Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać-Tam gdzie Antoni z demonami walczył (Odc. XVII)

Aby kontynuować moją peregrynację po świętych  górach chrześcijaństwa wschodniego, koniecznie musiałem  dostać się na Wschodnią Pustynię, zwaną też Pustynią Arabską, a ta leży już w Egipcie pomiędzy Nilem a Morzem Czerwonym. Chodziło mi o dwa znajdujące się tam starożytne monastery, św. Antoniego Pustelnika i św. Pawła Pustelnika. Z Suezu jedzie się tam brzegiem Zatoki Sueskiej na skraju pustyni.

Wód zatoki raczej się nie widzi, bo to spory kawałek od brzegu, o jej bliskości świadczą pojawiające się tu i tam wieże  wiertnicze pompujące ropę naftową z szelfu. Nieliczne osady nadmorskie urozmaicają nieco monotonię krajobrazu. Szosa próbuje nieporadnie naśladować autostradę, po której pędzą wyładowane po brzegi ciężarówki. Wszak to jedyna, sprawna i w miarę szybka droga łącząca północ Egiptu z południem. Droga wzdłuż Nilu się nie liczy dla transportu towarowego, jest długa, powolna, poprowadzona środkiem niezliczonych miasteczek, wsi  i osad.
Wybierając się na Pustynię Wschodnią dla zwiedzenia monasteru św. Antoniego, doznałem niemałego zawodu. Spodziewałem się odnaleźć stareńki klasztorek w stanie pierwotnej dawności, zamierzchły, połatany, reperowany po licznych trzęsieniach ziemi, naprawiany po napadach Beduinów, zmęczony brzemieniem czasu. A tu wszystko nowiutkie, wypieszczone, wyczyszczone, odbudowane, całe to mnisze miasteczko, bo przecież nie o jednej tu mowa budowli, lecz o zwartym ich zespole.

Co więcej, mój zawód nawet wzrósł, kiedy w miejsce oczekiwanej wyprawy po pustynnych bezdrożach, jak tego doświadczali nie tak dawni jeszcze podróżnicy, przyszło mi jechać wygodną, asfaltową drogą pod samą bramę klasztorną.
Dla kogoś, kto wymarzył sobie spotkanie z tym przybytkiem monastycznej duchowości w pojedynkę, sam na sam, a do takich i ja chciałem się zaliczyć, wyprawa w piątek to nieporozumienie. Bo piątek w muzułmańskim w większości Egipcie to dzień wolny od pracy i od zajęć szkolnych, obowiązujący również chrześcijańskich Koptów. Tak zatem żegnaj ciszo! Żegnaj samotności, która na tym odludziu formowała postawę Antoniego. Setkami, jeśli nie tysiącami  ciągną w ten świąteczny dzień Koptowie do swojego narodowego sanktuarium, w zdecydowanej większości młodzież szkolna. Parkingi wypełnione są do ostatniego miejsca samochodami osobowymi i autokarami, w jadłodajniach dla pielgrzymów trudno o wolne miejsce przy stole, a do groty zawieszonej wysoko w pionowym klifie, w której znalazł schronienie Antoni, trzeba cierpliwie stać w niekończącej się kolejce.

To nie martwy klasztor, ani relikt przeszłości, to żyjący zespół monastyczny, w którego skład wchodzi kilka wolno stojących kościołów i kaplic, a do każdego z nich przylegają zabudowania mieszkalne dla zakonników. I każdy został opasany pierścieniem muru obronnego. Zaś całe to mnisze miasteczko otoczono gigantycznym murem zewnętrznym, długim na kilka kilometrów, z bramą wjazdową pilnie strzeżoną przez strażników.

Egipski kierowca taksówki zatrzymał się przed bramą. Zanim ją dla nas otworzono, samochód został starannie obejrzany, lustrem na metalowym wysięgniku sprawdzono podwozie, zlustrowano i mnie, wszak bez konieczności pokazywania dokumentów, po czym pozwolono nam jechać dalej. Wysiadłem na pustynnym parkingu, możliwie blisko przed schodami wiodącymi do groty św. Antoniego. Kierowca odjechał. Spojrzałem w górę. Gigantyczna ściana skalna, prosta, jakby ktoś uciął ją nożem, należąca do wypiętrzonego na ponad tysiąc metrów grzbietu Gebel el-Galala, rzucała gęsty cień na strome zbocze, które należało jak najszybciej pokonać, zanim ostre słońce wychynie spoza góry i przesunie się na zachodnią stronę. Wtedy aż do zmierzchu rozpali swymi promieniami wszystko dookoła i stanie się upiornie gorąco. Podjąłem wspinaczkę po schodach zabezpieczonych barierkami przed zsunięciem się w przepaść. Szło mi to wolno, gdyż trudno było wyprzedzać koptyjskich pątników wspinających się setkami. A byli i tacy, którzy przy świetle latarek wspinaczkę podjęli przed wschodem słońca i już wracali na parkingi, skutecznie blokując swobodę przejścia.

Po godzinnej wyprawie dotarłem na skalny występ przed grotę pustelnika. Wąską szczelinę w skałach oblegała gromada pątników. Wszyscy boso, obuwie pozostawili na zewnątrz, nie godzi się bowiem w butach stąpać po uświęconej ziemi. To ewidentny wpływ islamu, przeniesiony również do koptyjskich kościołów na pustyni. A może odwrotnie, czy to nie islam przejął od chrześcijan zwyczaj zdejmowania obuwia przed wchodzeniem do meczetów? Bardziej prawdopodobne, że islam w tym wypadku nawiązał do Mojżesza, uważanego przez muzułmanów za jednego z największych proroków. Pasąc na pustyni synajskiej owce swego teścia, Jetry, ukazał mu Bóg swój majestat w płonącym krzewie, który pomimo płomieni się nie spalał. Poruszony dziwnym zjawiskiem, zbliżywszy się do płonącego krzewu, usłyszał Mojżesz te słowa: "Zdejm sandały z nóg, gdyż miejsce, na którym stoisz, jest ziemią święta" (Wj 3,5). Wnętrze kościoła dla koptyjskich chrześcijan jest miejscem świętym, podobnie dla muzułmanów takim pozostaje modlitewna przestrzeń w meczecie.
Wreszcie przyszła kolej i na mnie. Przez szparę wcisnąłem się do środka. Maleńka grota jest ciasna, ciemna, w miarę chłodna, o naturalnym wykroju bez śladów jakichkolwiek przeróbek ręką ludzką. Jedyny sprzęt to kamienny ołtarz. Nad nim wyobrażenie pustelnika we współczesnym obrazie. Antoni spędził w tej grocie kilkadziesiąt lat ze swego ponad stuletniego żywota. Zupełne oderwanie się od świata. Całkowita izolacja. Któż bowiem zechciałby go tu odwiedzać, zawieszonego trzysta metrów nad płaską jak blat stołu wypaloną słońcem pustynią, a ta ciągnie się w bezkres, aż po północny horyzont! A jednak. Pomimo że Antoni unikał rozgłosu, by trwać w pokornym zapomnieniu przez ludzi, by w samotności otworzyć się bez reszty na majestat Boga, o jego cnotach, ascezie, heroizmie, o jego zapasach z demonami szeroko rozprawiano po całym Egipcie.

Czy mógł pozostać w izolacji? Nie sposób! Świętość potrafi być zaraźliwa. Nie da się jej ukryć. Nawet na pustyni. Ktoś zauważył, że nikt nie zbawia się sam jeden. Tak jak nikt nie potępia się w pojedynkę. Ciągnęli zatem do Antoniego podobni mu zapaleńcy, a pustynie egipskie, zarówno Pustynia Wschodnia, jak i Pustynia Zachodnia, zaroiły się tysiącami od anachoretów. Wielu z nich odważyło się podejmować kilkutygodniowe wędrówki bezdrożami tylko po to, by dotrzeć do męża Bożego i z jego doświadczeń zaczerpnąć coś z ożywczych zdrojów na trudnej drodze samodoskonalenia się. Doszło do tego, że Antoni nie mógł się już opędzić od duchowych natrętów.

Na jego przykładzie, dzięki pismom biskupa z Aleksandrii, Atanazego, możemy prześledzić  proces dojrzewania człowieka do pustelnictwa. Antoni pochodził z dość zamożnej rodziny chłopskich posiadaczy ziemi w dolinie Nilu, rodziny już chrześcijańskiej, a przecież była to dopiero połowa III wieku. Jako młodzieniec odziedziczył po przedwcześnie zmarłych rodzicach ich własność, którą niebawem sprzedał pod wpływem zasłyszanych w kościele słów Ewangelii o bogatym młodzieńcu, który pytał Jezusa o drogę do doskonałości (Mt 19,21). Za radą, by sprzedać wszystko, pieniądze rozdać ubogim i pójść za Jezusem, Antoni  tak właśnie postąpił, sprzedał to, co miał, pieniądze porozdawał, ziemię rozdzielił między chłopów we wsi, z gotówki ogołocił nawet swoją młodszą siostrę, nad którą miał prawnie  roztaczać opiekę. I jako wyzuty ze wszystkiego nędzarz zamieszkał na skraju rodzinnej wsi. Tam, w towarzystwie spotkanego starca, rozpoczął z nim współzawodnictwo w ćwiczeniu się w ascezie, w postach i modłach. Był to pierwszy etap jego duchowej formacji.
Bliskość ludzi mocno mu doskwierała, nachodzili go potrzebujący i ciekawscy, byli i szydercy, wszystko to  zakłócało jego pobyt w samotności. Opuścił zatem wieś, usunął się na pustkowie, by z dala od ludzkich siedzib zająć jeden z grobowców, jakich na zachodnim brzegu Nilu drążono tysiącami w czasach faraonów. To drugi etap jego ucieczki na bezludzie. Ale i tego było mu za mało, więc z rozmysłem całkowicie zerwał z jakąkolwiek postacią cywilizacji, by ujść jeszcze głębiej w pustynię, gdzie już nikt nie byłby  w stanie go odnaleźć. Nastąpił trzeci etap jego wewnętrznej formacji. Wspomniany hagiograf, Atanazy Aleksandryjski, obliczył, że w pierwszej samotni przeżył dwadzieścia lat. Przekroczył już pięćdziesiątkę, gdy odkryli go tam inni pustelnicy, którzy tłumnie schodzili się do męża Bożego z prośbą o duchowe przewodnictwo. Antoni stał się ofiarą własnego pustelnictwa. Należało coś zrobić z tymi gromadami ludzi żądnych wspinania się na szczyty doskonałości. Tak zrodziła się konieczność zorganizowania ich we wspólnotę monastyczną. Rodził się cenobityzm. W pierwszych latach IV wieku pustynie Egiptu zaroiły się od klasztorów, w czym wielka zasługa Antoniego, jakkolwiek on sam stronił od mniszego zgromadzenia. Pozostał do śmierci na uboczu wspólnoty, która zawiązała się na pustynnej równinie poniżej jego samotnej groty.

To, że wycofał się z życia aktywnego, wcale nie świadczy, iż było mu obojętne co się wokół niego działo na świecie. A działo się wiele. Głównie za sprawą Ariusza. Ten aleksandryjski kapłan, rówieśnik Antoniego, odważył się publicznie wystąpić przeciwko tradycyjnej nauce Kościoła o równości trzech Osób Boskich, niejako degradując osobę Jezusa w stosunku do osoby Boga Ojca. Opierając się na przesłankach logiki i na zdrowym rozsądku, w kwestiach wiary narzędziach zawodnych, Ariusz przedstawiał Jezusa Chrystusa jako doskonałą emanację Boga Ojca, ale Jemu samemu nierówną, przez co negował boskość Chrystusa. Ta łatwiejsza do zrozumienia dla prostego ludu heretycka nauka w porównaniu z głoszoną przez Kościół trudną nauką o  Trójcy Świętej, zyskała tak ogromną popularność, iż skaziła umysły wielu mnichów. Antoni nie mógł pozwolić na podobne uproszczenia. Wyrwał się ze swej samotni i powędrował do Aleksandrii, na Wschodzie kolebki wszystkich kontrowersji dogmatycznych, a te wokół osoby Chrystusa do czerwoności rozpalały umysły ówczesnych ludzi. Spotkał się tam z Atanazym, wielkim teologiem, apologetą i wybitnym pisarzem greckim, swego czasu nawet pustelnikiem, i obaj zabrali się za niszczenie błędnej nauki Ariusza, Atanazy piórem, Antoni słowem. Atanazy swą gorliwość w tępieniu herezji przypłacił wielokrotnym wygnaniem ze swej biskupiej stolicy z rozkazu kolejnych bizantyńskich cesarzy, z których niektórzy sprzyjali arianizmowi. Zgorzkniały Antoni wycofał się do swej pustelni. Odwiedzali go tam niezliczeni adepci życia doskonałego, nawet ci skażeni już herezją Ariusza. Antoni  nie odrzucał ich, przeciwnie, z ojcowską troską przygarniał wszystkich, napominając: "tylko nie kalajcie się arianami, bo ich nauka nie pochodzi od apostołów, ale od demonów oraz ich ojca, diabła. Jest jałowa, bezsensowna i brak jej zdrowego rozsądku, jest taka jak bezmyślność mułów".

Antoni był człowiekiem dwóch epok, okresu przejściowego, kiedy świat był jeszcze pogański, a już chrześcijański. Kiedyś odszukali go na pustyni pogańscy filozofowie, ci z Aleksandrii. Paliła ich zazdrość, że człowiek nieuczony, bez znajomości czytania i pisania - a takim był Antoni - napełnił cały Egipt sławą męża Bożego.  Pisma kierowali do niego nawet cesarze. Owi aleksandryjscy mędrkowie byli jeszcze w drodze, kiedy Antoni, rozpoznawszy ich prawdziwą intencję wykpienia jego nieuctwa, przywitał ich słowami: "Po co się tak bardzo fatygujecie, mędrcy, do głupiego człowieka?" Ci ze wstydem odeszli w swoją stronę.

Z greckimi filozofami miał Antoni niejedną przeprawę, komunikując się z nimi przez tłumacza, jako że greki nie znał, mówił tylko demotyką, językiem egipskich chłopów. W nawiązaniu do Listu do Rzymian, kiedy to Paweł Apostoł rzuca gromy na pogan, którzy "prawdę Bożą przemienili na kłamstwo i stworzeniu oddawali cześć, i służyli jemu zamiast służyć Stwórcy" (Rz 1,25), również Antoni drwił z greckiej mądrości, opierając się na Piśmie Świętym, które ze słyszenia poznał na pamięć. Wykpiwał wszystkie te ich Kory, Hery, Posejdony, Artemidy, jak i egipskie Ozyrysy, Izydy, Tyfony, co to rodzili się, walczyli między sobą, żenili się i zdradzali. I dziwił się, jak to możliwe, by greckie umysły, tak przecież potężne w dociekaniu prawdy, mogły ulec takiemu zafałszowaniu. Takiemu zagubieniu, takiemu hołdowaniu mitom? "Natomiast my, chrześcijanie – argumentował – nie w mądrości słów greckich mamy tajemnicę, ale w mocy wiary, którą nam zapewnił Bóg za pośrednictwem Jezusa Chrystusa". I pytał retorycznie, czy ktoś słyszał, aby jakiś chrześcijanin powrócił do pogaństwa? Dlaczego nikt nigdy nie prześladował pogańskich nauk, a wyznawców nauki chrześcijańskiej przyprawiano o śmierć? "Gdzie są teraz wasze wyrocznie? – dociekał. – Gdzie egipskie zaklęcia, gdzie zmyślenia magów? Kiedy to wszystko przestało istnieć, jeśli nie wtedy, kiedy zaistniał krzyż Chrystusowy"?

Antoni okazał się być na pustyni nie tylko samotnikiem oderwanym od świata i okalającej go rzeczywistości. Nie tylko zasłynął z ascezy, postów, modłów, dokonywanych cudów i walki z demonami. Występował jako mędrzec, który, choć nie znał pisma i nie potrafił czytać, posiadł wiedzę na tak wysokim poziomie, iż nie potrafili jej sprostać nawet aleksandryjscy filozofowie.

Nigdzie w monasterze św. Antoniego nie znalazłem ikon obrazujących jego zmagania z diabłem. Wszystkie wyobrażenia przedstawiają go jako starca w czarnym mniszym odzieniu, z długą, siwą brodą, z rozwiniętym zwojem jakiegoś tekstu w dłoniach. W kulturze chrześcijaństwa zachodniego przedstawiany jest on jako męczennik torturowany na różne sposoby przez demony. Obrazy te, z upodobaniem malowane przez najwybitniejszych  mistrzów renesansu, spopularyzowane przez Alberta Dürera w jego drzeworytach, prawie zawsze nazywane są „Kuszeniem św. Antoniego”. Świątobliwy biskup z Aleksandrii, Atanazy, utrwalił na kartach hagiografii swego autorstwa niezwykłe świadectwa o zmaganiu się Antoniego ze złymi duchami. Można nawet powiedzieć, że skreślił on rodzaj podręcznika z zakresu demonologii. Czyli podał wskazówki, w jaki sposób człowiek ochrzczony winien przeciwstawiać się atakom szatana. Diabły tak strasznie i na tak różne sposoby atakowały Antoniego, że w pewnym sensie on się z nimi nawet zaprzyjaźnił. Wyniósł z tego tę korzyść, że nie tylko umacniał się w cnotach, ale niejako rozpracował taktykę działania złych duchów. Bo i demony posiadają swoje własne sposoby, by usidlić człowieka.

Pierwszym etapem było łagodne podsuwanie Antoniemu żalu z powodu wyzbycia się rodzinnego życia, porzuconych dóbr, zaniechania życiowych przyjemności na rzecz wyboru ciężarów nie do udźwignięcia, a tymi miały być umartwienia i wyniszczające posty nie przynoszące żadnych korzyści człowiekowi. Przeciwnie, przysparzały wyłącznie cierpienia. Antoni zręcznie poradził sobie z tą nawałą wątpliwości, polegając nie na własnych siłach, lecz na sile modlitwy i umartwień, które intensyfikował w miarę podszeptów szatana.

Drugi etap to podsuwanie Antoniemu myśli i skojarzeń bezwstydnych. "Antoni odpychał je modlitwami - pisał Atanazy - ten go łaskotał, tamten, rumieniąc się ze wstydu, bronił swego ciała wiarą, modlitwami i postami". Skoro z tych zmagań wychodził zwycięsko, diabeł przybierał nocą postać kobiety, nawet agresywnej, próbującej nierządem uwieść pustelnika. Ten gasił wzburzenia serca myślą o ogniu wieczystym i toczeniu swego ciała przez robaki. Pewnej nocy jakiś przebiegły diabeł ukazał się mu pod postacią młodzieńca i wszedł z Antonim w dyskurs, przechwalając się, że jeszcze żaden człowiek nie potrafił oprzeć się jego pokusom. Bronią Antoniego w tym konkretnym przypadku było zlekceważenie przechwał diabła, co go tak upokorzyło, "iż uciekł zaraz, przerażony tymi słowami, i bał się nawet zbliżyć do Antoniego".
Ale diabeł nie odpuszczał. Upokorzony, tym gwałtowniej natarł. Antoni taki atak przewidział, bo "jeśli diabeł nie zdołał oszukać jego serca rozkoszą cielesną, będzie próbował wszystkich innych sztuczek, aby go pochwycić w sidła, bo tym, co demon kocha, jest grzech". Bronią Antoniego była jeszcze surowsza asceza, polegająca na ograniczaniu snu, na czuwaniach, na zagładzaniu i umartwieniach ciała. Sypiał na gołej ziemi. Kiedy zamknął się w grobowcu, diabeł sprowadził doń całą czeredę demonów, a ci tak go poturbowali, iż ledwie uszedł z życiem. Przekonał się Antoni, że diabeł jest w stanie użyć siły fizycznej, nie może jednak swej ofiary pozbawić życia. Kiedy pół żywego pustelnika znaleziono obitego na ziemi i jako tako przywrócono do zdrowia, wtedy Antoni rzucił diabłom wyzwanie: "Tu jestem, ja, Antoni, nie uciekam przed waszymi razami – nawoływał.

- Nawet jeśli większe zadacie mi cierpienia, nic mnie nie odłączy od miłości do Chrystusa". To wprawiło diabła we wściekłość: "Podejdźmy go w inny jeszcze sposób" – uzgodniły demony. I pewnej nocy grobowiec Antoniego wypełnił się dzikimi zwierzętami, wężami, skorpionami, wszelaką brzydotą. Wszystko to wyło, wrzeszczało, straszyło, szczerzyło zęby. Na słowa modlitwy i imienia Jezusa zjawy te nagle zniknęły. Innego dnia, kiedy wędrował pustynią, zauważył leżące na ziemi grudy złota. Nie podniósł ich jednak,  przewidywał, iż to nie kruszec lecz diabelskie mamidła.
W doświadczeniu z diabłami Antoni próbował niejako sklasyfikować taktykę ich działania, a wiedzę tę przekazywał swym uczniom i naśladowcom. Zauważył, że istnieje pewna gradacja pomiędzy złymi duchami. Czym innym jest szatan, czyli diabeł, czym innym są demony. Nie tylko potrafią kusić poprzez oddziaływanie na zmysły i umysł, potrafią przybierać różne kształty, mogą sprowadzać zwidy, często przybierają postać pobożnych mnichów, dla zmylenia naśladują śpiew psalmów, są nawet zdolni cytować fragmenty Pisma Świętego. Wszystko po to, by zwieść ludzi, oszukać ich, sprowadzić z dobrej drogi na manowce. Demony to byty realne, owszem, niewidzialne, bo są duchowe, rozpoznawalne poprzez skutki ich działania. Nie można w żaden sposób wchodzić z nimi w kontakt. Najlepiej je lekceważyć, nie należy ich się bać, trzeba odtrącać ich pokusy, ignorować podsuwane złe myśli. Są jednak podstępne, bo to byty inteligentne, potrafiące imponować ludziom przepowiadaniem przyszłych zdarzeń. Najskuteczniejszą bronią przeciwko szatanom i demonom są modlitwa, post i umartwienia. Modlitwa nawet najkrótsza, jedno westchnienie, jak ów ulubiony werset Antoniego: nic nie może odłączyć mnie od miłości Chrystusa. Antoni przekonał się, że wypowiedziane imię Jezusa powoduje u nich panikę i natychmiast pryskają. A już najbardziej złe duchy denerwują się, kiedy Antoni mocą Jezusa wypędzał je z opętanych. Tych nieszczęśników zewsząd doprowadzano do pustelnika, niekiedy nawet siłą, i żaden z opętanych nie pozostawał bez pomocy.
                                                                           *****
Słońce rozpaliło na dobre pustynię. Po schodach podjąłem powrotną drogę od groty  Antoniego. Pragnąłem na równinie ujrzeć kościół wzniesiony w połowie IV wieku, podobno najstarszy na Pustyni Wschodniej. W klasztornym sklepie z dewocjonaliami i pamiątkami, gdzie sprzedają  wartościowe książki o koptyjskim chrześcijaństwie i albumy o Egipcie faraonów, przywitał grupkę rosyjskich pątników, do której i ja dołączyłem,  mnich zobowiązany do  oprowadzania pielgrzymów po obejściach klasztornych.

Ojciec Makary w niczym nie przypominał zakonnika o ponurym obliczu św. Antoniego ze wzrokiem utkwionym w ziemię, przeciwnie – tryskał dowcipem, a w oczach szkliły się błyski radości i tylko czekał, by rozbawić nas jakąś przypowiastką. Jak ulał pasował do tych dawnych ojców pustyni, po których pozostał całkiem spory zbiór humorystycznych anegdotek, jak chociażby ta o bardzo otyłym mnichu imieniem Serapides. Kiedy w refektarzu ze zdumieniem obserwował go jeden ze starców, zmieszany grubas nie wytrzymał: - Dlaczego mi się tak przyglądasz, abba? – Myślę, że dąb rośnie 300 lat, zanim osiągnie taki obwód – odpowiedział starzec. Ojciec Makary, pokazując nam konwentualne pomieszczenia, przy wyjściu na zewnątrz poprosił jedną z pań, akurat tę stojącą pod elektryczną lampą o kloszu w kształcie lampy naftowej, by była tak uprzejma i zechciała zdmuchnąć płomień. Ta posłusznie to uczyniła. W tym momencie  nasz dowcipny przewodnik wyłączył elektryczne światło.

Mnich nie znał rosyjskiego, mówił po grecku, koptyjsku, arabsku i angielsku, więc z komunikacją dawaliśmy sobie radę. Zaglądaliśmy tu i tam. Duże wrażenie zrobił na mnie wygląd dawnego refektarza dla sześćdziesięciu mnichów, z grecka zwany trapezą - ciasne pomieszczenie o kamiennym stole i podobnymi ławami. W dawnych piwnicach i spiżarniach urządzono coś w rodzaju muzeum ze zgromadzonymi tam urządzeniami do mielenia ziarna, wyciskania soku z owoców i wytłaczania oliwy. Ale skąd tu na pustyni jakiekolwiek uprawy?

Zależało mi na obejrzeniu malarstwa ściennego w kościele św. Antoniego. I znów zawód, kolejny. Spodziewałem się malowideł z okresu bizantyńskiego, ale te nie przetrwały na skutek wielu przebudowań po trzęsieniach ziemi i niszczycielskich napadach Beduinów. Te, które możemy podziwiać, datowane są dopiero na XIII wiek. Wyszły spod pędzla mistrza Teodora, który przy okazji uwiecznił swoje imię, a nawet pozostawił daty wykonania zlecenia: lata 1232-1233. Widać z tego, że pracował szybko, co też się odbiło na jakości malowideł. Nie są to arcydzieła, raczej poprawny wykład prawd wiary. A że kościół posiada trzy absydy, w każdej z nich został podjęty inny temat. Najdostojniej prezentuje się wyobrażenie Pantokratora w świetlistym otoku, który zasiada na królewskim tronie, zwyczajowo trzyma w lewej dłoni księgę, prawą zaś błogosławi. Układ palców prawej dłoni, tak jak we wszystkich podobnych przedstawieniach na Wschodzie,  wyraża wiarę w dogmat Trójcy Świętej i eksponuje prawdę o dwóch naturach Chrystusa, boskiej i ludzkiej. Mandorlę podtrzymują aniołowie w obecności Maryi i Jana Chrzciciela.

Na ścianach widnieją postaci rozlicznych świętych czczonych w Kościele koptyjskim: Klaudiusza, Menasa, Teodora, Wiktora, Jerzego, ten ostatni zwyczajowo kłuje lancą szatana o wyglądzie smoka. Dalej idą święci pustelnicy egipscy w liczbie siedmiu, wszyscy podpisani w zgodzie z wymogami wschodniego kanonu, po nich przyszła kolej na proroków Starego Testamentu. Oprócz prezentacji samych tylko postaci świętych, malarz w scenkach narracyjnych przybliżył też zdarzenia biblijne, jak podjętą przez Abrahama próbę złożenia Bogu w ofierze swojego pierworodnego syna, Izaaka.
Ten niewielki kościółek, wzniesiony w połowie IV wieku na miejscu grobu św. Antoniego, wielokrotnie naprawiany, w obecnej postaci datuje się najwyżej na okres średniowiecza.

Żadna z późniejszych przebudówek nie naruszyła grobu ojca monastycyzmu egipskiego. Grób znajduje się w mniszym chórze, przed oddzielonym ikonostasem sanktuarium, w niszy po prawej stronie. Antoni zmarł w 356 roku, przeżywszy sto pięć lat, z czego osiem dekad na pustyni. Przed śmiercią prosił współbraci, by ciało jego złożyli w ziemi, a nie zwyczajem egipskim trzymano je owinięte płótnami na marach do oglądania przez wszystkich. Ten starożytny zwyczaj uznawał za pogański, niegodny pochówku chrześcijanina. Swoich dwóch najbliższych uczniów zobowiązał do wykonania testamentu, do rozdzielenia swej własności.
A całym jego majątkiem był jedyny płaszcz służący mu za posłanie, otrzymany od biskupa Aleksandrii, Atanazego. Chociaż już zdarty, miał być mu zwrócony wraz z owczą skórą. Drugą owczą skórę miał otrzymać biskup Sarapion. Zaś włosiennicą mieli się podzielić jego dwaj uczniowie. "I każdy z tych, którzy wzięli owcze skóry  i zniszczony płaszcz świętego Antoniego, strzegł ich jak wielkiego skarbu" – zakończył swoją opowieść Atanazy z Aleksandrii.

Z piwnicznego półmroku starożytnego kościółka ojciec Makary wyprowadził nas, pątników, na zewnątrz. Światło cudownie grało na ścianach ciasno zgrupowanych budynków o nierównych krawędziach, grubo obrzuconych zaprawą z gliny w ciepłych barwach skórki z pomarańczy. W sam raz do fotografii artystycznej. Nie dało się już zwiedzić pozostałych czterech kościołów, które wchodzą w skład monastycznego zespołu. Stoją zamknięte, otwiera się je w niektóre tylko święta. I jeszcze rzut oka na wieżę, po kościele najważniejszą budowlę w zespole. Każdy klasztor na pustyni musiał być zaopatrzony w wieżę obronną na wypadek napadu maruderów. Ta jest ciężka, masywna, z nielicznymi okienkami na najwyższej kondygnacji, dokąd trzeba się wspinać po wewnętrznych schodach lub za pomocą drabin w razie potrzeby wciąganych na trzecie piętro. Co najważniejsze, wieża została  postawiona na niewidocznym dla postronnych kanale zasilanym źródlaną wodą. To dzięki temu źródłu, odkrytemu po trzech dniach wędrówki,  Antoni osiadł w tym właśnie miejscu na pustyni. Aż po dziś dzień źródło obficie tryska  krystalicznie czystą wodą, bardzo zimną. Ojciec Makary z jednego kubka po kolei raczył nas ożywczym napojem. Kto tylko miał przy sobie plastikowe butelki, napełniał je aż po zakrętkę.
Woda na pustyni to życie.

W nawiązaniu do czynów Antoniego nasz przewodnik przytoczył zdarzenie, jak to święty w towarzystwie współbraci wybrał się do odległego o kilkanaście dni marszu Pispir, jego pierwotnej pustelni w dolinie Nilu. Objuczyli wielbłąda, wzięli  suszone chleby i porcję daktyli, do pełna napełnili bukłaki. I puścili się w drogę. Upał był nieznośny, a droga tak uciążliwa i daleka, iż po kilku dniach marszu spożyli cały zapas wody. Kiedy nigdzie nie znaleźli źródła, bliscy już śmierci, zdali się na wolę Bożą. Wolno puścili wielbłąda, bo i zwierzę padało z pragnienia. Przykładem biblijnego Eliasza, który w ucieczce przed mściwą Izebel szukał śmierci pod janowcem, sami położyli się na ziemi w oczekiwaniu na kres życia.

Pół żywy Antoni oddalił się kilka kroków w bok od towarzyszy, ukląkł, uniósł ręce jak swego czasu uczynił to Mojżesz podczas bitwy z Amalekitami i podjął szturm do nieba. I stał się cud. W miejscu modlitwy wytrysła woda. Odzyskali też wielbłąda, który nie uszedł daleko, powrozem zaplatał się w kamieniach.