Publikacje członków OŁ KSD

Tomasz Bieszczad-Róże i lasy

Nadzwyczajne sytuacje wymagają użycia nadzwyczajnych środków. Kiedy rolnikowi płonie stodoła, nie lata wokół niej z pistolecikiem na wodę, tylko wzywa sąsiadów i razem biegną z pełnymi wiadrami gasić ogień, wezwawszy wcześniej Straż Pożarną.

Pytanie: Czy sytuacje, w jakich się obecnie obracamy, są już nadzwyczajne, czy jeszcze nie?

Sądząc po tematach felietonów, podejmowanych ostatnio przez niektórych żurnalistów, nie są.

Cóż, wirtuozi mediów muszą czasem odpocząć od dźwigania na swoich barkach losów świata. Wtedy takie tematy, jak: impreza urodzinowa dziennikarza celebryty, czy polityczne rady teściowej byłego premiera – są jak znalazł i żyje nimi cały kraj.
Bo czyż nie jest przyjemniej bawić się w śmigus-dyngus, niż rozwijać węże strażackie i odkręcać hydrant…?
I tylko gdy raport Antoniego Macierewicza na temat Smoleńska staje się – dla przemądrzałego felietonisty – okazją do wesołkowatych kpinek… zaczyna to budzić niesmak.
I smutek.

Zejdźmy zatem na nasze łódzkie podwórko.
Łódź wypracowała w ostatnich latach „nową świecką tradycję”: Festiwal Światła i Ruchu.

Znakomite narzędzie do rozbudzenia (przy użyciu sztuk wizualnych) wrażliwości artystycznej i instynktu wspólnotowego.
Narzędzie – powiedzmy od razu – nie wykorzystujące do końca szans, jakie daje.
Poprzestające często na naskórkowych efektach, wprawdzie wywołujących emocje, ale pustych w środku.
Oczywiście w efektach wizualnych nie ma nic złego, ale mogą one budzić wątpliwość: Czy te kolorowe arabeski właściwie opisują nasz czas?
Czy czas ten jest odpowiedni dla podziwiania róż, gdy wokół płoną lasy?
W tym miejscu ktoś może zapytać: – Ale czy one rzeczywiście płoną?
A może to tylko pana eschatologiczne spekulacje…?
Poza tym (jak zapewniali organizatorzy) w tym roku znajdą się w Festiwalu nawiązania do aktualnych bolączek, a źródłem inspiracji będzie też pandemia.
Czy tak się stało?
Czy w tej formule Festiwalu prawdziwe katharsis było możliwe?
Nie wiem, nie poznałem całej „oferty”, nie będę generalizował.

W tych dniach obchodzimy też czterechsetną rocznicę bitwy pod Chocimiem.
Wydaje mi się, że przebiega ona jakby „bezobjawowo”.
A przecież Chocim to polskie Lepanto i prefiguracja Cudu nad Wisłą.
W 1621 i 1920 roku Polska stanęła w obliczu skrajnego zagrożenia swego bytu.
Jak wiemy, miała wtedy miejsce ogromna mobilizacja całego społeczeństwa, wyrażająca się masowym odmawianiem Różańca przed kościołami i w ulicznych procesjach.
Na modlitwy, akty pokuty i suplikacje ludu odpowiedziało Niebo, dając Polakom zwycięstwa, które trudno jest zrozumieć w normalny, „ludzki” sposób.

Oczywiście nie namawiam, by uczestnicy łódzkiego Festiwalu pielgrzymowali do pięknie rozświetlonego kościoła Św. Teresy w worach pokutnych. Taką propozycją byłbym się tylko pogrążył, choć to akurat mnie nie przeraża.
Niczego już tu nie oczekuję, jak ten Czech z dowcipu („Ja se ne boim, ja mam rakovinu”).
Żal mi tylko, że tak ogromny tłum potrafi zgromadzić się przed kościołem, a nie w środku.
Że przez parę minut wzrusza go widowisko, piękne plastycznie, ale zakończone katastrofą, „czarną dziurą”, w której znika świat.
A gdyby tak… pomarzyć dobra rzecz: gdyby pod koniec tej świetlnej instalacji pojawił się na fasadzie kościoła znak nadziei, wizerunek… sami wiecie, Kogo.
I z głośników usłyszelibyśmy przejmujący apel, z Fatimy lub Lourdes, apel o poszanowanie wartości, pokutę, świętość, czystość obyczajów…
Znaczna część chłopaków, idących w festiwalowej „pielgrzymce”, okropnie bluźniła, nawet stojąc przy kościele.
Nawet w kilkuzdaniowej, banalnej wypowiedzi musiały się znaleźć wszystkie możliwe „przecinki”, średniki i bezmyślniki; a dziewczyny, upojone elokwencją swoich „samców alfa”, wpatrywały się w nich tępo jak wół w karetę.

Ktoś musiałby dać sygnał: „Dosyć niechlujstwa, to są czasy nadzwyczajne!”
I zaapelować: „Wszyscy do pomp!
Chwyćcie za różańce, jak w 1621 roku!”
Ale… kto miałby to zrobić?
No i… kto mógłby na ten apel odpowiedzieć?