Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Tomasz Bieszczad - Hipokryzja maleńka taka…

Miło jest poruszać się po Polsce w poczuciu samozadowolenia. Delektować się (nieczęstym w dziejach naszego Kraju) długim okresem względnego spokoju, względnego dostatku i równie względnego bezpieczeństwa. Żywność wciąż jest względnie tania (choć ostatnio jakby drożeje), od „przedłużonego majowego weekendu” grille – kolejny rok z rzędu – zaczną pracować pełną parą (w myśl zasady „zastaw się, a postaw się, na grilla zawsze musi mnie być stać”) i nadal dziecinnie łatwo będzie wyjechać na urlop za granicę (choć w sezonie mogą zdarzyć się problemy z powrotem wskutek upadłości biur turystycznych).

I nawet jeśli w naszym rozumieniu rzeczywistości pojawi się znany dobrze dysonans poznawczy („co innego słyszę, a co innego widzę”), to od czegóż są usłużne media mainstreamowe, ze swoją nieocenioną misją pokrzepiania, rozweselania, przykrywania i utrzymywania nas w poczuciu względnego szczęścia...

Czasem tylko w naszym życiu pojawić się może prawdziwy problem. Na przykład: Tracimy pracę (w wieku 50. lat albo później) i nagle pojawia się natarczywe pytanie: co dalej? Albo: mamy 28 lat i ciągle nie możemy pracy zdobyć. Albo: nagle zapadamy na poważną chorobę, a rząd właśnie obciął dotację na rzadkie leki i terapie. Albo: wydajemy córkę za mąż, a tu młodzi (bagatela!) nie mają gdzie mieszkać. Albo: pilnie potrzebujemy sądowej ochrony prawnej, a sędzia okazuje się gadatliwą tuleją. Albo: musi-my wrócić z urlopu w Kołobrzegu, i to pociągiem, lecz jedyne miejsca dla podróżnych znajdują się (ewentualnie) na dachu…

Cóż… w tych ważnych sprawach, w których potrzebujemy prawdziwej pomocy i liczymy, że tej pomocy udzieli nam… Państwo, nagle okazuje się, że tego Państwa już właściwie nie ma, a jeśli jest – to gdziesik ukryte. Co więcej, że nasze sprawy ma też głęboko gdziesik i w ogóle – okazuje się – że nie jest ono od tego, żeby nam cosik załatwiać.

W takich razach w sukurs państwu przychodziły dotąd nieocenione me-dia mainstreamowe. Jeszcze kilka miesięcy temu było jasne, że winien wszystkim niedoborom i błędom jest Jarosław Kaczyński i jego PiS który rządził aż dwa lata (2005 – 2007). Przed mistrzostwami Euro’ 2012 widziano podobno Kaczyńskiego, jak chodził w nocy ze szpadlem po budo-wach newralgicznych odcinków autostrady i cynicznie rozkopywał nasypy, by opóźnić przecięcie wstęgi. Ostatnio jednak – coraz częściej – dowiadujemy się, że to my sami: zwykli obywatele jesteśmy wszystkiemu winni, bo zbyt często chorujemy, za  mało pracujemy, za dużo zarabiamy i za długo żyjemy.

Pani prezydent Warszawy stwierdziła niedawno, że w stolicy trudno o miejsce parkingowe, bo opłaty w parkometrach są za tanie. Wskutek tej taniochy ludzie nie nauczyli się korzystać z komunikacji miejskiej i za dużo jeżdżą samochodami. Oto liberalna logika w klasycznym wydaniu dzisiejszym: Jeżeli gdzieś pojawiają się jakieś niedobory w usługach, czy towarach, to dlatego, że dobra są „za tanie”. Oczywistym jest wiec, że gdyby ceny owych dóbr podnieść, to przestałyby one być „za tanie” i niedobory by znikły – jak za poruszeniem czarodziejskiej różdżki! Ba, ale czy w takim razie inne, konkurencyjne usługi (towary) nie stałyby się z kolei „za tanie” (w tym przypadku byłyby to bilety komunikacji miejskiej) i wówczas to one stałyby się żerem klientów, podczas gdy parkingi by opustoszały...? Logiczny i pożądany wydaje się zatem taki stan, w którym żadne dobra nie są „za tanie”. Za to wszystkie – z powodu wysokiej ceny – stają się trudno dostępne i w ten, dziecinnie prosty, sposób problem niedoborów zostaje rozwiązany sam. Idealnym wyjściem byłby poziom cen gwarantujący stan homeostazy, w którym nikt nie korzysta z niczego i nie ma żadnych tłoków, ani problemów, ani w ogóle niczego!  

Czy może to się udać? No, cóż… na pewno nie od razu. Polacy są mistrzami odporności i specjalistami w samooszukiwaniu się. Dość łatwo przyzwyczajają się do zmian na gorsze (pod warunkiem, że zmiany te nie następują zbyt szybko). Są jak dzieci, które zakrywają oczy rączkami, by nie widzieć potwora czającego się w kącie sypialni. Potwór przychodzi potem, pod postacią nocnego koszmaru, ale na razie go nie ma.
Mój przyjaciel, aktywny działacz katolickiej organizacji formacyjnej, skarżył mi się niedawno, że na ich spotkaniach temat Polski i jej dal-szych losów stał się od kilku lat tematem tabu. Wszyscy skwapliwie go unikają, podobnie jak paru wątków pobocznych (Czytelnik niech je sobie sam dośpiewa, o ile ma chęć i odwagę). Polacy się boją. Nie chcą wcho-dzić na "pola minowe". Boją się stracić nogę, albo i coś więcej. Ale czy można stracić coś, czego się już nie ma? Pytanie retoryczne. Filozofia "nic się nie stało!" nadal święci triumfy. Ów znajomy świetnie pamięta dyskusje (w tych samych gremiach) przed wejściem Polski do Unii. Wspomina: „Rzucaliśmy się sobie do oczu, ale byliśmy autentyczni. Te-raz zostaliśmy hipokrytami…”

Co się przez ten czas w Polsce stało? Właściwie niewiele. Może tylko to, że naszą prawdziwą ojczyzną stały się Carrefoury i Lidle. Kilka dni temu podejrzałem w Tesco trzy paniusie w wieku 60+, z taką pasją dyskutujące o nowych promocjach wafelków, z jaką ich rówieśniczki przed trzydziestoma laty rozmawiały o Herbercie i Havlu… Gdyby ktoś im zabrał te wafelki i te promocje, byłyby nieszczęśliwe i załamane, ale oczy-wiście nie wyszłyby na ulicę. Poszłyby po prostu do sąsiedniego super-marketu. Nazywamy to „normalnością”.

Copyright © 2017. All Rights Reserved.