Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Janusz Janyst - „Gubienie” Chopinowskiego ducha

Chopin – używając słów Norwida z Promethidiona – naczelny u nas artysta, twórca będący wciąż synonimem polskości (a tak twierdził m.in. Liszt), nie stoi dziś zapewne na piedestale tak wysoko, jak kiedyś. Bo też my, Polacy, a przynajmniej część narodu zwana polactwem (ten termin też od Norwida się wywodzi) wielkich symboli jakoś nie szanujemy. Zwraca na to uwagę prof. Bogusław Wolniewicz w wydanej ostatnio książce Zdanie własne. Tu tylko jednym z licznych przykładów jest produkowana od pewnego czasu wódka o nazwie „Chopin”.
Kiedyś nie do pomyślenia byłoby wydanie tandetnej płyty z przeróbkami Chopinowskich motywów na modłę rockową, jak to zrobiła „Gazeta Wyborcza”. Wszelkie transkrypcje muzyki poważnej są w ogóle sprawą delikatną, można je akceptować, ale - najogólniej mówiąc – tylko pod warunkiem nieobniżania artystycznej rangi właściwej dla kompozycji oryginalnej.

W Roku Chopinowskim odbyły się w Łodzi dwa światowe prawykonania specjalnie zamówionych na tę okoliczność (za niemałe pieniądze) dzieł. Najpierw, w trakcie Festiwalu Tansmanowskiego, można było posłuchać w filharmonii Milton Songs „skomponowanych” przez angielskiego reprezentanta minimal-music, Michaela Nymana. Użyłem cudzysłowu, bo w istocie nie była to kompozycja, tylko przeniesienie na inny skład wykonawczy (baryton plus orkiestra kameralna o nietypowym składzie, z gitarą basową) pięciu Chopinowskich preludiów. Efekt okazał się dość żenujący – natchniona i uduchowiona muzyka przybrała postać topornej, dźwiękowej łupaniny.
Prawykonanie drugie to wystawiona w Teatrze Wielkim opera Marty Ptaszyńskiej – polskiej kompozytorki mieszkającej na stałe w USA – pt. Kochankowie z klasztoru Valldemosa. Autorka muzyki opracowała libretto wraz z Januszem Krasny-Krasińskim na podstawie zatytułowanego tak samo, jak opera, dramatu Krasny-Krasińskiego powstałego z przekształcenia niewdrożonego do produkcji scenariusza telewizyjnego, napisanego notabene dla Andrzeja Wajdy. Od razu trzeba stwierdzić, że owo libretto, mające ukazać narastanie konfliktu między Chopinem a George Sand podczas ich pobytu na Majorce, jest pod względem dramaturgicznym raczej mizerne, co w dużym stopniu przesądza o statycznym efekcie scenicznym całości.

Muzyka, mimo pewnej zmienności wynikającej np. z wprowadzenia na początku motywów hiszpańskich służących odmalowaniu kolorytu lokalnego, przytłacza zarówno gęstą fakturą, odbiegającą od przejrzystych wzorców Chopinowskich, jak i konsekwentną atonalnością, tym bardziej z tymi wzorcami niekorespondującą. Specjalnością Ptaszyńskiej, jako dyplomowanej perkusistki, jest nasycanie partytury efektami perkusyjnymi. Gdybyśmy jednak nadal mieli szukać najogólniej rozumianej „przystawalności”, a więc jakiegoś sensownego i jak najbardziej w tym wypadku uzasadnionego nawiązania do stylu autora Mazurków, to trzeba by zauważyć, że podstawową cechę muzyki Chopinowskiej stanowi nie perkusyjność, lecz śpiewność. Zapewne pożądanym środkiem kompozytorskim mogłyby być wyraźne cytaty motywów, zaczerpniętych np. z Preludiów, które na Majorce powstawały – cytaty zresztą wcale niedosłowne, lecz transformowane (jakże by to było á propos postmodernistycznej estetyki), najwyraźniej jednak takiego zadania kompozytorka po prostu nie potrafiła udźwignąć. Wiadomo też, że jeśli w spektaklu widać na scenie przysłowiową strzelbę – powinna ona w jakimś momencie wystrzelić. Jeśli eksponowane są dwa fortepiany – użytek z nich winien być z pewnością większy, niż w rzeczonych Kochankach…

I tu z kolei dochodzimy do reżyserii i scenografii Tomasza Koniny, które także wzbudziły uczucia ambiwalentne. Relacje międzyludzkie, dialogi, rozegrane zostały przekonująco. Niezłym trickiem technicznym okazał się padający „prawdziwy” deszcz. Ale dlaczego wszyscy przez cały czas musieli brodzić w sadzawce? W pierwszym akcie było to może uzasadnione, ale w drugim, wewnątrz klasztoru? Ładne było operowanie w scenografii kontrastami kolorystycznymi, przykuwał uwagę image Millene (interesujący epizod, także w sensie wokalnym, Małgorzaty Kustosik), lecz trudno było nie spostrzec „kłócenia się” rekwizytów, tzn. archaicznych, tekturowych walizek z meblami rodem ze współczesnego campingu. Urojenie Chopina - wizja tańczących ptaków wywołała raczej, wbrew reżyserskim intencjom, skojarzenie z przedstawieniem dla dzieci.

Jestem pełen uznania dla tenora Adama Zdunikowskiego (Chopin) i mezzosopranistki Agnieszki Makówki (George Sand) przede wszystkim za samo opanowanie jakże trudnych intonacyjnie, atonalnych partii. Oboje spisali się dzielnie, wyłączając wszakże dykcję. Tekst pozostawał bowiem prawie w ogóle niezrozumiały. Spośród ról drugoplanowych wyróżniłbym jeszcze obdarzoną ciekawym altem Olgę Maroszek w roli Marii Antonii. Jak można było przypuszczać, nie zawiódł specjalizujący się m.in. w muzyce współczesnej dyrygent, Wojciech Michniewski (przypomnę, że to artysta rodem z Łodzi, absolwent obchodzącego właśnie 60-lecie Liceum Muzycznego im. H. Wieniawskiego). Orkiestrę poprowadził pewną ręką. Na kilka momentów intonacyjnej niespójności w kwintecie smyczkowym wpływu już mieć nie mógł.

Ogólnie – nie chcę być złym prorokiem - ale Kochanków…chyba publiczność specjalnie nie pokocha. Za dużo niespełnień. Tytuł sugeruje erotyzm, którego nie ma, ale, co gorsze, mimo obecności na scenie genialnego kompozytora, nie pojawia się również w tej operze nic z ducha Chopinowskiej twórczości.

Janusz Janyst

Copyright © 2017. All Rights Reserved.