Stanisław Michalkiewicz - Prawica wytrzebiona
Próżno zachodzić w głowę („zachodzim w um z Podgornym Kolą”) dlaczego tak się dzieje, chyba żeby popaść w sprośne błędy Niebu obrzydłe, odwołując się do jednej z teorii spiskowych - tej mianowicie, która głosi, że ta cała „scena polityczna” to rzeczywiście scena, rodzaj dekoracji, na której występują aktorzy, grający w sztuce napisanej i reżyserowanej zza kulis przez kogo innego - tylko najwyżej czasami trochę sobie dla rozmaitości improwizujący na własną rękę - ale, ma się rozumieć, w granicach wyznaczonych przez instynkt samozachowawczy. Teorie spiskowe, są jednak przez - jak to nazywa Pismo Święte - „mądrych i roztropnych” zdecydowanie potępione - chociaż niekiedy ogłaszane są okresowe dyspensy. Na przykład kiedy Rywin przyjdzie do Michnika, to nie tylko wolno, ale nawet trzeba wierzyć w straszliwy spisek przeciwko „Agorze” - ale zasadniczo w spiski wierzyć nie wolno pod rygorem utraty nie tylko przyzwoitości, ale nawet - rozumu.
Niechęć do teorii spiskowych jest rzeczywiście racjonalna i to nawet z dwóch powodów. Po pierwsze, ukryci za kulisami reżyserowie, właśnie dlatego się ukrywają, by na teatralnej publiczności wywołać wrażenie autentyczności tego, co dzieje się na scenie. Im bardziej publiczność myśli, że uwijający się i krzątający po politycznej scenie aktorzy przedstawiają rzeczywistość, tym łatwiej reżyserom wodzić ją za nos i okradać, bez przerywania snu. Dlatego zaprzeczanie istnieniu spisków niewątpliwie leży w ich żywotnym interesie - i to zadanie spoczywa na mediach przez nich właśnie kontrolowanych. Podobnie Umiłowani Przywódcy - owi krzątający się po scenie aktorzy. Możliwe, że część z nich nawet nie wie, że tylko statystuje w widowisku i nadymając się pychą myśli, że to wszystko naprawdę. Inni jednak wiedzą, ale w jakim niby celu mieliby to ujawniać teatralnej publiczności, przynajmniej w połowie (taka mniej więcej jest od lat frekwencja wyborcza) uważającej ich za autentycznych Umiłowanych Przywódców?
Ale oto coś się zmienia, bo - jak zauważył kolega Rafał Ziemkiewicz w zamieszczonym w „Rzeczpospolitej” artykule „Antysemici, won z prawicy!” - „Marsz Niepodległości dodał narodowcom skrzydeł”. Warto zwrócić uwagę, że zanim jeszcze to się okazało, proroctwa musiały wspierać generała Sławomira Petelickiego, co to wstąpił do SB by spełniać dobre uczynki, bo zapowiedział swoje w Marszu uczestnictwo - jak się domyślam - na jego czele, bo chyba nie na szarym końcu? Jednak jakieś zagadkowe przyczyny sprawiły, że nie tylko nie stanął na czele, ale, jak się wydaje, w ogóle się na Marszu nie pojawił. Nie żeby przeląkł się niemieckich, czy tubylczych antyfaszystów - co to, to nie; takie przypuszczenie byłoby w najwyższym stopniu niegrzeczne, podobnie jak przypuszczenie, że ktoś mu zabronił - zatem o absencji generała musiały zdecydować jakieś Przyczyny Wyższego Rzędu. Nie czas ani miejsce, by tutaj ich dociekać, ale sama możliwość istnienia zagadkowych Przyczyn Wyższego Rzędu pokazuje, że i otaczająca nas coraz ciaśniej rzeczywistość też może być wielopiętrowa.
Mniejsza jednak o teorie spiskowe, bo kolega Ziemkiewicz z poczciwości próbuje oczyścić nacjonalizm ze sprośnych błędów Niebu obrzydłych - żeby potencjalni uczestnicy przyszłych Marszów Niepodległości (nawiasem mówiąc - to świetny pomysł, by dorocznymi Marszami Niepodległości zastąpić niepodległość, której wyrzekliśmy się de facto, akceptując w 2003 roku Anschluss, a zwłaszcza - 10 października 2009 roku, ratyfikując traktat lizboński) uczestniczyli w nim jeśli nie w stanie łaski, to przynajmniej - w stanie wolnym od obciążeń. Powiada tedy, że „nacjonalizmy (...) były produktem odwrócenia się Zachodu od Kościoła i gorącej wiary w naukę. Ich faktycznym ojcem był Karol Darwin, ze swą teorią doboru naturalnego, którą łatwo zaadaptowano do społeczeństw. >Naukowo udowodniła< ona, że postęp, rozwój ludzkości, odbywa się w drodze eliminowania nacji gorszych przez lepsze.”
Wszystko zatem gra i koliduje - jak powiadają gitowcy - tylko jest jeden problem. Otóż Karol Darwin opublikował swoją teorię („O powstawaniu gatunków”) dopiero w roku 1859, podczas gdy historyczny triumf zasady nacjonalistycznej w Europie w postaci „Wiosny Ludów” przypada na lata 1848-1849. Wygląda na to, że wbrew temu, co przypuszcza kolega Rafał Ziemkiewicz, Karol Darwin nie mógł być ojcem nacjonalizmu, skoro zatriumfował on w Europie i to w postaci masowych rozruchów, na długo przedtem, zanim pojawiło się jego dzieło i zanim nie tylko ludowe masy, ale nawet ludzie wykształceni mogli się z nim zapoznać. Ale bo też nacjonalizm wcale nie polega na przekonaniu, iż rozwój ludzkości odbywa się w drodze eliminowania nacji gorszych przez lepsze, tylko na przekonaniu, że każda wspólnota etniczna powinna się politycznie zorganizować w państwo - właśnie narodowe.
Taki pogląd czasami bywa słuszny, a czasami - niekoniecznie. Na przykład mało kto wątpi - może z wyjątkiem postępaków, co to myślą, że „jedna rasa - ludzka rasa” i że „wszyscy ludzie będą braćmi” - że Polacy, jako wspólnota etniczna, powinni zorganizować się w państwo. Natomiast czy to samo powinni uczynić Kurpie, Górale, albo Ślązacy - tu wątpiących jest znacznie więcej. Nacjonalizm nie ma zatem cech demonicznych, jakie zdaje się przypisywać mu kolega Ziemkiewicz. Porównując tę ideologię do życia rodzinnego można powiedzieć, że odpowiada ona przekonaniu ojca rodziny, iż ma obowiązki przede wszystkim wobec własnych dzieci, a dopiero potem, w drugiej kolejności - wobec cudzych. Demoniczny staje się szowinizm, będący zaaplikowaniem teorii Darwina do nacjonalizmu. Pozostając przy naszym porównaniu można scharakteryzować szowinizm jako postępowanie ojca rodziny, który w trosce o zapewnienie lepszego startu własnym dzieciom, zaczyna mordować dzieci cudze.
Skoro tedy wyjaśniliśmy sobie, czym tak naprawdę jest nacjonalizm i czym się różni od zaszczepionego na jego pniu szowinizmu, spróbujmy zająć się antysemityzmem. Kolega Ziemkiewicz uważa antysemityzm za „grzech” i określa go jako „rasową nienawiść”, która jest „podłością”, a w każdym razie - „głupotą”. Dlaczego tylko rasowa nienawiść ma być „podłością”, czy „głupotą” i to w sposób tak oczywisty, że kolega Ziemkiewicz nawet nie próbuje tego uzasadniać - a już, dajmy na to, nienawiść klasowa, tak bardzo hołubiona w swoim czasie przez marksistów-leninistów - niekoniecznie - trudno zgadnąć. Rasy, cokolwiek by o nich nie powiedzieć - istnieją naprawdę, co w przypadku „klas” już nie jest takie pewne - chociaż oczywiście marksistowscy mełamedzi zbudowali na ten temat całą straszliwą wiedzę, rozróżniając („rozróżniamy trzy zapachy: z...” no, mniejsza z tym) na przykład między „klasą w sobie” a „klasą dla siebie”. Ale cóż; sam znałem profesorów, co to doktoryzowali się i habilitowali z „centralizmu demokratycznego”, a więc czegoś, czego nigdy nie było, nie ma i nie będzie.
Zatem skoro rasy rzeczywiście istnieją, to dlaczego emocjonalny stosunek jednej do drugiej - niekoniecznie zaraz „nienawiść”, bo rozumiem, że już została zakazana - ale na przykład - uwielbienie jednej rasy dla drugiej rasy miałoby być „podłością”, a co najmniej - „głupotą”? Nie ma chyba żadnego powodu, by tak uważać - ale w takim razie - dlaczego jeden rodzaj emocjonalnego stosunku miedzy rasami ma być dozwolony, a inny - zabroniony pod rygorem zakwestionowania władz umysłowych? Czy kolega Rafał nie poddał się aby - oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody” - terrorowi politycznej poprawności?
A w ogóle czy aby na pewno antysemityzm jest rodzajem rasowej nienawiści? To też wcale nie jest pewne, bo klasyczna definicja antysemityzmu głosi, iż jest to pogląd, jakoby „wszystkiemu” winni byli Żydzi. Być może, że są ludzie, którzy tak myślą, ale nie sądzę, żeby było ich wielu. Pogląd taki bowiem nie wytrzymuje krytyki już na pierwszy rzut oka. Na świecie bowiem zdarzają się wybuchy wulkanów, trzęsienia ziemi, fale tsunami, powodzie i wielkie pożary - i z tego, co wiemy, to Żydzi w ogóle nie mają z tym nic wspólnego - chyba, że przypadkowo któryś z nich padnie ofiarą takiego kataklizmu.
Tymczasem środowisko skupione wokół „Gazety Wyborczej” oskarża o antysemityzm bardzo wielu ludzi - w tej liczbie na przykład mnie - chociaż ja wcale nie uważam, by Żydzi byli winni „wszystkiemu”. Najwyraźniej w swoich oskarżeniach kierują się jakimś innym kryterium, jakąś inną definicją antysemityzmu. Ks. Waldemar Chrostowski dał kiedyś do zrozumienia, że te oskażenia o antysemityzm są kierowane nie przeciwko osobom, które uważają, jakoby Żydzi byli winni „wszystkiemu”, tylko - przeciwko osobom, których Żydzi nie lubią. A z jakich powodów mogą ich nie lubić? Wyjaśnię to na swoim przykładzie.
Klangor przeciwko mnie i oskarżenia o antysemityzm pojawiły się po nadanym na antenie Radia Maryja felietonie ostrzegającym przed żądaniami haraczu, jakie wysunęli wobec Polski przedstawiciele żydowskich organizacji przemysłu holokaustu i informującym, że ówczesny premier Kazimierz Marcinkiewicz obiecał dyrektorowi Dawidowi Harrisowi, że te żądania zostaną spełnione jeszcze w 2006 roku. Ujawnienie tej sprawy w atmosferze skandalu prawdopodobnie przyczyniło się do tego, że realizacja żądań żydowskich organizacji przemysłu holokaustu nie nastąpiła aż do dnia dzisiejszego. W tej sytuacji nie dziwię się, że ci Żydzi, którzy na ten haracz liczyli, mogą mnie nie lubić. Czy jednak nie lubią mnie z powodu „nienawiści rasowej”? Ani z mojej, ani - jak sądzę - z ich strony takiego stosunku emocjonalnego nie ma. Jeśli się na mnie złoszczą - a niewątpliwie tak jest - to nie z powodów rasowych, tylko raczej dlatego, że popsułem im taki znakomity interes. Czy jednak w takim razie i kolega Ziemkiewicz nie myli aby antysemityzmu ze zwyczajną spostrzegawczością?
Ale na tym nie koniec, bo przytoczony przykład pokazuje, że ani kolega Ziemkiewicz, ani „narodowcy”, ani wreszcie ja - nie decydujemy o tym, co jest antysemityzmem, a co nie. O tym decydują przedstawiciele środowisk żydowskich, które tego monopolu strzegą co najmniej tak samo, jak wyjątkowości holokaustu. Jeśli zatem kolega Ziemkiewicz postuluje wyświecenie antysemitów z szeregów prawicy, to w tej sytuacji może oznaczać to tylko jedno - zgodę na to, by o kształcie prawicy politycznej w Polsce decydowały środowiska żydowskie. Inaczej mówiąc - zgodę na to, by prawica w Polsce była przez nie koncesjonowana. Endecja nigdy się takiemu koncesjonowaniu nie poddała, więc czy dostrzegając „bezsensowną żydofobię w endeckiej tradycji” kolega Ziemkiewicz nie ma przypadkiem na myśli właśnie tamtej odmowy poddania się takiemu cenzurowaniu?
Nie jest to wykluczone, bo pisze, że jeśli dzisiejsza prawica pozbędzie się tamtych „obciążeń” i to „jak najszybciej”, to ma przed sobą „wielką przyszłość”? Trudno mi pojąć, na czym ta „wielka przyszłość” ma polegać w sytuacji, gdy właśnie na początku kończącego się wkrótce roku Izrael stanął na czele operacji „odzyskiwania mienia żydowskiego w Europie Środkowej”, gdzie w stosunku do Polski kierowane są roszczenia szacowane na 60-65 mld dolarów. Czyżby nieobecność na prawicy „antysemitów” miała ułatwić tę operację? Wykluczyć tego nie można. Taka wytrzebiona prawica rzeczywiście mogłaby zostać zatwierdzona - przynajmniej do czasu zakończenia operacji „odzyskiwania”. Później już chyba nie byłaby nikomu potrzebna, nieprawdaż?
Stanisław Michalkiewicz
Felieton • gazeta internetowa „Super-Nowa” (www.super-nowa.pl) • 8 grudnia 2011
za: http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=2306 (kn)