Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać - CARCASSONNE

Wędrówkom po Europie można przydać głębszy sens, gdy obok podziwiania urody świata, spróbujemy choć trochę przeniknąć jej złożone dzieje. I spróbujemy je zrozumieć w duchu nie naszych, ale dawnych czasów. Piękna jest Langwedocja, muskana solą od Morza Śródziemnego, aromatyczna sosną, przyjazna widokiem winnic na falujących wzgórzach, zalana słońcem. Kraina maleńkich, średniowiecznych kościołów, ponurych zamków, niedostępnych twierdz. Kraina niewielkich mieścin posadowionych na wzgórzach, ściśniętych murami, o kamiennych domach pokrytych ceglaną dachówką, nad którymi strzela w niebo wieża, wzniesiona prędzej dla obserwacji, aniżeli wybijania godzin. W tej scenerii Carcassonne jawi się jak miasto z bajki, właśnie takie, jakie malują dzieci – najeżone spiczastymi basztami – a jest ich ponad pięćdziesiąt. Zwodzony most nad głęboką fosą bez kropli wody pozwala wejść do potrójnej bramy, za którą rozchodzi się labirynt wąskich, krętych uliczek wyłożonych brukiem. Wszędzie nieprzebrane tłumy. To dla nich wszystkie te lodziarnie, winiarnie, kawiarenki, sklepiki pełne replik zbroi rycerskich, małych mieczyków, romantycznych podobizn Szymona de Montfort. Latem nie sposób uniknąć tych tłumów. W końcu znalazłem jakiś spokojniejszy skwer pod rozrosłym platanem. Nakryty śnieżnobiałym obrusem pusty stolik zapraszał do spoczynku. Lokalne wino z wygrzanych słońcem winnic  o wapiennym podłożu smakuje wyśmienicie. Miejsce to nadawało się do rozmyślań, popartych lekturą zakupionej monografii miasta. Najbardziej znaną postacią w jego dziejach jest Szymon de Montfort, podwójny krzyżowiec, wpierw uczestnik IV krucjaty, zaś po powrocie z Dalmacji do Francji główny organizator krucjaty przeciw albigensom w 1209 r. Zaszedłem do kościoła Saint-Nazaire, gdzie pochowano rycerza – jak fama niosła – nieśmiertelnego, a jednak powalonego kamieniem ciśniętym przez kobietę z murów obleganej przezeń Tuluzy w 1218 r. Ciała tu jednak już nie ma, przeniesiono je do siedziby rodowej Montfortów, pozostała tylko płyta nagrobna.

ALBIGENSI

Jak to się dzieje, że w pewnych okresach ludzi nagle ogarnia jakaś idea, porywa ich jakiś obłęd, niekiedy fałszywy, a ten prowadzi często na manowce? A spodziewano się, że będzie zaczynem odnowy. W stuleciach XII i XIII przeszedł przez południową Francję i północne Włochy prąd ludowych wystąpień, którego podglebiem był powszechny bunt wobec upadku obyczajów wszystkich warstw ówczesnego społeczeństwa, najbardziej zaś duchowieństwa. Tak dalej być nie może, słyszało się powszechny okrzyk oburzenia! Jeśli nie sposób naprawić ten świat, należy uszlachetnić własną osobę. I wielu wrażliwych podejmowało tę próbę, indywidualnie, w małych grupach, na swój sposób, zaufawszy własnej nieomylności. Wyłaniały się spontaniczne grupy doskonałych, we własnym mniemaniu ludzi czystych, którzy nie chcieli mieć nic wspólnego z zepsutym, skorumpowanym światem. Zerwali  z oficjalnym Kościołem, próbując zakładać własny. Ruchowi katarów towarzyszyły inne odmiany powszechnego buntu: humiliaci, czyli pokorni, begardzi czyli żebracy, ludzie, którzy odrzucając instytucje kościelne, na własną rękę podjęli próbę powrotu do ewangelicznych rad życia ubogiego, w pogardzie dla zaszczytów i chwały tego świata.  Wchodzili w kompetencje biskupów, do których należał urząd nauczycielski, podejmując się bez przygotowania i pozwolenia głoszenia kazań. I popadali w herezje, jedne  dziwaczne, inne groźne, kiedy hołdowano nawet zbiorowym samobójstwom poprzez zagłodzenie się na śmierć.

Obok Tuluzy i Albi, Carcassonne stało się jednym z głównych centrów wystąpień albigensów. Po zabójstwie przez nich legata papieskiego w 1208 r., Pierre de Castelnau, podjęta za przyzwoleniem Innocentego III  przeciwko albigensom krucjata przybrała zastraszającą postać. Jej wykonawca, Szymon de Montfort, baron z północy Francji, obracał w perzynę langwedockie miasta i wioski, przejmując na własność oczyszczone od heretyków obszary.  Dramat dosięgnął mieszkańców Bézières, wyciętych w pień. Ukryci w katedrze ludzie, zarówno heretycy, jak i katolicy, wszyscy bez wyjątku zostali spaleni tam żywcem. Dowodzący operacją opat z Cîteaux, Arnald-Amaury, ostrzeżony, że w środku są też katolicy, podobno miał zawyrokować: Zabić wszystkich, Bóg swoich rozpozna. Przybierając różne etapy, prowadzona przez monarchów francuskich wojna z katarami trwała do 1244 r., kiedy ostatni ich fanatycy, oblegani w niedostępnej twierdzy Montségur, zginęli z własnej woli, wstępując z pieśnią na ustach w gigantyczny stos płomieni.

ISTNIAŁA INNA DROGA

Jeden z tych zbuntowanych wobec świata, Franciszek z Asyżu,  znalazł alternatywną drogę zaradzeniu złu. Nie obok Kościoła, ale w jego łonie. W 1210 r. udał się do Rzymu i został przyjęty przez Innocentego III. Ten wybitny i światły papież rozpoznał w osobie tego oberwańca – poverrello – i jego dwunastu towarzyszy nowy zaczyn Kościoła. Franciszek porwał za sobą tysiące podobnych mu zapaleńców, którzy swą wrażliwość do naprawiania świata i swą energię duchową oddali na służbę Kościołowi. Kto wie, czy dobra wola ludzi, wypalana w błędnych naukach katarów, albigensów, waldensów, begardów i tuzina innych sekt tamtego czasu, nie została rozpalona na nowo przez ruch franciszkański i skierowana na właściwe tory? Jest to czas – rok 1215 – IV Soboru Laterańskiego, kiedy Kościół próbuje dźwignąć się choć trochę z upadku. W to dzieło odnowy wpisały się dwa powstające podówczas zakony, franciszkanów i dominikanów, jedyne zaakceptowane przez ojców soborowych. Dominikanów, jako kaznodziejów,  papież obarczył ponadto obowiązkiem pilnowania czystości wiary, powierzając im inkwizycję, która zaistniała w okresie krucjat przeciw albigensom.