Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje polecane

Wanda Zwinogrodzka - DŁUGI MARSZ, BARDZO DŁUGI…

„Czuję się zniechęcony” – mówi mi kolega, dziennikarz prasy niezależnej, młodszy o pokolenie. „Wyjeżdżam stąd, mam dosyć, tu nic się nie zmieni” – słyszę od innego trzydziestolatka, aktywnego w opozycji. „Tak, rozumiem” – odpowiadam. A w myślach dodaję: nie wiecie nawet, jak dobrze. I właśnie dlatego, pomimo że w tłumie źle się czuję i wolałabym spędzić sobotę z książką w fotelu, dołączę dziś do marszu w obronie demokracji i niezależności mediów.

Tak jak dołączyłam do tego, który ruszył spod Katedry Św. Jana 1 maja 1982 r. i spontanicznie przekształcił się w pierwszą masową demonstrację w Warszawie, sterroryzowanej rygorami stanu wojennego. Tamten był nielegalny, toteż wędrując w ciżbie należało spodziewać się przykrości, które zresztą – dziwne! - nie nastąpiły. ZOMO ruszyło na manifestantów dopiero dwa dni później, w rocznicę Konstytucji Majowej. Wtedy bariera strachu i apatii była już przełamana, uczyliśmy się odrzucać naboje z gazem łzawiącym w stronę milicyjnych szeregów.

„NIE SPOCZNIEMY…”


Odtąd demonstracje odbywały się systematycznie mimo, że niosły naprawdę spore ryzyko dla uczestników. Niektórzy z nich – nawet wówczas mnie to przerażało – przychodzili z niemowlętami w wózkach. Te szkraby były rówieśnikami moich dzisiejszych rozmówców. Toteż trochę się zżymam wewnętrznie, gdy słucham ich utyskiwań. A cóż wy, dzieciaki, wiecie o zmęczeniu?! Przecież ono towarzyszy permanentnie ludziom, którzy na tym przewianym przez historię skrawku równiny środkowoeuropejskiej próbują od pokoleń dobić się prawa do godnej egzystencji. Przegrywają, są lżeni i wyśmiewani. Tracą wiarę w zwycięstwo, tracą siły, sojuszników, rodziny, przyjaciół. Upadają, wątpią, przeklinają. Podnoszą się jednak, idą dalej, nawet jeśli coraz ich mniej, a wyczerpani czują się coraz bardziej. Jak ci, którzy prosto ze szkoły trafili do AK lub Szarych Szeregów, potem przeszli przez stalinizm i kolejne zakręty PRL, przez ówczesne porywy nadziei, zawsze w końcu im odbieranej. A mimo to, jeśli żyją, jeszcze dziś spotkać ich można na patriotycznych mszach lub pogadankach dla uczniów, usłyszeć na antenie Radia Maryja. Oni wiedzą, że to długi marsz. Zaczął się dawno przed ich urodzeniem i już widać, że nie zakończy się za ich życia. „Niepocieszony mija czas,/ bo za jednym czarnym asem - drugi as/ Nie spoczniemy, nim dojdziemy…”

Dlaczego? Po co? Dobre pytanie…

WILCZE DOŁY

„Wiesz, pierwszy raz w życiu, gdy mowa o emigracji, nie wykluczam tej opcji” – mówi mi inny znajomy. Ten jest z mojego pokolenia, poznaliśmy się w podziemiu, po wprowadzeniu stanu wojennego. „Tu się nie da żyć, wszędzie wilcze doły” – dodaje. Racja. Jego oświadczenie ma swoją wagę, bo składa je człowiek, który pokusę emigracyjną musiał przemyśleć gruntownie, dawno temu. Dziś nikt już nie pamięta, że w latach osiemdziesiątych doświadczaliśmy jej co dzień. Wtedy każdy miał za granicą znajomych i jakieś możliwości zaczepienia. Grupa tych z zakazem paszportowym była naprawdę niezbyt liczna. Reszta mogła wybierać. Szacuje się, że ok. 1 mln 300 tys. osób wybrało emigrację.

Pozostali odrzucili tę możliwość. Pomimo zmęczenia. Bo kiedy tak się zżymam na moich młodszych kolegów, zaczynają szydzić ze mnie moje własne, niewygodne wspomnienia. Ależ tak, ja również czułam się przybita, wypalona, zgnębiona w trakcie tej ponurej dekady, którą rozpoczął stan wojenny, choć wówczas nawet jeszcze nie przekroczyłam trzydziestki. Pamięć podsuwa szare obrazy dusznej, nieznośnej stagnacji w kraju straconych szans, zablokowanych możliwości, sparaliżowanej energii, co oczywiście najdotkliwiej odczuwali ludzie stojący u progu życia. „Jak widzisz swoją przyszłość?” – zapytał jakiś zachodni dziennikarz mojego kolegę ze studiów. „Jak? Będę żył z emerytury rodziców” – odparł tamten. W istocie jednak nie pogodził się z tym, wyjechał niebawem do Stanów, nie wrócił.

Oglądam przejmujący dokument Magdaleny Piejko „Tam, gdzie da się żyć”. Młodzi, polscy emigranci opowiadają, co skłoniło ich do wyjazdu. W ciągu minionych dziesięciu lat Polskę opuściło blisko 3 mln osób – informuje napis na ekranie. Gdy mówią do kamery, słyszę echo głosów moich rówieśników sprzed lat. Jasne: inne są realia, okoliczności, stroje, fryzury, nawet język. Pod tym wszystkim jednak tkwi wciąż to samo przekonanie: że w ojczyźnie, za którą, owszem, tęskno, nie da się ułożyć normalnej egzystencji, zarobić na choćby niewygórowane potrzeby, utrzymać rodziny, pozbyć lęku przed tym, co może przynieść następny dzień, miesiąc, rok. Słowo „normalnie” powraca w tych zwierzeniach po wielekroć, odmieniane na wszystkie sposoby. Bo ostatecznie tak naprawdę o to właśnie chodzi, dziś - tak samo jak przed trzydziestu, i siedemdziesięciu, i stu pięćdziesięciu laty – żeby dało się żyć normalnie.

NORMALNOŚĆ

To słowo powtarza się jak refren także w gorzkim, bardzo emocjonalnym liście Ewy Stankiewicz, opublikowanym niedawno na portalu „wpolityce.pl”. Tu jednak aż ocieka sarkazmem: „Jest wiele normalnych zjawisk w naszym kraju. Najnormalniej w świecie wystawia się prezydenta na śmierć, prowadzi grę na najwyższym szczeblu władzy z rosyjskimi służbami przeciwko prezydentowi Polski i nikt nie reaguje. A potem osoby odpowiedzialne za to awansują w strukturach państwa, a nawet w strukturach unijnych.

To jest normalne, że przed wojną przy 30 procentach analfabetów mieliśmy ok. 1 proc głosów nieważnych, a teraz w niektórych rejonach ta liczba dochodzi do 50 procent. Całkowicie normalnym jest, że wyniki wyborów samorządowych może zmienić każdy średnio rozgarnięty student informatyki, a kod źródłowy programu PKW kursuje w sieci internetowej przed wyborami. Także w normie pozostaje, że ów system liczenia głosów przeprowadza do drugiej tury wyborów prezydenta kilkusettysięcznego miasta osobę, która wcale nie kandydowała na to stanowisko.”

Ci, którym tak pojęta „normalność” nie odpowiada w rocznicę stanu wojennego wyjdą na ulice Warszawy. Nie po to, by „podpalić Polskę”, jak histeryzują propagandyści rządowi. I nie dlatego, że pomyliły im się epoki i dzisiejsze wydarzenia utożsamiają z tymi, sprzed lat trzydziestu. Wyjdą, ponieważ czasy i realia są inne, ale długi marsz ku normalności bez cudzysłowu wciąż jeszcze trwa. Nadal, pomimo zmęczenia i zniechęcenia trzeba go kontynuować. Żeby pokolenie trzydziestolatków, które teraz wychowuje dzieci, nie usłyszało kiedyś w ich głosach znów tej samej goryczy i zawodu, echa rozczarowań własnej młodości.

Może się uda. Może nie. Jeśli poniechamy naszego marszu, nie uda się na pewno.

*

Druk: Gazeta Polska Codziennie z 13-14 grudnia 2014r.
Bardzo dziękujemy Autorce za zgodę na publikację.

Copyright © 2017. All Rights Reserved.