Publikacje członków OŁ KSD

Korupcji nie było!

List otwarty red. Janusza Janysta do red. Wojciecha Grochowalskiego, wydawcy dwumiesięcznika „Kultura i Biznes”, w sprawie domniemanej korupcji recenzenckiej związanej z Kapitułą Masek i Teatrem Wielkim w Łodzi Zamieszczony w internecie list Michała Lenarcińskiego (dziennikarza zwolnionego z redakcji „Dziennika Łódzkiego”) przekonał mnie, że w swych wypowiedziach i publikacjach nie miałem jednak racji. Pozwoli Pan, że przytoczę od razu
kilka cytatów ze swojego wcześniejszego, skierowanego do Pana listu, do którego dziś muszę się wyraźnie zdystansować. Najpierw cytaty dotyczące nieodległej przeszłości:

1. „Lenarciński próbował swego czasu dyskredytować en bloc całą łódzką Akademię Muzyczną głosząc w „Dzienniku Łódzkim”, że absolwenci tej uczelni muszą swą edukację rozpoczynać od zera (za tę brednię nigdy nie przeprosił)”.
Komentarz: To tylko moje przewrażliwienie sprawiło, że jako osoba prowadząca zajęcia w AM i kierująca pracami magisterskimi uznałem, że ta wypowiedź godzi także we mnie.

2. „Gdy w opublikowanym przeze mnie w „Kalejdoskopie” tekście pojawił się błąd dotyczący autorstwa opery Łucja z Lammermooru (wtedy do redakcji dostarczało się jeszcze maszynopisy, błąd mógł powstać przy przepisywaniu tekstu zawierającego różne tytuły oper), Lenarciński natychmiast ogłosił w „Dzienniku”, że Janyst się nie zna, że wobec tego nie ma kwalifikacji do pracy w Akademii Muzycznej – coś mniej więcej w tym stylu. Pikanteria sprawy polegała na tym, że on już od pewnego czasu miał w domu napisany przeze mnie szkic dotyczący tej właśnie opery i jej twórcy, umieszczony przez Teatr Wielki w wydrukowanym programie towarzyszącym premierze Łucji z Lammermooru.”
Komentarz: Lenarcinski miał rację. Nie jestem przecież w stanie udowodnić, że sam napisałem artykuł do programu Teatru Wielkiego. Mogłem to przecież komuś zlecić i w dalszym ciągu nie orientować się, kto skomponował Łucję z Lammermooru.

Kolejny fragment mojego listu i już powrót do teraźniejszości:
3. „Lenarciński kłamie, że dramatycznie rzadko chodzę do teatru dramatycznego. A skąd niby to wie? Śledzi mnie 24 godziny na dobę? Widać, że nawet nie dba o pozory tego, by jego notoryczne kłamstwa miały jakąś cechę prawdopodobieństwa. Cztery łódzkie teatry przysyłają mi zaproszenia na premiery, w tym dwa niemuzyczne. Lenarcińskiego na premierach raczej nie widuję, ale przecież nie twierdzę, że on do teatru nie chodzi, bo być może, tak jak ja, wizytuje „szeregowe” przedstawienia. Co prawda, jak niedawno byłem np. w Teatrze Nowym na raz tylko pokazanym w Łodzi, ciekawym spektaklu gościnnym Wdów Mrożka w realizacji Teatru Dramatycznego z Wilna, widzów było niewielu i dokładnie widziałem, ze nie przyszedł ani Lenarciński, żaden z zaprzyjaźnionych z nim recenzentów teatralnych. Jestem recenzentem muzycznym, ale tak się jakoś dziwnie składa, że nieraz komentuję również premiery w innych, niż muzyczne, teatrach. Lenarciński doskonale się orientuje, że w zeszłym sezonie recenzowałem w miesięczniku „Piotrkowska 104” festiwal Crossroads, w ramach którego można było obejrzeć osiem prezentacji teatralnych (na żadnej nie widziałem nikogo z członków kapituły), że zamieściłem w tym periodyku pochlebne, w danym wypadku, recenzje z premiery Miłości w Logosie oraz Historii występnej wyobraźni w Pinokiu.”
Komentarz: To, że - statystycznie biorąc - miesięcznie recenzuję również jeden spektakl w innych, niż muzyczne, teatrach a ponadto jeszcze odwiedzam te „inne teatry” „bezinteresownie” wcale nie oznacza, że mam prawo uważać się za człowieka obcującego z kulturą teatralną. Właściwe standardy w tej dziedzinie wyznacza swoim bywalstwem sam Lenarciński.

4. „Lenarciński napisał o kanapkach w kieszeni. Powiem Panu w zaufaniu, że to nie były kanapki, lecz zawartość salaterki z sałatką śledziową z sosem majonezowym”.
Komentarz: Naturalnie, Lenarciński wiedząc, że chodzi w istocie chodzi o sałatkę śledziową, wykazał się ogromnym taktem wspominając zastępczo o kanapkach, bo przecież jego celem nie było ośmieszenie mnie za wszelką cenę.

A teraz dłuższy fragment mojego listu, do którego również się dystansuję. Dotyczy tego, co bezpodstawnie nazwałem korupcją.
5. „Ktoś w końcu musiał podnieść temat recenzenckiej korupcji, milczenie tzw. środowiska było porażające, a jest jeszcze wciąż sporo ludzi, którzy z takim stanem rzeczy nie mogą się pogodzić. W tekściku zamieszczonym w „Kulturze i Biznesie” nazwiska Lenarcińskiego nie wymieniłem, bo nie chodziło mi o piętnowanie konkretnej osoby, ale, jak Pan widzi, gdy tylko uderzyłem w stół, nożyce same się odezwały. Naturalnie – „bohaterami” afery są właśnie Lenarciński oraz pełniący funkcję szefa sceny operowej podczas swego drugiego, „dyrektorskiego podejścia” w łódzkim Teatrze Wielkim, Kazimierz Kowalski (chodzi o lata 2006-2008). W trakcie „pierwszego dyrektorowania” (1994-1997) Kowalski ciągle od Lenarcińskiego „obrywał” w gazecie. Okres był dla teatru, jak Pan pamięta, kiepski, ale zdarzały się jakieś repertuarowe „przebłyski”, nie były one jednak dostrzegane. Kowalski najwyraźniej bał się Lenarcińskiego, zatem podczas swojego drugiego szefowania postanowił go „kupić”. Nie zamierzał jednak tego robić za swoje pieniądze – szkoda mu było przeznaczyć z własnej kieszeni choćby i skromnych pięćdziesięciu tysięcy złotych. Postanowił więc posłużyć się groszem publicznym (a wiec w ostatecznym rozrachunku także pieniędzmi Pana oraz moimi). Podpisane zostały z Lenarcińskim dwie umowy (podaję to na podstawie danych uzyskanych od odpowiednich komórek organizacyjnych Teatru Wielkiego). Pierwsza umowa, opiewająca na kilkadziesiąt tysięcy złotych, dotyczyła wygłoszenia niewielkiej w sumie liczby konferansjerskich zapowiedzi przed spektaklami. Słyszałem może dwa lub trzy takie kilkuminutowe, niewnoszące nic konkretnego wystąpienia, już w samym założeniu zupełnie niepotrzebne, biorąc pod uwagę teatralne zwyczaje. Wypada wspomnieć, że za fachową prelekcję wraz z konferansjerką na koncercie umuzykalniającym organizowanym dla szkoły w jej siedzibie, Filharmonia Łódzka od wielu już lat płaci prelegentowi …dwadzieścia złotych (tyle samo, czyli po 20 zł. otrzymują za taki koncert muzycy). Stawki konferansjerskie na bardziej prestiżowych prezentacjach muzycznych rzadko przekraczają w naszym mieście 300 zł.
Druga umowa z Lenarcińskim, także na kilkadziesiąt tysięcy złotych, odnosiła się do bliżej niesprecyzowanych „konsultacji” w trakcie Spotkań Baletowych (mimo, że Lenarciński nie jest specjalistą od baletu). Na szczęście w tym już wypadku udało się następcy Kowalskiego na stanowisku dyrektorskim naszej reprezentacyjnej placówki muzycznej, Markowi Szyjko, zablokować część wypłaty z tytułu tej skandalicznej umowy i „zleceniobiorca” nie zdążył wszystkich, przewidzianych dla siebie pieniędzy, z kasy Teatru Wielkiego pobrać (nie trzeba dodawać, że …jakoś się o te pieniądze później nie upomniał i nie zagroził dyrektorowi Szyjko spotkaniem w sądzie). Jakby tego wszystkiego było mało, Kazimierz Kowalski przewidział dla Lenarcińskiego „dodatkowe upominki” w postaci zagranicznych wyjazdów – tu zapewne wykorzystał to, co zaobserwował w „okresie Pietrasowym” jako praktykowany sposób „zjednywania” recenzentów. „Inwestycja” się dyr. Kowalskiemu opłaciła. Recenzje otrzymywał całkiem przychylne i w rezultacie za zupełnie tragiczne, jeśli chodzi o poziom artystyczny, własne „produkty reżyserskie” Czarnych Masek (które byłyby jedynym uczciwym postawieniem sprawy przez kapitułę) uniknął - te spadały za to na może istotnie słabe, ale z całą pewnością niezasługujące na Czarne Maski, a przy tym o niebo lepsze choćby od Hrabiny (gdzie reżyseria Kowalskiego polegała na braku reżyserii) spektakle w Teatrze Nowym (Poszaleli Fredry) lub w Powszechnym (Dzieła wszystkie Szekspira w nieco skróconej wersji). To była rażąca niesprawiedliwość.
Komentarz: Wycofuję słowo korupcja jako niczym nieuzasadnione. Łączenie przychylności recenzji dotyczących fatalnej reżyserii Kowalskiego z tym, że Lenarciński uczciwą pracą zarabiał w teatrze, stanowi zwykłe nadużycie. Przyznaję zresztą, że w ogóle zaglądanie do cudzej kieszeni nie jest eleganckie.

I cytat następny.
6. „Niech Pan nie uważa, że Rak i Zuchowicz nie otrzymali Złotych Masek, bo widocznie byli wtedy inni, lepsi debiutanci. Członkowie kapituły nieraz nie wypełniają swych elementarnych obowiązków, nie chodzą na te przedstawienia, na które powinni chodzić. Z premiery Cyrulika sewilskiego, w którym fantastycznie wypadł Rak, pamiętam tylko Renatę Sas (niezbyt muzykalną), natomiast na tzw. „drugiej premierze” Czarodziejskiego fletu, w której znakomicie zadebiutował wokalnie i aktorsko Zuchowicz (śpiewając lepiej od renomowanego tenora Dariusza Stachury z pierwszej premiery) nie było żadnego recenzenta z tamtego grona. I tu wyrządzona została ogromna krzywda młodym, świetnie debiutującym artystom.
W poprzednim sezonie (2009/2010) na pewno trafna okazała się Złota Maska dla Historii występnej wyobraźni wg Schulza w Pinokiu. Ale o jej przyznaniu zadecydowali tylko …dwaj recenzenci na siedmioro biorących udział w obradach, bo tylko dwaj byli na tym przedstawieniu (wiem to od członka kapituły, potwierdził to teatr). Może na decyzję wpłynęło i to, że chwaliła je recenzentka internetowego „Dziennika Teatralnego”. Tak wygląda często mechanizm przyznawania, bądź nieprzyznawania Masek. Żaden z obradujących w tym roku siedmiorga członków kapituły nie ma ukończonych studiów muzycznych. Czy dlatego nie zauważono, że na oddzielną Maskę zasługiwałaby właśnie bardzo oryginalna muzyka do Schulzowskiego spektaklu „Pinokia”, a kto wie, czy nie aranżacje Andrzeja Żylisa zrobione dla Spoko, to przecież Moniuszko! w Teatrze Muzycznym?. Niewyraźne są kryteria oceny i same kategorie nagród (chodzi mi np. o pojawiającą się od przypadku do przypadku „nagrodę za całokształt” – dlaczego nie doczekał jej choćby zasłużony, zmarły właśnie kompozytor muzyki teatralnej, Piotr Hertel?)”.
Komentarz: Jakiekolwiek krytykowanie suwerennych i demokratycznych decyzji kapituły recenzenckiej stanowi zamach na demokrację w dziedzinie kultury. Z tego sobie dopiero teraz zdałem sprawę.

7. „Lenarciński majaczy (nie rozumiejąc sensu mojej aluzji dotyczącej „salonu”), że ja marzę, aby dołączyć do jego „lepszego towarzystwa”. A to dobre! Przecież to towarzystwo jest zupełnie „nie z mojej bajki”. Moi znajomi już nieraz mówili, że sam widok prowadzących ceremonię wręczania Masek kłóci się z dobrym smakiem. Kto te ceremonie prowadzi? Lenarciński – bez komentarzy – wraz z Renatą Sas, o której wiadomo, że należała do PZPR-owskiej komisji wyrzucającej po wprowadzeniu stanu wojennego co bardziej niezależnych myślowo dziennikarzy z pracy. Jest w kapitule również Małgorzata Karbowiak, która, jak dobrze pamiętają starsi dziennikarze, reprezentowała, wraz ze swym mężem, Pawlakiem, PZPR-owski beton w redakcji komunistycznego dziennika „Głos Robotniczy”. Dzisiaj kieruje „Kalejdoskopem” - za jej kierownictwa uciekła z tego miesięcznika zarówno część pracowników etatowych, jak i współpracowników”.
Komentarz: Tu się naprawdę zagalopowałem. A przecież w polemice mógłbym zachować zasady fair play i elementarną uczciwość, których recenzent Lenarciński przestrzega zawsze, m.in. wtedy, gdy „recenzuje” moją skromną osobę.

Pozwolę sobie odnieść się też do własnego, podobnie nieudanego, co Maski kapituły w „Kulturze i Biznesie”, artykułu Recenzenckie manipulacje w „Aspekcie Polskim”. Pisałem tam m.in.:
8. „Kadencja dyrektorska Sławomira Pietrasa stanowiła jeden z lepszych okresów w historii łódzkiej sceny operowej. Dyrektor był wyśmienitym menedżerem, animatorem, umiał też doskonale zadbać o public relations. Był ustosunkowany i w gruncie rzeczy sam w pewnym stopniu decydował, kto może recenzje z premier pisać, a kto nie. Zaprzyjaźnionych recenzentów „urabiał” zapraszając ich na jakże atrakcyjne w tamtych latach wyjazdy zagraniczne razem z zespołami teatralnymi. Gdyby zastosować rygorystyczne kryteria etyki dziennikarskiej, można by tu mówić o jakiejś formie korupcji. W efekcie łódzcy redaktorzy stworzyli nieadekwatny do rzeczywistości obraz dyrektora jako autora wyłącznie sukcesów a jego kadencję dyrektorską obwołali najlepszym okresem w historii Teatru Wielkiego (a przecież już wtedy było oczywiste, że szczytowa faza przypadała na „rządy” w latach 1967-1972 pierwszego, legendarnego już tandemu dyrektorskiego: Stanisław Piotrowski - Zygmunt Latoszewski). Za Pietrasa premier całkowicie udanych nie było wcale zbyt wiele, z mediów natomiast wynikało, że wszystko, co się dzieje w gmachu na placu Dąbrowskiego, jest rewelacyjne. Niżej podpisanemu, co tydzień publikującemu recenzje z koncertów filharmonicznych wtedy jeszcze w „Dzienniku Łódzkim”, ale do „dworu Pietrasa” nienależącemu, nie wolno było w tejże gazecie w ogóle dotknąć tematu Teatru Wielkiego. Recenzje operowe, nieraz krytyczne, musiałem zamieszczać w periodykach”.
Komentarz: Jestem niepoprawny. Przecież od Małgorzaty Karbowiak już otrzymywałem „pouczenia” i jedynie słuszną wykładnię dotyczącą tamtego okresu, po co więc znowu zaczynam?

I ostatni cytat z sumującego całą problematykę listu, który do Pana wcześniej skierowałem:
9. „W kapitule łódzkich Złotych Masek zaistniał przypadek korupcji, tolerowany, niestety, przez to grono. Jeśli takie ciało, jak kapituła recenzencka, która z definicji powinna skupiać ludzi nie tylko fachowych, ale i bezwzględnie uczciwych, prawych, ujawnia symptomy chorobowe, to już zupełnie nie wiadomo, gdzie szukać elementarnych, dziennikarskich standardów zawodowych i moralnych”.
Komentarz: Te słowa to moja kolejna kompromitacja polegająca zarówno na błędnym rozpoznaniu sytuacji, jak na ujawnieniu poglądów nienowoczesnych, nieprzystających do dzisiejszej rzeczywistości, poglądów jakby żywcem wziętych z „ciemnogrodu”.

Wobec powyższego odwołuję to, co napisałem w artykułach „Maski kapituły” oraz „Recenzenckie manipulacje”. Decyzję Lenarcińskiego o przeniesieniu całej tej sprawy do internetu uważam za słuszną, niech się świat dowie, jak błądziłem. Oczywiście, aby dać pełną satysfakcję adwersarzowi, jestem gotów „dodatkowo” przystać na opublikowanie powyższego tekstu w Pańskim piśmie (ewentualnie w jednym z pozostałych pięciu łódzkich periodyków, których jestem stałym współpracownikiem). Nadmieniam, że temat łódzkich recenzentów teatralnych oraz Masek już mnie trochę znużył. Może warto więc, by tym zagadnieniem zajęli się - narzekający niekiedy na brak pomysłów - młodzi dziennikarze, otwarci na nowe medialne obyczaje i niekonwencjonalne formy polemik związane szczególnie ze wspaniałym hipermedium, jakim jest internet. Pozdrawiam Pana

Janusz Janyst