamentowego patriarchy zaczerpnął pustelnik z Synaju motyw drabiny, która w chrześcijaństwie winna służyć już nie aniołom zstępującym z nieba na ziemię i wstępującym z ziemi do nieba, lecz ma wskazywać ludziom właściwy kierunek rozwoju - zawsze ku górze. Trzydzieści szczebli w drabinie to trzydzieści stopni duchowego wzrostu, jakie należy pokonać w walce z samym sobą, by osiągnąć doskonałość i odnieść w ten sposób zwycięstwo.
                                                                 *****
Pod samym szczytem Góry Mojżesza niebo wyraźnie nabrało różów. Gwiazdy traciły swój blask. Jedna po drugiej rozpływały się w nicość.
Rtęcią rozświetliła się planeta Wenus – zwiastun wschodzącego słońca.
A oto i ono!
Rozpalona do czerwoności tarcza wychynęła zza poszarpanej ostrymi graniami  linii horyzontu.
Wszystko nagle przybrało barwę purpury: skały, doliny, karłowate krzewy, twarze ludzi, wszystko.
Bliźniacza Góra św. Katarzyny, Gebel Katherina, z pobieloną wapnem kapliczką na szczycie, gorzała barwą roztopionego żelaza.
Skupieni w grupach turyści i pielgrzymi rozpoczęli śpiewy w swych narodowych językach. Inni głośno wypowiadali słowa porannej modlitwy.
Jeszcze inni z uwagą i przejęciem wsłuchiwali się w treść Księgi Wyjścia: „Góra zaś Synaj była cała spowita dymem, gdyż Pan zstępował na nią w ogniu i uniósł się dym z niej jakby z pieca, i cała góra bardzo się trzęsła” (Rdz 19,18).

Spektakl tańczącego słońca nie trwał dłużej aniżeli kilkanaście minut.
Niebawem wszystko pomału powróciło do stanu naturalnej szarości: skały, doliny, karłowate krzewy i twarze ludzi.
Gdy schodziłem inną drogą do monasteru św. Katarzyny, próbowałem zliczyć kamienne stopnie przed wiekami układane w rozpadlinach skalnych  przez mnichów.
Zaprzestałem liczenia przy tysięcznym bloku, gdzieś w połowie drogi do celu.